Temat papu… hmmm – serce (i żołądek) podpowiadają, żebym „popłynął” i podszedł do zagadnienia typowo emocjonalnie. Ale rozum się buntuje i przekonuje, że dostałem przecież zadania i nie fair byłoby tak to wszystko pominąć. Ponieważ jestem akurat najedzony, to spróbuję podejścia naukowego.
Oto zadania, które Fundacja Sendzimira postawiła przed królikami eksperymentalnymi, jakimi od kilku dni jesteśmy:
– sporządzenie listy produktów spożytych wczoraj i obliczenie żywieniowego śladu węglowego. Podszedłem do tego zadania z optymizmem (w końcu mam umysł ścisły – jeśli coś można zbadać, zmierzyć i policzyć, to ja się na to piszę!). Niestety – zaproponowany kalkulator zawiódł mnie totalnie. Być może dlatego, że jest skrojony na rynek angielski – do mnie za bardzo nie przemawiają pytania typu „ile toreb jedzenia tygodniowo kupujesz” albo „jak myślisz – ile wynosi Twój żywieniowy ślad węglowy” – nie po to wypełniam ankietę, żeby zgadywać wynik, który jest liczony w zupełnie nieznany mi sposób. Pomijając kalkulator, kolejna część zadania była interesująca: zastąpienie 5 produktów nielokalnych i zastąpienie ich produktami lokalnymi i sezonowymi. Na tapetę wzięliśmy:
– oliwa z oliwek – „a feeee” – powiedzą ekolodzy. Wieźć żywność kilka tysięcy kilometrów tylko dlatego, że moje podniebienie preferuje ten tłuszcz, zamiast równie zdrowego, lokalnego oleju rzepakowego? No nic – przyznaję Wam rację i od tej pory przed każdym użyciem oliwy zadam sobie pytanie „czy mogę zastąpić ją olejem rzepakowym”.
– suszone pomidory. Coś, co upodobała sobie szczególnie moja żona. Ja też je lubię, ale fakt, że są sprowadzane z Włoch i zawierają mnóstwo niepotrzebnych dodatków sprawia, że nie patrzę na nie tak przychylnie. Tak więc obiecuję, że w tym roku zrobię takie suszone pomidory, jakich nie powstydziły się rodowity Włoch! Ostatnie 2 lata eksperymentowaliśmy z samodzielnym suszeniem (w piekarniku), ale robiliśmy to chyba zbyt krótko (mimo że piekarnik chodził w 100 stopniach około 8h!) i w efekcie pomidory były czymś pomiędzy świeżym a suszonym. Ostatnio dodałem też nieco octu do zalewy (zgodnie z jednym z przepisów) i w efekcie praktycznie zmarnowałem całą partię. No cóż – człowiek uczy się na błędach. W tym sezonie będzie minimum 10 słoików suszonych pomidorów.
– jajka. U nas to żadna nowość, ale i tak o tym napiszę. Bardzo gorąco zachęcam do „postawienia” na jajka od gospodarza – nawet nie z „zerem” czy „jedynką” (tu nieco o tych tajemniczych numerach), ale takie zupełnie nie oznaczone. Sami mamy dojście do takich jaj – ponadto wiemy, że kury je znoszące są dokarmiane kukurydzą, i dzięki temu absolutnie wszystko, co z tych jaj robimy jest cudownie żółte. Nie mówiąc o smaku – jedyny w swoim rodzaju! Według mnie w tym wypadku zdecydowanie należy postawić na jakość – nawet kosztem ilości (to może nawet wyjść nam na zdrowie). Jajecznica z tych jajek wygląda mniej więcej tak:
– majonez. Tylu różnych „E” ciężko znaleźć w innych produktach – nasz majonez ma ich aż 4 – z czego żadne nie jest neutralne dla organizmu. Do tej pory tylko o tym myślałem, teraz z całą stanowczością postanawiam: następnym razem zajmę się samodzielnym wyrobem majonezu. Jeśli macie jakieś sprawdzone, najlepiej niezbyt pracochłonne przepisy – podzielcie się.
– mąki, kasze itp – niedawno rozpoznaliśmy temat i kupujemy te produkty na rynku. 2 razy w tygodniu przyjeżdża tam miła pani z wielkimi worami różnych produktów, a my z radością się u niej zaopatrujemy – a jak weźmiemy kilka kilogramów mąk pełnoziarnistych, to nawet woreczek z czarnuszką się trafi gratis – niezastąpiona rzecz do chleba na zakwasie!
Pisząc o powyższych produktach pomyślałem o czymś jeszcze – przestawiając się na lokalne odpowiedniki, nie tylko ograniczamy koszty i skutki transportu, oszczędzamy i wspieramy lokalnych wytwórców. Co również istotne, zmniejszamy też generowane odpady! Wystarczy pomyśleć o tych wszystkich fikuśnych buteleczkach od oliwy z oliwek, z którymi później nie za bardzo jest co zrobić.
– kolejne zadanie na dzisiaj: sprawdzenie, czym różni się żywność ekologiczna od lokalnej, a czym organiczna od zrównoważonej. Przyznam szczerze – nie potrafiłem wskazać różnic. Ale skoro już się tego dowiedziałem, chętnie podzielę się tą wiedzą – żeby nie zanudzać, w telegraficznym skrócie:
żywność ekologiczna: produkowana w sposób jak najbardziej naturalny – bez „chemii”, nawozów, dodatków do paszy.
żywność lokalna: wyprodukowana i sprzedawana w obrębie niewielkiego obszaru, na przykład kilkudziesięciu kilometrów.
żywność organiczna: to pojęcie bardzo bliskie żywności ekologicznej. Chodzi o całkowity brak pestycydów i nawozów sztucznych.
żywność zrównoważona: w skrócie ekologiczna, lokalna i świeża – wszystko w jednym.
– wybranie celu na kolejne dni. Autorzy proponują ograniczenie się do produktów sezonowych i lokalnych, dietę wegetariańską lub wegańską, albo rezygnacja z żywności pakowanej i wysoko przetworzonej. Epizod z odstawieniem produktów pochodzenia zwierzęcego mam już za sobą. Skutki? Niepotrzebne emocje – całkowity brak mięsa (i pochodnych) skutkował tym, że nie najadałem się na długo – a wiadomo, że jak facet głodny, to zły. Skoro jednak mamy wiosnę, to postanowiliśmy w maksymalnym stopniu korzystać z produktów sezonowych i lokalnych. Pójście na łatwiznę? Być może, ale zarówno ja, jak i moja żona potrzebujemy zrównoważonej i dość bogatej w składniki diety. Średnio 1,5 godziny sportu dziennie jest dość dużym obciążeniem dla mojego organizmu – to samo mogę powiedzieć o zaawansowanej ciąży żony. Także kolejny raz w eksperymencie jesteśmy usprawiedliwieni – ehh te wygodne wymówki 🙂
O czym jeszcze warto pomyśleć w temacie żywności?
– jedzenie poza domem. Niezbyt komfortowo się czuję, kiedy znajomi zachwalają jakąś nową knajpę czy restaurację sushi mówiąc „musicie się tam wybrać”. Może to znowu brak asertywności, ale kiwam wtedy tylko głową, jednocześnie myśląc „wcale nie musimy – nie lubimy jadać w restauracjach, gdzie potrawy są 2 razy za duże, nafaszerowane chemią, przygotowane z nieświeżych i często importowanych z daleka składników, w sposób nie mający wiele wspólnego ze zdrowiem. Nie mówiąc już o tym, że często nieproporcjonalnie drogie”. Nie zrozumcie mnie źle – czasami (nie częściej niż raz na miesiąc) lubimy gdzieś wyjść, ale to chyba bardziej wynika z szukania nowych smaków lub świętowania wyjątkowych okazji. Bazujemy głównie na obiadach przygotowywanych w domu – jest zdrowiej, taniej, przyjemniej, często szybciej (po uwzględnieniu dojazdów/oczekiwania w restauracji), a nasze wspólne relacje tylko na tym zyskują. Nazwij to jak chcesz – slow food, ograniczone horyzonty kulinarne, a może „małomiasteczkowość” – skoro nam to pasuje, to nikt mnie nie przekona, że jedzenie na mieście jest modne i mówi o Twojej pozycji społecznej. Warto wspomnieć jeszcze o porcjach – te serwowane w restauracjach są przeważnie znacznie większe, niż nasz organizm potrzebuje – to również wpływa niekorzystnie na zdrowie – przecież wiadomo, że lepiej jeść mniej, a częściej. Dla „opornych” dobrym rozwiązaniem mogą być po prostu mniejsze talerze 🙂
Zdjęcie idealne nie jest – nie wiem czy wiecie, ale paluszki rybne z prawdziwą rybą mają naprawdę mało wspólnego!
– przetwory. Przyjemność robienia przetworów odkryliśmy 2-3 lata temu – można więc powiedzieć, że ekspertami nie jesteśmy. Ale powidła śliwkowe – z dojrzałych śliwek w szczycie sezonu, naturalnie słodkich, bez żadnego dodatku cukru – to mistrzostwo świata. Mus jabłkowy z dzikich kwaśnych jabłek – absolutny hit do jabłecznika. Mój niedawny eksperyment – pigwówka – z owoców prosto z krzaka – to też coś wspaniałego. I nawet suszone pomidory, które nie do końca nam się udały – motywują do dalszej pracy i szlifowania przepisu. Aż mi się głupio robi, kiedy przypomnę sobie, w jak bezproduktywny sposób marnowałem kiedyś wolny weekend, zamiast iść na rynek i spędzić wspólnie kilka godzin przygotowując smakołyki na zimę. Wspólnie robione przetwory to nie tylko oszczędność pieniędzy i zacieśnianie więzów rodzinnych – to również nauka „miejskiego survivalu” i ochrona środowiska – eliminacja całej tej chemii i rezygnacja ze sprowadzanych zimą warzyw i owoców (bo po co, jak mamy swoje – z sezonu) choć trochę odciąża ledwo „zipiącą” planetę.
– przyrządzanie potraw. Szybka rada: rób to z głową. Staraj się zawsze gotować potrawy pod przykrywką, wyłączaj piekarnik kilka minut zanim wyjmiesz z niego potrawę, nie wkładaj ciepłych jeszcze potraw do lodówki czy zamrażarki. Stosując się choćby do tych kilku podstawowych zasad, zmniejszysz Twój wpływ na środowisko i oszczędzisz kilka groszy.
Oszczędności? Już liczymy (orientacyjnie – zbyt dużo tego żeby mierzyć co do grosza) – po raz kolejny jest co:
– olej rzepakowy zamiast oliwy z oliwek – co najmniej 7 złotych miesięcznie. 84 zł rocznie
– własne zaprawy zamiast kupowania „gotowców” albo sprowadzanych owoców / warzyw: licząc 4 zł oszczędności na każdym słoiku, który wykonamy (kompletny strzał, ale nie wierzę, żeby było mniej), przy 60 słoikach rocznie, w kieszeni zostaje 240 zł.
– jajka. My akurat kupujemy je praktycznie w cenie sklepowych, ale ogólnie to raczej mamy tu koszt – zakładając 300 jaj spożywanych w ciągu roku i różnicę 20 gr na każdej sztuce, mamy koszt roczny 60 zł.
– zamiana 3 wyjść do restauracji w miesiącu na posiłki domowe: dla 3-osobowej rodziny policzmy skromnie różnicę na poziomie 50 zł. 50 zł * 3 * 12 m-cy = 1800 zł w ciągu roku.
– własne śniadania brane do pracy/szkoły zamiast kupowanych napojów, bułek i batonów: spokojnie 3 zł dziennie (często znacznie więcej). 3 zł x 3 osoby x 250 dni pracujące w roku = 2250 zł.
Suma oszczędności: nawet 4254 zł rocznie. I to tylko przez wdrożenie kilku pomysłów z dziesiątek możliwych. Już na pierwszy rzut oka, że największe korzyści przynosi ograniczenie jedzenia poza domem. Ale również zwracając uwagę na to, co spożywasz w domu zauważysz, że drobne oszczędności sumują się do całkiem pokaźnych kwot.
Co jeszcze? Korzyści dla zdrowia – nieocenione!
Owoce, których mieliśmy okazję spróbować podczas jednego z wyjazdów. Niebo w gębie!
Dodatkowym zadaniem w ramach „tygodnia innego niż wszystkie” było przemyślenie wolontariatu, którego chcielibyśmy się podjąć w weekend. Z pomocą przyszli mi sąsiedzi – powstała inicjatywa sobotnich prac na rzecz naszej wspólnoty mieszkaniowej przy wiosennych porządkach na terenach zielonych naokoło. Będzie parę drzewek do posadzenia, kilka krzaków do przesadzenia – zwykle znajduje się praca dla kilku osób na dobre 2 godziny.
[Edytowany 11.04] Oprócz tego, deklaruję się wpłacić 100 zł na wybrany przeze mnie cel za pośrednictwem portalu siepomaga.pl – nie wiem czy go znacie? W wielkim skrócie: portal współpracuje z wieloma organizacjami pozarządowymi i zbiera fundusze na konkretnych pacjentów. Przypadek każdego z nich jest obszernie opisany, załączone są zdjęcia, często są załączone skany diagnoz lekarskich i inne dowody na to, że pacjent naprawdę potrzebuje tej pomocy. Po osiągnięciu wymaganej kwoty i zrealizowaniu celu, zazwyczaj następuje oficjalne podsumowanie, również z przekazaniem dowodów właściwego wykorzystania funduszy. Tak więc nie tylko możemy wybrać konkretną osobę, której chcemy pomóc (na przykład – kierując się lokalnym patriotyzmem – w naszym województwie), ale również mamy przekazywane dowody „przydatności” naszych pieniędzy. Gorąco zachęcam do kliknięcia w link siepomaga.pl i sprawdzenia samemu jak to działa.
I kolejna edycja wpisu:
Dzisiaj wyjątkowo sprawnie wybrałem aukcje (na każdą poszło po 50 zł):
http://www.siepomaga.pl/f/niesiemynadzieje/c/789
http://www.siepomaga.pl/f/fsr/c/777
Jak po każdej takiej decyzji czuję się nieco przybity – czytanie o tylu tragediach ludzkich nie przychodzi mi szczególnie łatwo. Ale najważniejsze, że pomogłem – do czego i Was zachęcam!
Ciekawa jestem wegańskiej i LOKALNEJ diety w naszym klimacie. Uniżenie proszę o oświecenie, bo jakoś nie bardzo sobie to wyobrażam, zwłaszcza uwzględniając spore zapotrzebowanie kaloryczne i jakościowe z powodu uprawiania sportu. Piszę to lekko ironicznie, jestem wegetarianką od prawie 19 lat, nie raz próbowałam okresowo diety wegańskiej, ale szybko wracałam przynajmniej do jajek. Latem jest w miarę łatwo, ale zimą organizm domaga się ciepłych, kalorycznych potraw. Dodam jeszcze, że zimą w mieszkaniu mamy koło 15° (jesteśmy do tego przyzwyczajeni), ale przy tej temperaturze warto jeść ciepłe rzeczy (ciepłe potrawy nie są takie całkiem eko, prawda? wymagają podgrzewania, gotowania – ale już niska temperatura w domu jest eko, tak? to przykład jednego z paradoksów w naszym klimacie). Serio, chętnie bym poznała kogoś, najlepiej na diecie raw food (witariańskiej), lokalnej (zimą tylko buraki i marchew?), kto w domu niewiele grzeje, a jeszcze wszędzie jeździ rowerem albo biega. 😉 Z pozdrowieniami, lekko sceptyczna Tofalaria.
Super że wyłapałaś taki „kwiatek” jak polski, lokalny weganizm w zimie :), bo ja – totalny amator w tej kwestii, nawet o tym nie pomyślałem. Po to między innymi jest eksperymentalna faza „tygodnia innego niż wszystkie” – żeby wyłapać fragmenty przewodnika które nie do końca pasują do naszych realiów. Z drugiej strony, mogło im chodzić o spróbowanie tego rodzaju „diety” tylko w ciągu eksperymentu, którego tura otwarta odbędzie się w maju. Takie – nawet krótkotrwałe – zmiany często poszerzają horyzonty i powodują jakieś – choćby niewielkie – zmiany w codziennych nawykach. Pozdrawiam serdecznie.
A co jest złego w weganizmie zimą? Pora roku nie ma znaczenia, chyba że macie na myśli dietę surową (raw food), wtedy rzeczywiście mam wątpliwości czy to się sprawdzi w naszym klimacie. Tu są przepisy w ramach akcji Empatii „Weganizm. Spróbujesz’: http://empatia.pl/przepisy
Szczególnie polecam blog „Matka weganka i jej dziecko”.
Co do wymówek – uprawianie sportu da się połączyć z dietą wegańską, polecam świetną książkę Scott Jurek „Jedz i biegaj” https://www.facebook.com/JedzIbiegaj można biegać nawet w ultramaratonach:-)
Książka może być ciekawą pozycją, chociaż tytuł można zrozumieć dwuznacznie – a przecież jedzenie podczas biegania nie jest do końca zdrowe 🙂
Tak jak już napisałem – w temacie wegetarianizmu/weganizmu jestem totalnym amatorem – moje dotychczasowe „osiągnięcia” sprowadzają się raczej do ograniczenia spożycia produktów mięsnych, własnego przygotowywania potraw/przetworów i bardziej świadomych zakupów, z jak największym udziałem produktów lokalnych.
Dziękuję za link do strony, którą podałaś – z chęcią przekażę go żonie (sam już nie ogarnę kolejnego tematu…) – być może znajdzie tam jakieś inspiracje.
Agnieszko, nie podważam sensowności weganizmu ani raw food. Scotta Jurka poznałam osobiście, książkę znam. Jednak pisanie o tym, że można jednocześnie stosować LOKALNĄ żywność, jak rozumiem wyłącznie, jednocześnie będąc weganinem w naszej strefie klimatycznej to po prostu odklepywanie pustych frazesów. Chodzi między innymi o dostarczenie żelaza i odpowiedniej ilości B12. Ok, buraki i kasza jaglana (krzem na stawy) są zdrowe, mamy też cebulę i pietruszkę, można sobie zasuszyć jabłek albo zrobić dżemy (czy w dżemach gotowanych długo i pasteryzowanych są jeszcze witaminy?), można nazbierać jesienią orzechów włoskich. Jak najbardziej jestem za lokalnymi produktami. Jednak już większość soczewicy i innych strączkowych importujemy, tak samo inne bakalie, rodzynki, kakao (żelazo, magnez). Dlatego jestem ciekawa ściśle lokalnej, wegańskiej alternatywy w naszych warunkach. Bo być może żeby być w pełni eko wegetarianin powinien się przenieść jakieś 1500 km na południe. Pozdrawiam.
PS. W książce Scotta Jurka, którą przytaczasz, aż roi się od egzotycznych składników, których w Polsce – często nawet w sklepach orientalnych – nie dostaniesz.
Polski olej rzepakowy – polecam ten:
Suszone pomidory – ważne jest by wybierać mięsiste odmiany, idealne są pomidory Lima, w kształcie beczułki.
Jajka od kur karmionych kukurydzą – tu pułapka:-) jeśli chcesz być w zgodzie z doktryną ograniczania śladu węglowego, kukurydza powinna być: 1. nie-GMO, 2. z lokalnych upraw. większość kukurydzy przeznaczonej na paszę w Polsce nie spełnia tych warunków.
Majonez – fraszka. Wystarczy jedno jajko, szklanka oleju, trochę soli, pieprzu i soku cytrynowego (albo własnoręcznie nastawionego octu jabłkowego z obierek), no i mikser. Tu jest dobry przepis: http://www.kwestiasmaku.com/dania_dla_dwojga/sosy/przepisy.html#majonez
A propos diety raw, zajrzyjcie tu: http://www.polityka.pl/spoleczenstwo/artykuly/1533811,1,jak-wyglada-witarianska-wigilia.read Agnieszka Rodowicz zrobiła bardzo ciekawy materiał o witarianiźmie, także pod kątem wegańskim i energetyczno-zimowym:-)
A w związku z wolontariatem: czytałam ostatnio raport z badań, który pokazywał jak Polacy rozumieją pojęcie wolontariatu. Ciekawe, że aż 49% z nas uważa, że jest nim udział w zbiórkach pieniędzy na szczytne cele. A to, choć chwalebne, wolontariatem jednak nie jest.
Olej uciekł:-) http://prsrutkowski.pl/
Zaskoczyłaś mnie z tą kukurydzą – przecież te jajka są tak cudownie, „zdrowo” żółte 🙂
Na temat „zaliczenia” wolontariatu przez wpłatę pieniędzy na szczytny cel myślałem i przyznaję, że jest to trochę naciągane. Ale jeśli przy okazji mogłem przemycić wartościowy projekt, jakim jest siepomaga,pl, to skorzystałem mimo to.
pozdrawiam i dziękuję za przepis na majonez – dzięki temu nawet nie będę patrzył na jakieś wymyślne przepisy, których sporo w sieci. Prostota przede wszystkim!
Siepomaga.pl – i tu się pojawia moja kolejna wątpliwość, zarówno konsumpcyjna, jak i ekologiczna. To pośrednik, a pośrednictwo zawsze generuje dodatkowe koszty: to energia wydana na prowadzenia biura, obsługę serwerów, koszty elektronicznych transferów pieniędzy.
Tak, wiem, że korzystanie z pośrednictwa jest wygodne, masz wszystkich potrzebujących zgromadzonych pod jednym wirtualnym dachem, jak towary w supermarkecie:-) Ktoś za tę wygodę płaci: może Ty, może beneficjent, a może bank, podpięty do systemu elektronicznych przelewów, a więc w konsekwencji jego klient, być może również Ty. Bezpośrednie dotarcie do kogoś kto potrzebuje pomocy, jest niewiele trudniejsze. Dużo mniej kosztuje, a dużo daje.
częściowa zgoda – ale tylko w przypadku niewielkich kwot, które można zebrać wraz ze znajomymi, rodziną, ewentualnie w lokalnej społeczności. Absolutnie każda potrzeba przekraczająca granicę tysiąca – kilku tysięcy złotych (a na siepomaga.pl są zbiórki wymagające nawet kilkadziesiąt – sto-kilkadziesiąt tysięcy) wymaga rozgłosu, reklamy, medialnej otoczki (albo wszystkiego na raz) – a więc na pewno generuje koszty. Inaczej tych pieniędzy nie pozyskasz – do tego często dochodzi presja czasu – niektórzy pacjenci nie mogą czekać w nieskończoność na finalizację zbiórki. Mnie osobiście przekonuje, że siepomaga.pl jest wspierane przez wiele instytucji rządowych i pozarządowych, oraz że część pieniędzy na swoją działalność pozyskali z Unii Europejskiej. Cały serwis powstał w 2009 roku i przez pierwszy rok utrzymywał się w całości ze środków założycieli i jednego z programów dofinansowań Unii Europiejskiej. Jeśli znalazła się grupka osób, która funkcjonuje w tak skuteczny sposób (i mimo wszystko – tani w porównaniu z innymi inicjatywami, rozgłaszanymi w radiu i telewizji), to jestem spokojny o to, w jaki sposób zostaną rozdysponowane moje darowizny.
Większość potrzebujących nie miałaby szans zrealizować swoich zamiarów, gdyby nie ta inicjatywa.
Każda większa charytatywna zbiórka wymaga stosowania marketingowych mechanizmów – z tym założeniem nie będę dyskutować, choć mam odmienne zdanie.
Zwracam za to uwagę na to, że wybór rozwiązania typu Pomagasie.pl nie klei mi się z założeniami programu Tygodnia Innego Niż Wszystkie. Twój pomysł na wspólną pracę z sąsiadami robi na mnie dużo większe wrażenie; to doskonały przykład inicjatywy, która jest nie tylko ekologiczna (sadzenie zieleni to świetny sposób na regulowanie węglowego długu wobec Ziemi), ale i scalająca lokalną społeczność. Brawo. Mam zamiar podobne rozwiązanie zaproponować na najbliższym zebraniu wspólnoty.
Europejskie pieniądze na uruchomienie portalu pochodziły prawdopodobnie z programu Innowacyjna Gospodarka, dotacja 8.1 – jego zbiurokratyzowana obsługa to jest dopiero pochłaniacz energii:-)
Przyznaję po raz kolejny – reklama siepomaga.pl była niejako przemycona przy okazji i nie jest wprost związana z eksperymentem „tydzień inny niż wszystkie”.
A pieniądze – tak jak się domyśliłaś – rzeczywiście otrzymali z tego programu – sprawdziłem.
@Tofalaria – ok, przyznaję rację, ja tych zaleceń nie traktowałam dosłownie, w sensie że mają być wyłącznie lokalne produkty tylko że jest możliwa dieta wegańska oparta w większości na lokalnych produktach. Jeśli traktować zalecenia ortodoksyjnie, to rzeczywiście ciężka sprawa, żeby połączyć weganizm i jedzenie wyłącznie produktów lokalnych. Ja weganką nie jestem z innych powodów, też praktycznych – jedzenie poza domem i podróże, już na diecie wegetariańskiej bywa ciężko coś znaleźć jak się wyjeżdża z większego miasta. Nie znam nikogo na diecie raw w Polsce – ale jak śledzę blogi to w polskich realiach raczej można mówić o diecie częściowo surowej (tzn przeważają produkty surowe ale na pewno nie jest to 100% tylko bardziej w granicach 50-70%).
Osobiście nikt mnie nie przekona do odżywiania wegetariańskiego. Kiedyś przez parę dni próbowałem i czułem się najlepiej. Aktualnie żywię się 'optymalnie’ z duchem teorii dr Kwaśniewskiego, powszechnie znanej z jedzenia 'złych’ tłuszczy. Co prawda przekształcenie organizmu na pobieranie energii z tłuszczu trochę mnie osłabiło na początku, alee teraz czuję się naprawdę dobrze. I co najważniejsze, nie chodzę głodny. :))
nie najlepiej*
@Przemek – tylko zbadaj sobie poziom cholesterolu za jakiś czas…
Gratuluję podjęcia wyzwania eksperymentu!
Do tego zaglądam tu po raz pierwszy i muszę powiedzieć, że podoba mi się Twoje spojrzenie na świat, minimalizm i kontrola wydatków.
Muszę się zgodzić z tofalarią i właśnie gdy mowa o zrównoważonym rozwoju „nieco potępić” weganizm, ale ten w tej „modnej” wersji. Mam tu na myśli wszelkiego rodzaju sklepy ze „zdrową” żywnością i do tego powierzchowne zafascynowanie wielu osób kulturą i kuchnią indyjską.
Wydaje mi się, że opieranie swojej diety głównie na produktach sojowych (która soja na świecie jest jeszcze „czysta” genetycznie?), orzechach i innych suchych produktach sprowadzanych z drugiej półkuli jest dużo większym obciążeniem dla środowiska, niż spożycie mięsa raz na jakiś czas, z dobrego lokalnego źródła (oczywiście rozumiem, że osoby silnie emocjonalnie zaangażowane w prawa zwierząt nie będą mogły tego do swojej diety wprowadzić).
Pamiętajmy, że zrównoważony rozwój to nie tylko środowisko, ale i też gospodarka i społeczeństwo – w życiu zgodnie z tą doktryną powinniśmy wspierać lokalną gospodarkę i społeczności, a co za tym idzie również naszą rodzimą kulturę i tradycje, także kulinarne. Oczywiście z głową, w sposób zrównoważony.
A na koniec dodam, że jestem na diecie prawie bezmięsnej (jem mięso do 3-4 razy w miesiącu) i opartej na produktach nieimportowanych. Tygodniowo robię około 70 do 100 kilometrów rowerem, do pewnego czasu bardzo intensywnie uprawiałam sport, brak mi jednej nerki i wyniki mam doskonałe – na samodzielnie pieczonym chlebie, kaszach, makaronach, warzywach, owocach, małej ilości jajek i ograniczonej ilości nabiału.
Pozdrawiam Was wszystkich!
Dziękuję za tak otwarty i pozytywny komentarz. Pozdrawiam!
Co do oleju rzepakowego to żeby cię przekonać – jest nie tylko tańszy, ale ma też lepszy skład tłuszczowy od oliwy z oliwek, więcej omega-3 i witaminy E 🙂
używamy na co dzień i wiemy że jest zdrowy – chociaż nie wiedzieliśmy że aż tak! musimy się jeszcze przekonać do używania go np do ciasta do pizzy czy sałatek greckich – czyli tam, gdzie wmówiono nam (reklamą, przepisami na potrawy itp) że po prostu musi być oliwa z oliwek i już.
Hmmm….to suszenie pomidorów w piekarniku po kilkanaście godzin kosztuje chyba więcej niż kupienie go w sklepie 😉 No i efekt nie zawsze zadowalający.
Wyjścia z przyjaciółmi do restauracji…bezcenne…nie wszystko da się przeliczyć na pieniądze. No, może choć do kawiarni 🙂
Witam – my skądś się znamy 🙂 Kiedyś szacowałem koszt suszenia pomidorów w piekarniku i tak źle nie wychodziło (jeśli tylko pomidory były tanie, a więc kupione w wysokim sezonie) – to tylko 100 stopni, a piekarnik grzeje tylko przez chwilę raz na jakiś czas. Wbrew pozorom to niska temperatura i długo trzyma po nagrzaniu. Efekt nie zawsze zadowalający głównie przez brak doświadczenia – z każdym sezonem będzie lepiej. I akurat w tym przypadku nie o koszty chodzi – jest zupełnie inny smak (po prostu naturalny) i nie ma w tych pomidorach mnóstwa dodatków chemicznych, które pakują do większości tych sklepowych. Co jak co, ale własny, dobrze zrobiony suszony pomidor jest nie do pobicia! pozdrawiam.
Bardzo sie ciesze, ze przez przypadek odkrylam te strone, wreszcie jakis glos rozsadku!
nie wiem jak jest w twoim miejscu zamieszkania, ja mieszkam na wschodzie polski i u mnie nie da rady dostac NIERAFINOWANEGO oleju rzepakowego/slonecznikowego z PIERWSZEGO TLOCZENIA. wszystkie powszechnie dostepne oleje sa niestety z pierwszego tloczenia ale rafinowane a to wyklucza sens ich spozywania. rafinacja to oczyszczanie ich z tego co w olejach najwazniejsze – to tak jak jedzenie bialego ryzu i bialej mąki – mija sie z celem. dlatego rzepak/slonecznik tak, rafinowany do smazenia a do jedzenia oliwa z oliwek nierafinowana z pierwszego tloczenia – ją idzie dostac.
dobra, czytam dalej 🙂