Temat papu… hmmm – serce (i żołądek) podpowiadają, żebym „popłynął” i podszedł do zagadnienia typowo emocjonalnie. Ale rozum się buntuje i przekonuje, że dostałem przecież zadania i nie fair byłoby tak to wszystko pominąć. Ponieważ jestem akurat najedzony, to spróbuję podejścia naukowego.
Oto zadania, które Fundacja Sendzimira postawiła przed królikami eksperymentalnymi, jakimi od kilku dni jesteśmy:
– sporządzenie listy produktów spożytych wczoraj i obliczenie żywieniowego śladu węglowego. Podszedłem do tego zadania z optymizmem (w końcu mam umysł ścisły – jeśli coś można zbadać, zmierzyć i policzyć, to ja się na to piszę!). Niestety – zaproponowany kalkulator zawiódł mnie totalnie. Być może dlatego, że jest skrojony na rynek angielski – do mnie za bardzo nie przemawiają pytania typu „ile toreb jedzenia tygodniowo kupujesz” albo „jak myślisz – ile wynosi Twój żywieniowy ślad węglowy” – nie po to wypełniam ankietę, żeby zgadywać wynik, który jest liczony w zupełnie nieznany mi sposób. Pomijając kalkulator, kolejna część zadania była interesująca: zastąpienie 5 produktów nielokalnych i zastąpienie ich produktami lokalnymi i sezonowymi. Na tapetę wzięliśmy:
– oliwa z oliwek – „a feeee” – powiedzą ekolodzy. Wieźć żywność kilka tysięcy kilometrów tylko dlatego, że moje podniebienie preferuje ten tłuszcz, zamiast równie zdrowego, lokalnego oleju rzepakowego? No nic – przyznaję Wam rację i od tej pory przed każdym użyciem oliwy zadam sobie pytanie „czy mogę zastąpić ją olejem rzepakowym”.
– suszone pomidory. Coś, co upodobała sobie szczególnie moja żona. Ja też je lubię, ale fakt, że są sprowadzane z Włoch i zawierają mnóstwo niepotrzebnych dodatków sprawia, że nie patrzę na nie tak przychylnie. Tak więc obiecuję, że w tym roku zrobię takie suszone pomidory, jakich nie powstydziły się rodowity Włoch! Ostatnie 2 lata eksperymentowaliśmy z samodzielnym suszeniem (w piekarniku), ale robiliśmy to chyba zbyt krótko (mimo że piekarnik chodził w 100 stopniach około 8h!) i w efekcie pomidory były czymś pomiędzy świeżym a suszonym. Ostatnio dodałem też nieco octu do zalewy (zgodnie z jednym z przepisów) i w efekcie praktycznie zmarnowałem całą partię. No cóż – człowiek uczy się na błędach. W tym sezonie będzie minimum 10 słoików suszonych pomidorów.
– jajka. U nas to żadna nowość, ale i tak o tym napiszę. Bardzo gorąco zachęcam do „postawienia” na jajka od gospodarza – nawet nie z „zerem” czy „jedynką” (tu nieco o tych tajemniczych numerach), ale takie zupełnie nie oznaczone. Sami mamy dojście do takich jaj – ponadto wiemy, że kury je znoszące są dokarmiane kukurydzą, i dzięki temu absolutnie wszystko, co z tych jaj robimy jest cudownie żółte. Nie mówiąc o smaku – jedyny w swoim rodzaju! Według mnie w tym wypadku zdecydowanie należy postawić na jakość – nawet kosztem ilości (to może nawet wyjść nam na zdrowie). Jajecznica z tych jajek wygląda mniej więcej tak:
– majonez. Tylu różnych „E” ciężko znaleźć w innych produktach – nasz majonez ma ich aż 4 – z czego żadne nie jest neutralne dla organizmu. Do tej pory tylko o tym myślałem, teraz z całą stanowczością postanawiam: następnym razem zajmę się samodzielnym wyrobem majonezu. Jeśli macie jakieś sprawdzone, najlepiej niezbyt pracochłonne przepisy – podzielcie się.
– mąki, kasze itp – niedawno rozpoznaliśmy temat i kupujemy te produkty na rynku. 2 razy w tygodniu przyjeżdża tam miła pani z wielkimi worami różnych produktów, a my z radością się u niej zaopatrujemy – a jak weźmiemy kilka kilogramów mąk pełnoziarnistych, to nawet woreczek z czarnuszką się trafi gratis – niezastąpiona rzecz do chleba na zakwasie!
Pisząc o powyższych produktach pomyślałem o czymś jeszcze – przestawiając się na lokalne odpowiedniki, nie tylko ograniczamy koszty i skutki transportu, oszczędzamy i wspieramy lokalnych wytwórców. Co również istotne, zmniejszamy też generowane odpady! Wystarczy pomyśleć o tych wszystkich fikuśnych buteleczkach od oliwy z oliwek, z którymi później nie za bardzo jest co zrobić.
– kolejne zadanie na dzisiaj: sprawdzenie, czym różni się żywność ekologiczna od lokalnej, a czym organiczna od zrównoważonej. Przyznam szczerze – nie potrafiłem wskazać różnic. Ale skoro już się tego dowiedziałem, chętnie podzielę się tą wiedzą – żeby nie zanudzać, w telegraficznym skrócie:
żywność ekologiczna: produkowana w sposób jak najbardziej naturalny – bez „chemii”, nawozów, dodatków do paszy.
żywność lokalna: wyprodukowana i sprzedawana w obrębie niewielkiego obszaru, na przykład kilkudziesięciu kilometrów.
żywność organiczna: to pojęcie bardzo bliskie żywności ekologicznej. Chodzi o całkowity brak pestycydów i nawozów sztucznych.
żywność zrównoważona: w skrócie ekologiczna, lokalna i świeża – wszystko w jednym.
– wybranie celu na kolejne dni. Autorzy proponują ograniczenie się do produktów sezonowych i lokalnych, dietę wegetariańską lub wegańską, albo rezygnacja z żywności pakowanej i wysoko przetworzonej. Epizod z odstawieniem produktów pochodzenia zwierzęcego mam już za sobą. Skutki? Niepotrzebne emocje – całkowity brak mięsa (i pochodnych) skutkował tym, że nie najadałem się na długo – a wiadomo, że jak facet głodny, to zły. Skoro jednak mamy wiosnę, to postanowiliśmy w maksymalnym stopniu korzystać z produktów sezonowych i lokalnych. Pójście na łatwiznę? Być może, ale zarówno ja, jak i moja żona potrzebujemy zrównoważonej i dość bogatej w składniki diety. Średnio 1,5 godziny sportu dziennie jest dość dużym obciążeniem dla mojego organizmu – to samo mogę powiedzieć o zaawansowanej ciąży żony. Także kolejny raz w eksperymencie jesteśmy usprawiedliwieni – ehh te wygodne wymówki 🙂
O czym jeszcze warto pomyśleć w temacie żywności?
– jedzenie poza domem. Niezbyt komfortowo się czuję, kiedy znajomi zachwalają jakąś nową knajpę czy restaurację sushi mówiąc „musicie się tam wybrać”. Może to znowu brak asertywności, ale kiwam wtedy tylko głową, jednocześnie myśląc „wcale nie musimy – nie lubimy jadać w restauracjach, gdzie potrawy są 2 razy za duże, nafaszerowane chemią, przygotowane z nieświeżych i często importowanych z daleka składników, w sposób nie mający wiele wspólnego ze zdrowiem. Nie mówiąc już o tym, że często nieproporcjonalnie drogie”. Nie zrozumcie mnie źle – czasami (nie częściej niż raz na miesiąc) lubimy gdzieś wyjść, ale to chyba bardziej wynika z szukania nowych smaków lub świętowania wyjątkowych okazji. Bazujemy głównie na obiadach przygotowywanych w domu – jest zdrowiej, taniej, przyjemniej, często szybciej (po uwzględnieniu dojazdów/oczekiwania w restauracji), a nasze wspólne relacje tylko na tym zyskują. Nazwij to jak chcesz – slow food, ograniczone horyzonty kulinarne, a może „małomiasteczkowość” – skoro nam to pasuje, to nikt mnie nie przekona, że jedzenie na mieście jest modne i mówi o Twojej pozycji społecznej. Warto wspomnieć jeszcze o porcjach – te serwowane w restauracjach są przeważnie znacznie większe, niż nasz organizm potrzebuje – to również wpływa niekorzystnie na zdrowie – przecież wiadomo, że lepiej jeść mniej, a częściej. Dla „opornych” dobrym rozwiązaniem mogą być po prostu mniejsze talerze 🙂
Zdjęcie idealne nie jest – nie wiem czy wiecie, ale paluszki rybne z prawdziwą rybą mają naprawdę mało wspólnego!
– przetwory. Przyjemność robienia przetworów odkryliśmy 2-3 lata temu – można więc powiedzieć, że ekspertami nie jesteśmy. Ale powidła śliwkowe – z dojrzałych śliwek w szczycie sezonu, naturalnie słodkich, bez żadnego dodatku cukru – to mistrzostwo świata. Mus jabłkowy z dzikich kwaśnych jabłek – absolutny hit do jabłecznika. Mój niedawny eksperyment – pigwówka – z owoców prosto z krzaka – to też coś wspaniałego. I nawet suszone pomidory, które nie do końca nam się udały – motywują do dalszej pracy i szlifowania przepisu. Aż mi się głupio robi, kiedy przypomnę sobie, w jak bezproduktywny sposób marnowałem kiedyś wolny weekend, zamiast iść na rynek i spędzić wspólnie kilka godzin przygotowując smakołyki na zimę. Wspólnie robione przetwory to nie tylko oszczędność pieniędzy i zacieśnianie więzów rodzinnych – to również nauka „miejskiego survivalu” i ochrona środowiska – eliminacja całej tej chemii i rezygnacja ze sprowadzanych zimą warzyw i owoców (bo po co, jak mamy swoje – z sezonu) choć trochę odciąża ledwo „zipiącą” planetę.
– przyrządzanie potraw. Szybka rada: rób to z głową. Staraj się zawsze gotować potrawy pod przykrywką, wyłączaj piekarnik kilka minut zanim wyjmiesz z niego potrawę, nie wkładaj ciepłych jeszcze potraw do lodówki czy zamrażarki. Stosując się choćby do tych kilku podstawowych zasad, zmniejszysz Twój wpływ na środowisko i oszczędzisz kilka groszy.
Oszczędności? Już liczymy (orientacyjnie – zbyt dużo tego żeby mierzyć co do grosza) – po raz kolejny jest co:
– olej rzepakowy zamiast oliwy z oliwek – co najmniej 7 złotych miesięcznie. 84 zł rocznie
– własne zaprawy zamiast kupowania „gotowców” albo sprowadzanych owoców / warzyw: licząc 4 zł oszczędności na każdym słoiku, który wykonamy (kompletny strzał, ale nie wierzę, żeby było mniej), przy 60 słoikach rocznie, w kieszeni zostaje 240 zł.
– jajka. My akurat kupujemy je praktycznie w cenie sklepowych, ale ogólnie to raczej mamy tu koszt – zakładając 300 jaj spożywanych w ciągu roku i różnicę 20 gr na każdej sztuce, mamy koszt roczny 60 zł.
– zamiana 3 wyjść do restauracji w miesiącu na posiłki domowe: dla 3-osobowej rodziny policzmy skromnie różnicę na poziomie 50 zł. 50 zł * 3 * 12 m-cy = 1800 zł w ciągu roku.
– własne śniadania brane do pracy/szkoły zamiast kupowanych napojów, bułek i batonów: spokojnie 3 zł dziennie (często znacznie więcej). 3 zł x 3 osoby x 250 dni pracujące w roku = 2250 zł.
Suma oszczędności: nawet 4254 zł rocznie. I to tylko przez wdrożenie kilku pomysłów z dziesiątek możliwych. Już na pierwszy rzut oka, że największe korzyści przynosi ograniczenie jedzenia poza domem. Ale również zwracając uwagę na to, co spożywasz w domu zauważysz, że drobne oszczędności sumują się do całkiem pokaźnych kwot.
Co jeszcze? Korzyści dla zdrowia – nieocenione!
Owoce, których mieliśmy okazję spróbować podczas jednego z wyjazdów. Niebo w gębie!
Dodatkowym zadaniem w ramach „tygodnia innego niż wszystkie” było przemyślenie wolontariatu, którego chcielibyśmy się podjąć w weekend. Z pomocą przyszli mi sąsiedzi – powstała inicjatywa sobotnich prac na rzecz naszej wspólnoty mieszkaniowej przy wiosennych porządkach na terenach zielonych naokoło. Będzie parę drzewek do posadzenia, kilka krzaków do przesadzenia – zwykle znajduje się praca dla kilku osób na dobre 2 godziny.
[Edytowany 11.04] Oprócz tego, deklaruję się wpłacić 100 zł na wybrany przeze mnie cel za pośrednictwem portalu siepomaga.pl – nie wiem czy go znacie? W wielkim skrócie: portal współpracuje z wieloma organizacjami pozarządowymi i zbiera fundusze na konkretnych pacjentów. Przypadek każdego z nich jest obszernie opisany, załączone są zdjęcia, często są załączone skany diagnoz lekarskich i inne dowody na to, że pacjent naprawdę potrzebuje tej pomocy. Po osiągnięciu wymaganej kwoty i zrealizowaniu celu, zazwyczaj następuje oficjalne podsumowanie, również z przekazaniem dowodów właściwego wykorzystania funduszy. Tak więc nie tylko możemy wybrać konkretną osobę, której chcemy pomóc (na przykład – kierując się lokalnym patriotyzmem – w naszym województwie), ale również mamy przekazywane dowody „przydatności” naszych pieniędzy. Gorąco zachęcam do kliknięcia w link siepomaga.pl i sprawdzenia samemu jak to działa.
I kolejna edycja wpisu:
Dzisiaj wyjątkowo sprawnie wybrałem aukcje (na każdą poszło po 50 zł):
http://www.siepomaga.pl/f/niesiemynadzieje/c/789
http://www.siepomaga.pl/f/fsr/c/777
Jak po każdej takiej decyzji czuję się nieco przybity – czytanie o tylu tragediach ludzkich nie przychodzi mi szczególnie łatwo. Ale najważniejsze, że pomogłem – do czego i Was zachęcam!