Jakiś czas temu przeczytałem książkę Williama B. Irvine’a „A Guide to the Good Life, The Ancient Art of Stoic Joy” (niestety chyba nie przetłumaczono jej na język polski), traktującą o stoicyzmie. Okazuje się, że jest on życiową ideologią (nie mylić z religią!) bardzo zbliżoną do tego, co staram się przekazać na tym blogu. Chodzi bowiem o odrzucenie negatywnych emocji, wyzbycie się strachu i poczucia zamknięcia w złotej klatce, a następnie otworzenie się na czystą, wewnętrzną radość, którą dają bliscy, natura oraz proste czynności. Zamiast brnąć w nieskończoność w niemożliwą do wygrania walkę o zaspokojenie kolejnych zachcianek, wyzbycie się tego ciągłego poczucia nienasycenia prowadzi do stanu, w którym cieszysz się tym, co już masz, zamiast pragnąć coraz to więcej.
Po tym krótkim wstępnie chciałbym skupić się na jednym z rozdziałów tej książki, który przemówił do mnie najbardziej i uświadomił pewien mechanizm, który nieświadomie stosowałem, a którego nie rozumiałem i szczerze mówiąc – wstydziłem się go nieco. Dotyczy on tytułowego hasła: „doceniaj, ZANIM stracisz„. To zdanie można rozumieć na mnóstwo różnych sposobów – ale chyba tym, co przychodzi pierwsze do głowy, to zdrowie i bliscy. Ile to historii napisano o bogatych starcach, którzy na łożu śmierci rozklejali się i z całego serca żałowali, że ich życie było pełne przedmiotów, zamiast ludzi. Ile wokoło rodzinnych tragedii z chorobą czy wypadkiem w tle. Jak sami na nie reagujemy? Obejrzymy, przeczytamy, ogarnie nas to chwilowe dziwne uczucie – mieszanka współczucia i radości, że to jednak nie dotyczyło mnie.
Tym razem nie. Ale przecież każdy myślący człowiek ma świadomość, że złe rzeczy przytrafiają się ludziom i przejście przez życie po usłanym płatkami róż dywanie jest niemożliwe. A więc od czasu do czasu myślimy o negatywnych rzeczach, które mogą się przydarzyć. To całkowicie naturalny mechanizm, którego celem jest prewencja; skoro pomyślę, że ktoś może się włamać do mojego domu, będę bardziej uważnie sprawdzał, czy wszystkie okna i drzwi są zamknięte – być może nawet założę alarm. Taka świadomość negatywnych zdarzeń pozwala na ich unikanie.
Akceptacja możliwych negatywnych scenariuszy ma jednak głębszy sens. A związane jest to ze zjawiskiem opisanym przez psychologów jako adaptacja hedonistyczna. Brzmi skomplikowanie, a chodzi o coś niesłychanie prostego: przyzwyczajanie się do dobrego. Badania potwierdzają, że świeżo upieczony milioner Lotto – po początkowym przypływie euforii wróci do poziomu satysfakcji z czasu sprzed wygranej. Owszem – możliwe, że zamiast podjeżdżać 10-letnim kombi pod blok będzie parkował kabrioletem marki porsche w przydomowym garażu, ale ponieważ po krótkim czasie przywyknie do tego, to jego poziom satysfakcji z posiadania tych rzeczy znacznie spadnie. Tak samo reaguje każdy z nas, spełniając swoją zachciankę – po kupnie nowego telewizora siadamy podekscytowani na kanapie i cieszymy się tymi wszystkimi możliwościami, dużym ekranem, kolorami – czujemy satysfakcję z zakupu i zdobycia kolejnego punktu w sąsiedzkiej rywalizacji. Ale jak to wygląda po miesiącu-dwóch? Podobnie jak przedtem – jak był jakiś telewizor, tak jest nadal, a że trochę lepszy – niewielkie pocieszenie, bo wyszedł nowy model i nie dość, że ma jeszcze lepsze parametry, to sąsiad zaraz go kupi, czym jeszcze bardziej obniży nasze samopoczucie. Więc mimo, że nadal trzeba spłacać raty, to satysfakcja gdzieś odeszła, a my dochodzimy do wniosku, że chyba drugi raz byśmy się na ten zakup nie zdecydowali.
I co dalej? Jak to co – chcemy coś nowego! Nie miejmy złudzeń – po spełnieniu jednej zachcianki (i wygaśnięciu spowodowanego przez nią przypływu adrenaliny) będzie następna i kolejne. I nawet nie kolejne zaciągane kredyty są najgorsze – bardziej znaczący jest fakt, że kiedy tylko uświadomisz sobie niezaspokojoną chęć posiadania czegoś nowego, będziesz nieszczęśliwy. Nie będziesz doceniał tych 5 wcześniejszych gadżetów, nie sprawi Ci radości rodzinny spacer czy zabawa z dzieckiem, dopóki po głowie chodzi Ci nowo powstała zachcianka. Chyba nie muszę pisać co będzie po krótkim okresie zadowolenia po zaspokojeniu tej „potrzeby”… czy inaczej jest z wymarzoną pracą, która po pewnym czasie powszednieje, albo z nową dziewczyną, która – na początku idealna – po jakimś czasie zaczyna pokazywać swoje wady (a raczej Ty – po początkowym zauroczeniu – zaczynasz je dostrzegać…).
I tu właśnie z pomocą przychodzi najważniejszy aspekt negatywnej wizualizacji. Kluczem do szczęścia jest zatrzymanie adaptacji hedonistycznej, a nawet jej odwrócenie; wyobraź sobie, że nagle ktoś kradnie Ci ukochany telewizor, zwalniają Cię z wymarzonej pracy, a żona od Ciebie odchodzi (oczywiście z połową majątku). Boli? Ma boleć – bo rzeczywistość jest taka, że nikt Ci nie zagwarantował tego, co masz i nie obiecał, że będziesz mógł się z tego cieszyć w nieskończoność. Więc postaraj się wczuć w sytuację, kiedy tracisz to, co uznałeś już za pewne. Wtedy dopiero to docenisz i zamiast pożądać więcej, będziesz się cieszył z tego, co masz. Nawet więcej – odnajdziesz się w sytuacji, kiedy – nie będąc pewnym tego, co już masz – zaczniesz na nowo tego chcieć i zabiegać o to.
Doszliśmy do rady stoików, którą wcześniej zupełnie nieświadomie stosowałem, chociaż czułem się z tym nieswojo – jakbym robił coś złego. Jak bowiem można jeszcze zastosować technikę negatywnej wizualizacji? Następnym razem, kiedy będziesz całował swoje dziecko przed wyjściem do pracy, pomyśl przez chwilę, że być może nie będziesz miał na to kolejnej szansy. Brzmi okrutnie? Też tak na początku myślałem – ale zastanów się, który ojciec będzie bardziej kochający, czuły i spędzający więcej czasu ze swoją pociechą: ten, który będzie miał świadomość jej kruchości i możliwej śmierci, czy ten, który będzie pewien, że dzieci będą zawsze obok, a ich życie będzie na pewno dłuższe od jego. Który z tych ojców bardziej wykorzysta szanse na spędzenie czasu z dzieckiem i który okaże więcej radości, kiedy jego maleństwo obudzi się kolejnego ranka?
Można sobie wyobrazić, że wizualizacja śmierci swojego dziecka (lub swojej!) będzie miała negatywne skutki. Błąd – absolutnie nie staniemy się pesymistami, którzy – w związku z poczuciem, że to może być ostatni dzień życia – wydadzą wszystkie oszczędności w jedno popołudnie. Stoikom chodziło o coś zupełnie innego: o stan umysłu, w którym – akceptując możliwe negatywne scenariusze – doceniasz to, że żyjesz, że masz obok siebie bliskich. Dzięki takim praktykom stoicy nie byli zwykłymi optymistami, którzy po prostu widzieli szklankę w połowie pełną a nie pustą. Oni byli szczęśliwi, że mieli tą szklankę! Przecież mogła się zbić, albo ktoś mógł ją ukraść! A jeśli do tego jest w niej woda… bezmiar szczęścia 🙂
A co z niewinną radością dziecka? Czy nie jest to trochę tak, że ponieważ wszystko jest dla niego nowe i niepewne, to umożliwia odczuwanie prawdziwej radości? Skoro jeszcze nie wiadomo do końca, jak działa świat i czy grzechotka którą trzyma się w ręce nagle nie zostanie zabrana i już nigdy nie oddana, to nie można brać niczego jako pewne. A więc jest radość z chwili, z tego co akurat rodzice dadzą. Niestety – im dalej, tym gorzej. Wystarczy spojrzeć na dzisiejsze pokolenie nastolatków czy zadłużonych i „zagadżetowanych” dorosłych, żeby wiedzieć, że radość z posiadania jest krótka, a kolejne kamienie milowe konsumpcjonizmu muszą być regularnie osiągane. Moja rada: obudź w sobie to dziecko, któremu wystarczy tak mało do szczęścia, i które jeszcze nie jest skażone „chciejstwem”.
Jestem bardzo ciekawy, czy zaproponowane podejście przemawia do Was, czy może wydaje się Wam brutalne i przygnębiające – podzielcie się opinią w komentarzach! Jeśli stosujecie je sami – nawet nieświadomie! – również chętnie poznam Wasze opinie i wnioski.