Rynek pracy jest coraz trudniejszy – wymaga ciągłego doszkalania, dostosowywania do wymagań pracodawców, czy w niektórych przypadkach wręcz całościowego przebranżowienia. Jednocześnie następuje coraz większa specjalizacja zawodów i usług. Chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości – widać to na każdym kroku i przyjmujemy, że w tym pędzącym coraz szybciej świecie to normalne, konieczne i świadczy o rozwoju technologicznym i społecznym.
Pytanie, jakie należy sobie zadać brzmi: czy to dla Ciebie dobre. I to nie tylko w kontekście Twojego zawodu, ale także patrząc na rozmaite usługi, z których od czasu do czasu korzystasz. Uważam, że o ile są to procesy nieuniknione, to służą przede wszystkim dobru wielkich koncernów, dyktujących nam, jak mamy żyć. Wszystko oczywiście pod wzniosłą otoczką rozwoju i polepszania życia statystycznego konsumenta, który z roku na rok może sobie pozwolić na coraz więcej, a zamiast marnować swój cenny czas, może zlecić już prawie wszystko. I co ma w zamian? Jak to co – coraz dłuższe godziny pracy i coraz mniej czasu, bo na usługi specjalisty trzeba zarobić! Co z tego, że nikt już we własnym zakresie nie zajmuje się naprawą elektroniki, jak ona nadal się psuje i współczesne podejście brzmi „kup nowy – naprawa się nie opłaca”. Tak jest zresztą w wielu przypadkach – przecież rozklejonego buta samemu już wstyd skleić (lepiej wysłać go do reklamacji na drugi koniec Europy…), a serwis własnych rowerów jest ponad możliwości przeciętnego Kowalskiego. Nie mówiąc już o jakichkolwiek remontach własnego mieszkania… Zauważ jednak, że cena jaką płacisz za te usługi jest większa niż tylko to, co widnieje na rachunku. Tracisz przecież czas i pieniądze na dojazd, a przede wszystkim – i to kosztuje Cię najwięcej – nie zdobywasz nowych umiejętności, nie pozwalasz dać sobie samemu kolejnej odznaki miejskiego survivalu. Potencjalnie tracisz to wielokrotnie w przypadku kolejnych usterek tych samych przedmiotów, które po pierwszej próbie wykonałbyś już sam z zamkniętymi oczyma.
Proces specjalizacji i wykładniczo rosnąca ilość informacji, jaką posiadamy w przeróżnych dziedzinach nauki sprawiły, że pojęcie 'człowiek renesansu’ stało się pustym hasłem. A każdy z nas jest wychowywany w przekonaniu, że wszystko się zleca, a samemu najlepiej skupić się na pracy zawodowej i nie wtykać nosa w rzeczy, na których się nie zna. W konsekwencji, korzystanie z usług innych jest postrzegane jako coś zupełnie naturalnego i pomysł podjęcia się czegokolwiek wykraczającego poza własną strefę komfortu nawet nie przychodzi do głowy.
Do czego w takim razie zmierzam? Przecież coraz większa specjalizacja jest faktem i nie uciekniemy przed nią całkowicie – chyba że do jakiegoś szałasu w lesie… Oto mój sposób, który sprawdza się od lat naprawdę doskonale i do którego chciałbym zachęcić każdego z nas:
– specjalizuj się. Dzisiaj Twoje doświadczenie, umiejętności, a przede wszystkim unikalna, wąska wiedza na którą jest popyt stanowią o Twojej wartości na rynku pracy. Szukaj nisz, wkładaj pracę i wysiłek w zdobywanie przewagi nad innymi i bądź jednym z niewielu. W wielu zawodach to możliwe i wcale nie musi wymagać kosztownych szkoleń, a nagrodą jest coś coraz rzadszego: poruszanie się w rynku pracownika, a nie pracodawcy (lub uderzający drzwiami i oknami klienci w przypadku prowadzenia działalności). Sam mam ten komfort i Wam również tego życzę.
– sam staraj się jak najmniej korzystać ze specjalistycznych usług. Dopóki Twoim zadaniem nie jest konstrukcja statku kosmicznego, spróbuj samemu! Większość zadań zlecamy nie z powodu ich trudności, ale z wygody czy najzwyczajniej – z braku czasu. Niestety, wpadnięcie w spiralę ciągłej pracy której owoce oddajesz innym, bo sam nie masz czasu nie jest perfekcyjnym rozwiązaniem. Tak wiele rzeczy można zrobić samemu – o niektórych z nich pisałem na tym blogu (remonty, meble, chusteczki wielorazowe), o innych planuję jeszcze napisać. I nawet jeśli nie uda Ci się i w końcu trafisz do specjalisty, nie będziesz miał sobie nic do zarzucenia, a wyniesiona nauka przyda się w przyszłości. Oczywiście nie chodzi o porywanie się z motyką na słońce i jeśli masz jeden dzień na rozrzucenie kilku ton ziemi równomiernie na całej działce, to być może jedynym sposobem jest skorzystanie z usług innych.
Podejście na zasadzie DIY ma jeszcze jedną niewątpliwą zaletę. Prosta, często fizyczna praca po której padasz zmęczony na kanapę, bez sił na zmycie brudu z rąk pozwala Ci zachować trzeźwość myślenia. Znam wielu wybitnych specjalistów, którzy trzymają głowę wyżej chmur i pewne zadania są po prostu powyżej ich godności. Osobiście uważam, że wiele podstawowych prac, do których lubię uciekać trzyma moje ego na wodzy i pozwala zachować względną normalność 🙂
Czy podejście wykwalifikowanego specjalisty w wąskiej dziedzinie, który własnoręcznie reguluje przerzutki w swoim rowerze przemawia do Was? Czy może jesteście zdania, że najprostsze prace, które Was kosztowałyby dużo więcej (niekoniecznie pieniędzy, być może czasu) warto zlecić innym i mieć pewność, że będą wykonane należycie (o ile dzisiaj gdziekolwiek można ją jeszcze mieć…)?
W tym co piszesz dla mnie zasada jest jedna i w sposób banalny wręcz oczywista: zlecamy to, co się nam opłaca. Krótko mówiąc, jeżeli ktoś zarabiający 50 zł/h sam sobie sprząta mieszkanie, to jest to, delikatnie mówiąc, idiotyzm (chyba, że lubi sprzątać). Dlaczego? A no dlatego, że sprzątaczka to koszt ok 10-15 zł za godzinę. Załóżmy więc, że tygodniowo sprzątanie zajmuje 3h, a więc sprzątaczka weźmie 50 zł. Wystarczy więc popracować godzinę, a „kupuje się” w to miejsce 2h czasu na dowolny cel. Pieniądze to nie wszystko.
Z drugiej jednak strony (praca 10 zł/h i czynność wyceniana na 50zł) DIY oczywiście się opłaca.
Dodatkowo dochodzą jeszcze kwestie „fachowości” różnych czynności i czas wykonania. O ile bowiem sprzątanie każdemu idzie mniej więcej w tym samym tempie, to już fachowa naprawa może zając dla laika 10x więcej czasu, a dodatkowo zachodzi większe ryzyko fuszerki.
Dziękuję za komentarz, z którym… nie mogę się bardziej nie zgodzić 🙂 O kwestii poruszonej przez Ciebie pisałem już nieco tutaj: http://www.wolnymbyc.pl/ile-warta-jest-godzina-twojej-pracy/ i tutaj: http://www.wolnymbyc.pl/remonty-czyli-zrob-to-sam/. Po pierwsze, czy pracując zawodowo i zarabiając 50pln/h masz możliwość osiągania takich zarobków również po godzinach? Ja osobiście nie i tak jak u większości, za dodatkową pracę mogę co najwyżej zostać poklepany po ramieniu przez szefa. Po drugie, nigdy nie wiesz, kiedy i gdzie przydadzą Ci się zdobyte we własnym zakresie kompetencje – miejski survival może kiedyś naprawdę się przydać. Po trzecie, kwestia chodzenia z głową wysoko w chmurach i spoglądanie z góry na innych, wykonujących mniej wymagające czynności – to częsty efekt podejścia o którym piszesz. Wreszcie po czwarte, proste prace są często doskonałą odskocznią od tego, co robisz na co dzień, obniżają stres i – wbrew pozorom – dają satysfakcję (godzina sprzątania i widzisz efekty, w przeciwieństwie do miesięcznej pracy nad projektem, który na koniec pada z jakichś powodów).
Przytoczyłeś przykład sprzątaczki – osobiście nie chciałbym, żeby obca osoba zaglądała mi do szuflad, jej obecność krępowałaby mnie (a obecność, kiedy mnie nie ma oznaczałaby np. przekazanie kluczy?), no i zawsze gdzieś z tyłu głowy miałbym czarne scenariusze, które mogą się ziścić w związku z korzystaniem ze sprzątaczki (od szkód po kradzieże).
Dłuższy czas na wykonanie jakiejś czynności też nie jest niczym strasznym – pierwszy raz zejdzie Ci 10x dłużej niż specjaliście, drugi raz 3x dłużej, a później będziesz to robił równie szybko i bez konieczności szukania kogoś, tracenia czasu na załatwianie i przejmowania się ewentualnymi fuszerkami czy opóźnieniami.
Widzę, że mamy zupełnie inne spojrzenie na te kwestie – ale świat byłby nudny, gdyby wszyscy myśleli podobnie 🙂
pozdrawiam.
Zgodziłbym się z Tobą, gdyby nie jeden detal, który jest dla mnie cenniejszy niż pieniądze. Jest to czas. Dużo cenniejszy, bo akurat pieniędzy można zdobyć ilość w teorii nieograniczoną, a czasu każdy ma tyle samo. To prawda, że nie każdy ma możliwość dorobienia po godzinach, ale to w mojej opinii powinno zachęcać do zmiany swojej sytuacji zawodowej, a nie wykonywania znienawidzonych czynności i to po murzyńskich stawkach. Odnośnie miejskiego survivalu, to jestem jak najbardziej za, jednak jak mawia staropolskie przysłowie: „znaj proporcjum mocium Panie”. Z jednej strony mamy księżniczki i fajtłapów, którzy do wymiany żarówki ściągaliby elektryka, jednak zajmowanie się tylko przygotowaniami na jakąś katastrofę przypomina mi Koreę Północną, gdzie ludzie głodują, a cały budżet idzie na wojsko 🙂 Zresztą sam słyszałem o gościu, który wszystkie pieniądze ładował w budową schronu, przez co zostawiła go żona i zawalił mu się świat – jego świat. Co do spoglądania z głową w chmurach to nie ma to nic wspólnego z zarobkami czy wykonywaniem podłej pracy. Osobiście znam masę ludzi, którzy zarabiają dużo mniej niż ja, i pałają się „mniej prestiżową” robotą (choć i ja nie jestem prezesem KGHM-u a pracownikiem biurowym), natomiast chodzą po ulicy jak książęta. Z drugiej strony mamy Piotra Wielkiego, który spory kawał życia spędził obserwując zachód od pozycji pracownika doków po dwory królewskie, żeby stać się najwybitniejszym carem w historii Rosji, właśnie dzięki szerokiemu spojrzeniu na świat. Tak więc powiedziałbym, że pogarda nie zależy od pozycji – bo tą można osiągnąć fuksem, a raczej od sposobu myślenia danej jednostki. Co do stresu natomiast, to jak zaznaczyłem wyżej – jak ktoś lubi coś takiego robić, to czemu nie? Jednak jak wraca z pracy styrany, i ma się szarpać z czymś w domu, to lepiej niech przeanalizuje, czy aby na pewno musi.
Też widzę, że mamy różne spojrzenie. Zaraz zresztą opublikuję powiązany z tematem wpis, zachęcam do lektury.
Również pozdrawiam.
Ok – to pozostawmy kwestię podejścia do tego typu prac, a skupmy się na konkretach. Przyjmijmy zarobki na poziomie 50 pln/h – przy standardowych 160 godzinach pracy w miesiącu to 8000 zł – dla uproszczenia pomińmy, czy to brutto czy netto. Zgodnie z Twoim podejściem, z takimi zarobkami możemy sobie pozwolić na zlecanie innym prostych prac. Masz może jakieś szacunki mówiące, ile miesięcznie wydawałbyś na nie przy takich zarobkach? Bo sama sprzątaczka mogłaby kosztować 100-200 zł miesięcznie. Jeśli dodasz do tego jeszcze inne usługi typu regulacja przerzutek w rowerze czy regularne usługi pralni chemicznych (nie wiem co jeszcze – gotowanie? jakieś inne prace domowe? ciężko mi coś jeszcze wymyślić, bo sam z żadnych tego typu usług nie korzystam), spokojnie możesz wydać 300-400 zł miesięcznie za to, co mógłbyś zrobić sam. Taka kwota nie wygląda poważnie przy 8000 zł, które zarabiasz. Ale przecież tak jak ja – chcesz być rentierem, chcesz osiągnąć niezależność zawodową. Policz, ile kapitału musiałbyś mieć, żeby co miesiąc mieć 300-400 zł dochodu pasywnego, i to regularnie powiększanego o wskaźnik inflacji. Dobre kilkadziesiąt tysięcy złotych. A zapewniam Cię, że po 20 latach korzystania z pomocy sprzątaczki, nie będziesz chciał nagle na emeryturze wracać do czynności, z których z radością zrezygnowałeś wiele lat temu.
Dlatego według mnie nie warto sztucznie zwiększać kwoty, którą potrzebujesz co miesiąc do utrzymania poziomu życia, bo to również oddala Cię od osiągnięcia niezależności finansowej.
Ciągle nie chcesz przyjąć do wiadomości jednej rzeczy: obok gospodarowania pieniędzmi musisz jeszcze gospodarować czasem. Pomijając takie detale, jak znalezienie go na swoje hobby czy dla swojej rodziny, to jest on też potrzebny na rozwój swoich dochodów, o ile oczywiście nie ogranicza się to do „zarabiaj na etacie – oszczędzaj (a nawet dziaduj) – ciesz się, że za X lat będziesz mógł żyć bez chodzenia do pracy”. No ale ostatnio mi pisałeś, że absolutnie Ci o to nie chodzi, więc nie widzę problemu.
Warto też zauważyć, że wszyscy lub prawie wszyscy najbogatsi ludzie świata zlecają bieżące zarządzanie swoim majątkiem nie tylko osobistym, ale też firmowym wykwalifikowanym fachowcom, samemu skupiając się na myśleniu o rzeczach wielkich i rozszerzaniu oraz usprawnianiu działalności firmy.
Polecam zresztą niezłą książkę „4 hour workweek” gdzie autor więcej pisze o tym, jak outsourcing sprzyja karierze rentiera.
Już wiem, skąd różnica w naszych poglądach – ja absolutnie nie mam aspiracji do dołączenia do grona najbogatszych ludzi świata 🙂 A nawet naszego kraju. Ani mojego miasta.
Ahh, no cóż – to faktycznie w dużym stopniu zmienia postać rzeczy 🙂 Chociaż mimo wszystko zachęcam do minimalizmu nie tylko w zakresie pieniędzy, ale też czasu – to naprawdę ułatwia życie moim zdaniem.
Pozdrawiam i życzę powodzenia
Podejście Tima Ferrissa w książce którą przytaczasz, generalnie z założenia powinno być dobre, aczkolwiek moim zdaniem już trochę z tym outsourcingiem przesadzał. Pamiętam fragment, jak zlecił swojej asystentce z drugiego końca kontynentu, żeby łagodniejszymi słowami przekazała pewną wiadomość żonie Timma – w taki sposób, żeby ów żona się na niego nie gniewała. Nie długo zleci przeżycie swojego życia komuś innemu – coś na wzór filmu surogaci. Jeżeli nie miałeś okazji czytać – polecam Tobie książke Fastlane Milionera MJ DeMarco. Ta książka stoi troche w opozycji do 4h tygodnia pracy. Jakby nie patrzeć , w każdym podejściu należy znaleźć złoty środek. Pozdrawiam
Czyli jak wszędzie – zalecane umiarkowanie i nie przesadzanie w żadną ze stron 🙂 Historia, którą przytoczyłaś jest grubym przegięciem i wcale nie jestem taki pewien, że chcę tą książkę przeczytać 🙂
Fakt, Tim „odrobinę” ubarwia podawane przez siebie przykłady (a jeden – inżyniera mechaniaka będącego kierownikiem projektu – to wręcz z czapki wzięty).
Ale jeśli się weźmie poprawkę na fakt, że Tim jest amerykaninem, dla którego obsługa klienta jego firmy w języku angielskim to nie problem (ciekawym ilu Hindusów z biegłą znajomościa języka polskiego znalazłoby sie do obsługi klienta), podobnie jak nie jest problemem koszt miesiecznego roumingu w Azji to ksdiążke warto przeczytać. Ale tylko jako inspirację ,a nie zbiór wskazówek…
@ Rafał
„Warto też zauważyć, że wszyscy lub prawie wszyscy najbogatsi ludzie świata zlecają”
Najpierw wypadałoby stać się najbogatszym. Zatem masz póki co robić (będąc na tzw. dorobku), nieprawdaż 😉
@Rafał
Zgadzam się z wolnym, miejski survival zawsze się przyda (choć nie warto popadać przy tym w paranoję) z jednego prostego powodu. Mianowicie nie masz gwarancji że zawsze w każdym momencie życia będziesz zarabiał te 8 tyś. mies. a mając szerokie umiejętności w wielu dziedzinach możesz je wręcz zamienić na brzęcżącą monetę w razie potrzeby 🙂
Panowie (Wolny i Rafał)… moje zdanie jest po części zgodne z każdym z was. Wychodzę z założenia, że nalezy się wyspecjalizowac w kilku „tematach”, ale umieć zrobić samemu jak najwięcej. To, że umiem wymienić łożysko w pralce nie oznacza, że muszę to robić. Choć nie, to może głupi przykład, bo łożysko koszuje 6-8 zł, a robocizna fachowca 200-250 zł wiec może i niektórym warto samemu godzine poświęcić…
Posiadanie szerokich umiejętności daje nam jakże przyjemną świadomosć naszych możliwości i w żaden sposób nie obliguje nas do ich wykorzystywania, ale na „wypadek wypadku”…
Pieniedzmi nie zawsze da sie zapłacić za to co inni mogą dostać za darmo 🙂
O to, to! Moja babcia powtarzała, że dobrze jest wszystko umieć, ale nie musieć wszystkiego robić. Choć z drugiej strony nie mam absolutnie motywacji ani zamiaru, żeby samemu robić meble. Co innego, jeśli chodzi o regulację przerzutek – nie wyobrażam sobie, żeby robił to za mnie ktoś inny. W czasach, kiedy jeździłem rowerem dużo i daleko od domu chciałem (i musiałem) znać swój sprzęt jak najlepiej, żeby w razie mniejszej lub większej awarii odpowiednio zareagować. Zresztą, 99% prac związanych z naprawami roweru można zrobić samemu, nawet będąc, jak ja, mechanicznym kaleką.
Co do argumentów o wadze czasu podnoszonych przez Rafała to zgadzam się z nimi, ale trochę nie o tym mowa w artykule. Jeśli ktoś chce wycisnąć z każdej minuty jak najwięcej, rzeczywiście może przeliczać jej wartość i outsource’ować wszystko, co wypada poniżej założonego pułapu „opłacalności”. Ale prawda jest taka, że w większości przypadków ta oszczędność czasu to jest po prostu wygodna wymówka. Sporą część naszego wolnego czasu większość z nas (w tym niżej podpisany, ale generalizuję na podstawie obserwacji otoczenia) spędza zupełnie nieefektywnie i wykonanie czegoś w ramach „zrób to sam” wcale nie oznacza konieczności poświęcenia czasu dla innych ważnych czynności. A o korzyściach takiego działania pięknie napisał Wolny.
Gdybym był 'zarobiony’ tak, że rzeczywiście nie miałbym czasu na projekty, które potencjalnie zwiększą moją wartość na rynku pracy, pozwolą zarobić więcej, bądź najzwyczajniej na świecie mnie 'kręcą’, to być może zastanowiłbym się nad delegowaniem niektórych obowiązków od czasu do czasu. Tylko często nie wiemy, jaki potencjał ma planowany projekt, a jeszcze częściej jest tak jak piszesz – nie ma żadnego planu, projektu – jest za to bezproduktywne spędzanie czasu tłumaczone jako 'odpoczywanie po ciężkim dniu’.
Fajne podejście – rzeczywiście na taki kompromis mógłbym pójść 🙂 Mam jednak taki charakter (i napatrzyłem się na tyle fuszerek), że jeśli mogę – robię sam. I dopóki obowiązki domowe nie przytłoczą nas – świeżo upieczonych rodziców – do granic możliwości (na co się chyba niestety zanosi), to będę się bronił przed tymi – nienaturalnymi dla mnie – rozwiązaniami.
<>
Wydaje mi się, że tutaj raczej należałoby powiedzieć: dobrze mierzyć zamiary na siły. Przekonuje o tym choćby taki wpis:
http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=1659
No – sprawę wyjaśnił sam Pan Bralczyk, więc ufnie zmieniłem w tekście to wyrażenie na inny zwrot – dziękuję za podpowiedź 🙂
Bardzo ciekawy wpis aczkolwiek absolutnie nie zgadzam się z twierdzeniem, że specjalizacja leży w interesie wielkich koncernów. Najpierw proponuję zapoznać się z teorią kosztów komparatywnych Davida Ricardo. Brzmi skomplikowanie ale ogólnie idea jest prosta i wykazuje NIEZBICIE że stosując specjalizację jesteśmy w stanie „wyprodukować” łącznie więcej niż bez specjalizacji. Rezygnacja ze specjalizacji przypominałaby coś o czym pisze Hayek w „Zgubna pycha rozumu. O błędach socjalizmu” traktując o przejściu do centralnego planowania i konkludując iż musiałby to doprowadzić do braku możliwości utrzymania ludzkości w obecnych rozmiarach. Tak więc głoszenie haseł „antyspecjalistycznych” uważam za wysoce niebezpieczne. Mam jednak wrażenie, że Tobie chodziło o coś innego: o nadmierną specjalizację, o zajmowanie się tylko wąskim zakresem działalności. Jeśli tak to zgoda.
Jeszcze ciekawsza jest dyskusja pomiędzy Tobą i Rafałem, która dla mnie sprowadza się do pytania o wybór jednej z dwu postaw:
– Twojej – stałe dochody, koncentracja na kosztach utrzymania, działania w kierunku samowystarczalności
– Rafała – zmienne dochody, koncentracja na wykorzystaniu czasu, działania w kierunku zwiększania dochodów
I – Panowie – moim skromnym zdaniem nie rozstrzygnęliście tej dyskusji…
W najprostszych słowach chodziło mi o to, żeby nie zakładać sobie klapek na oczy i nie zamykać się wyłącznie na swoją wąską specjalizację, która jest korzystna dla Ciebie, ale nie powinna być jedynym rodzajem aktywności, który podejmujesz.
Ja bym jeszcze krócej określił różnice pomiędzy mną a Rafałem:
Ja – optymalizacja przychodów i kosztów przez minimalizm
Rafał – dążenie do bogactwa
Osobiście mocno rozgraniczam bogactwo od niezależności finansowej – o czym pisałem co nieco tutaj.
A że nie rozstrzygniemy to wiem – bo nie ma tu rozwiązania 'dobrego’ i 'złego’. Są po prostu inne, ale oba mogą prowadzić do tego samego celu (chociaż również widzianego nieco inaczej, bo ja nie dążę do leżenia pod palmą z drinkiem w ręku po osiągnięciu niezależności) i jedno z nich może być optymalne dla jednych, drugie dla innych.
Cieszę się, że czasami dostanę 'na twarz’ jakąś teorię czy podejście, z którym się wcześniej nie spotkałem, bo dzięki temu mogę poszerzyć moją wiedzę – a także czasami nieco zmienić swoje stanowisko w pewnych kwestiach 🙂
Pozdrawiam.
Przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl. Temat poruszałem tutaj, a dotyczy on tego, czy naprawdę to, że możemy produkować jak najwięcej jest zawsze pozytywne? Czy nie jest to obarczone bardzo wieloma kosztami (środowiskowymi, społecznymi) i jako takie często nie jest optymalne? Sam uważam, że ciągły pęd, parcie do przodu i myślenie w tylko kategoriach 'więcej, szybciej, taniej’ wcale nie prowadzi nas do dobrego dla nas samych miejsca…
@ wolny
„Sam uważam, że ciągły pęd, parcie do przodu i myślenie w tylko kategoriach ‚więcej, szybciej, taniej’ wcale nie prowadzi nas do dobrego dla nas samych miejsca…”
Kiedy nie nie ma w tym nic zdrożnego, aby przeć do przodu (np. tworzyć, produkować) więcej, szybciej i taniej. Problemem jest, że kłóci się to z naturalnym rozwojem organicznym a idzie w parze z więcej mieć/chcieć, jeszcze szybciej się (wz)bogacić, wydając jak najmniej. Jak najtaniej, z bezsensownym zużyciem surowców, zasobów,… itd
Tak w jedyne 200 lat powstała potęga Ameryki… gdzie nikt się nie bawił i nadal nie bawi w sentymenty…
Teoria Ricardo akcentuje raczej optymalizację kosztów a nie maksymalizację produkcji. Aczkolwiek najczęściej jedno z drugim jest ze sobą powiązane. Ricardo zdefiniował jaki powinien być idealny młotek, Ty natomiast rozważasz co z tym młotkiem zrobić. A to już nie to samo – jak śpiewało De Mono 🙂
’powyżej ich godności’, nie powinno być 'poniżej ich godności’?