No no – i znowu ten sam 'bohater’ dostarczył tematu na kolejny odcinek ’kuchennych historii’. Ostatnio mamy nieco więcej okazji do wspólnych rozmów, chociaż raczej już nie długo, bo ten sam kolega złożył w poprzednim miesiącu wypowiedzenie. I właśnie dzięki zmianie pracy ma on kolejne pomysły, w jaki sposób można jeszcze bardziej ryć po dnie, jeśli chodzi o sytuację finansową. Jego decyzja to: „peryskop w dół, pełne zanurzenie!„.
Przed konwersacją niezbędny jest szerszy kontekst: kolega ma 30-kilka lat, jest specjalistą w jednej z 'działek’ IT i zarabia… dobrze. Nie będę pisał ile, bo ważne jest co innego: mimo wysokich zarobków zdecydował się na zmianę pracodawcy. 'Sprzedał się’ dużej amerykańskiej korporacji i za wygodną pracę zdalną (w 100% z domu, plus ewentualnie jakiś krótki wyjazd raz na miesiąc czy dwa) dostanie około 2.000 zł więcej niż w obecnej firmie. I chwała mu za to – po to się kształcił, specjalizował, żeby być docenionym na rynku pracy i to właśnie się stało. Smutne jest co innego – i w tym momencie dochodzimy do rozmowy, której – podobnie jak ostatnio – byłem tylko świadkiem:
(…)
– no i właśnie się zastanawiam. Bo za 150.000 zł mogę mieć nowe A4 w całkiem przyjemnej konfiguracji, albo za 100.000 zł kupię używane 2 letnie, i to ten aktualny model.
– ale stary – taka fura to studnia bez dna. Zupełnie jak dziecko – zapytaj się kogo chcesz, ile kasy idzie na dzieci (od autora: akurat z tym też się nie zgadzam, ale o tym już pisałem…)
– a tam – stać mnie. Mam nową robotę i zamknę się w racie 1800 zł za samochód jeśli wezmę na kredyt na 7 lat.
– zobaczysz, jakie będziesz miał później koszty – ubezpieczenie, przeglądy, nie mówiąc już o tym silniku benzynowym 170 KM, który pali jak smok.
– nie przesadzaj. Poza tym muszę zmienić samochód. Mój 8-letni Avensis ma już ponad 200.000 km i niedługo zacznie się sypać.
– to pomyślisz o zmianie jak zacznie się sypać. Teraz nie masz dzieci, nie wiesz jak będzie za 2-3 lata, a ta A4 w sedanie to nieduży samochód.
– ale ja go chcę…
Jakże piękne było to 'ale ja go chcę’, wypowiedziane tonem Golluma z Władcy Pierścieni, bardziej pasujące do zdania 'on MUSI być mój!’… Zanim zjedziemy od góry do dołu tego lekkoducha, podsumujmy czekające go koszty:
– kredyt 150.000 zł – uwzględniając oprocentowanie na poziomie 8% i 2% prowizję, sumaryczne koszty przez 7 lat spłaty wynoszą 3.000 zł prowizji + 196.386 zł w równych latach wynoszących 2338 zł miesięcznie). Nawiasem mówiąc, nie wiem skąd kolega znalazł informacje o racie w wysokości 1.800 zł – dla kredytu na 150.000 zł i 7 lat oprocentowanie musiałoby wynosić poniżej 1%…
– zwiększone zużycie paliwa. Już 2 litry na każdych 100 kilometrach windują koszt benzyny o około 20.000 zł na przejechanych 200.000 km. A 170-konny silnik benzynowy raczej nie jest mistrzem ekonomii, nie mówiąc o tym, że raczej nie skłania do oszczędnej jazdy.
– ubezpieczenie: 5.000 zł w pierwszym roku (z uwzględnieniem maksymalnych zniżek, a nie wiem czy kolega takie ma). Przyjmując obniżkę o 500 zł w każdym kolejnym roku (chyba i tak zbyt optymistycznie), przez 7 lat mamy 5.000 + 4.500 + 4.000 + 3.500 + 3.000 +2.500 + 2.000 = 24.500 zł !!!
– przeglądy – zgodnie z tym opisem, wydamy co najmniej 5.050 zł do przejechania 90.000 km. Zakładając podobne koszty kolejnych przeglądów i przebieg 200.000 km przez 7 lat zapłacimy około 12.000 zł za same rutynowe wizyty w serwisie…
– kilka kompletów opon (załóżmy 1 komplet zimowych + 1 letnich, oprócz opon na których samochód wyjedzie z salonu): ok 4.500 zł
– naprawy. Czy można założyć, że przez 7 lat użytkowania nic nie będzie wymagało płatnej (pogwarancyjnej) naprawy? Myślę że nie – nawet w tym segmencie aut. Zupełny strzał: 20.000 zł na naprawy lub wymiany eksploatacyjne wykonane w autoryzowanej stacji obsługi.
– utrata wartości przez 7 lat. 70% utraty wartości gwarantowane. 100.000 zł wrzucone do rozżarzonego pieca – ogień aż bucha!
Suma kosztów: 280.286 zł, a na koniec odzyskamy 'aż’ 50.000 zł sprzedając auto. 230.000 zł za luksus posiadania samochodu w segmencie premium.
Podsumujmy, żeby każdy (w tym ja!) dobrze zrozumiał, bo jeszcze nie do końca dochodzi do mnie absurdalność tej sytuacji:
1. Kolega chce przeznaczyć kwotę równą otrzymanej podwyżce pobieranej przez prawie 10 lat (!!!) na kaprys, luksus, zachciankę polegającą na podwyższeniu inflacji stylu życia!
2. Chce dokonać tego wyboru, rozpoczynając nowy rozdział swojej kariery, który może ułożyć się różnie – nie mając gwarancji, że zwiększone pobory będą trwałe. Nie wiedząc, w jakiej sytuacji życiowej będzie za kilka lat. A na dodatek – w momencie, w którym rozpoczyna niemal 100-procentową pracę zdalną i właściwie będzie się mocno musiał nagimnastykować, żeby wykręcić jakiś większy przebieg w nowym aucie *.
3. Mimo niepowtarzalnej okazji, żeby bez jakichkolwiek poświeceń i kroków w stronę deflacji stylu życia (chociaż w jego przypadku byłoby to również przydatne…) osiągnąć w szybkim czasie niezależność finansową, jego wybór padł na kupno jednego (słownie: JEDNEGO!) luksusowego przedmiotu, który całkowicie pogrzebie wszelkie szansę na wolność.
4. Kolejny raz jestem zaskoczony, jak mocno dodatkowe koszty podwyższają inicjalną kwotę, na podstawie której najczęściej podejmujemy decyzję o kupnie przedmiotu. Zauważ, że kolega ma przed oczami koszt 150.000 zł (a nie 230.000 zł, które wyda) i właśnie ta pierwsza kwota jest wyznacznikiem tego, czy stać go na auto (czy już pisałem, że JEŚLI NIE MOŻESZ SOBIE POZWOLIĆ NA KUPNO ZA GOTÓWKĘ, TO CIĘ PO PROSTU NA TO NIE STAĆ?!?).
Chciałoby się rzec „brawo dla tego pana”. Najbardziej tragiczne jest to, że to nie wyjątek – podobnych przypadków są dziesiątki tysięcy, a jedyną różnicą jest kwota podwyżki i cel, na który zostanie przeznaczona. Schemat pozostaje identyczny (podwyżka o X zł, zwiększenie wydatków o nieco więcej od X zł), skutek również, a jest nim jeszcze ciaśniejsze zaciśnięcie kajdan mimo otrzymania pilnika umożliwiającego wyswobodzenie się po jakimś czasie.
* argumentuje to tak: „będę teraz miał więcej czasu i będę mógł pracować skądkolwiek, więc będziemy co chwile gdzieś sobie jeździli i stukali kilometry.”
Ale tak jest ze wszystkim – dostaję premię, kupię nowy telewizor z internetem (bo ten 2 letni to już przeżytek), wezmę kredyt w firmie, to kupię nowy telefon, laptop czy co tam innego potrzebuję… A później płacz, bo ja nie mam kasy na remont czy rozsypujące się ze starości łóżko i żyję od 1 do pierwszego z 3 ratami do zapłacenia.
I jeszcze pytanie – macie dziecko, budujecie dom (na razie bez kredytu, którego chcemy jak najmniej pobrać) i jeszcze żyjecie na przyzwoitej stopie (znaczy nie odmawiając sobie niczego), jak to robicie? I to mając podobne zarobki?
Ano tak – 10 letni telewizor używany głównie do oglądnięcia jakiegoś filmu, bo telewizji nie oglądamy już pewnie z 1,5 roku, 22 letnie auto, w którym części wymienić można za 100 zł, a nie 1100 zł, prowadzenie budżetu, rezygnacja z pewnych zachcianek (Pepsi raz w miesiącu, zamówienie z na wynos też raz w miesiącu itp- więcej jakoś nie potrzebuję) i parę innych nawyków, które pozwalają sporo odłożyć i calkiem przyjemnie żyć.
Mówię to i co? I nic – niektórym wygodniej narzekać niż coś zrobić i mieć lepszy telewizor.
Cieszy mnie jednak to, że sporo jest takich, którzy myślą inaczej 😉
To, że jest nas trochę, uświadomiłem sobie dopiero po jakimś czasie od startu tego bloga. Wcześniej ze wszystkich znajomych tylko jedna para wyróżniała się podobnymi poglądami do naszych. Tym milej było mi zachęcić Was do czytania i komentowania!
Opisana przez ciebie sytuacja jest tak absurdalna, ze az trudno uwierzyc. Jak osoby bedace specjalistami w pewnej dziedzinie moga byc tak naiwne w innej. Od kilku lat nie mam zadnego kredytu i czuje sie bardzo, bardzo dobrze. Niedlugo dostane podwyzke z wstecznym wyrownaniem, ale jakos nie wywoluje to u mnie odruchu konsumpcyjnego. Po prostu planuje „wiecej sobie placic” na poczatku miesiaca jak to nazwales w jednym ze swych wpisow. Chyba jestem szczesliwa osoba 🙂
Pozdrawiam
Nika
Niestety – podobne absurdy widuję na każdym kroku. Pracuję w środowisku 30-latków, których większość myśli jak osoba z tego wpisu, 40-latków, którzy ten etap mają za sobą i ich kredyty są jeszcze większe, za to zostały przeznaczone na bardziej trwałe dobra (przeważnie dom pod miastem) i (w znaczniej mniejszości) 50-latków, którzy są chyba jeszcze dalej od niezależności finansowej niż byli kilkadziesiąt lat temu (ale za to mają na przykład domowe systemy nagłośnienia warte ponad 100.000 zł). Do tej pory pamiętam, jak jeden ze starszych współpracowników jechał do Warszawy 'odsłuchać kable’ w jakimś studiu. Były pozłacane i kosztowały ok. 5.000 zł… chyba nie muszę dodawać, że je kupił – bo oczywiście 'usłyszał’ tą jakość. KABLE głośnikowe za 5.000 zł!!!
Zdaję sobie sprawę, że z racji wykonywanego zawodu obracam się w dość specyficznym środowisku, i tym trudniej mi przywyknąć, że jest dokładnie tak jak to opisałaś – specjaliści w wąskich dziedzinach są aż takimi laikami w innych, tak przecież ważnych dla nich samych… Chyba jedyny pozytyw to nieprzebrane źródło historii z morałem, które co jakiś czas tu publikuję 🙂
Wyszła kiedys książka o znamiennym tytule: „Profesjonalista w pracy, amator w domu”… Nie czytałem, ale czyżby historia tego kolegi? 😉
Tytuł pasuje idealnie – chociaż nasz bohater raczej by po tą książkę nie sięgnął, bo musiałby przedtem mieć świadomość swoich 'lekkich niedoskonałości’ 🙂
Takie historie to standard 🙂 Ale… nie należy zapominać, że osoby, które tak postępują są zazwyczaj subiektywnie zadowoleni i o to właśnie w życiu chodzi! Każdy człowiek jest istotą wolną i powinien postępować według swojego planu działania. Ja np. jestem bardzo zadowolony jak czegoś nie kupię. Moja znajoma jest bardzo zadowolona jak zaszaleje na zakupach. I o to chodzi. Jakie są finansowe efekty ulegania rozbuchanej konsumpcji to zapewne większość Czytelników wie. Nie czuję się jednak upoważniony, żeby mówić komuś jak ma żyć, jeżeli jest osobą dorosłą. Szkoda mi zresztą na to czasu, wysiłku i utraconych znajomości 🙂 Działam wyłącznie w obrębie rodziny nuklearnej i efekty są zadziwiające.
Często jest tak, że osoby tak postępujące pochodzą z rodzin, które przez pokolenia nic nie miały i teraz muszą się „odkuć”. Ci co dużo bogactwa gromadzili z pokolenia na pokolenia zazwyczaj tak nie działają. Potrafią liczyć i chcą zostawić powiększony majątek rodzinny następnym pokoleniom
Trochę poza tematem, ale np. we Francji jest taki zwyczaj, że rodziny z dużym majątkiem i historią, przekazują go następnemu pokoleniu dopiero wtedy gdy udowodni ono, że potrafi się dorobić samemu. Często jest tak, że młodzi ludzie ze znanych rodzin zaczynają wcześnie pracować od najniższych stanowisk (np. praca magazyniera, w winnicy etc.). Nie wiem jak Wam, ale mi się podoba.
Wiesz co, wydaje mi się, że nie do końca jest tak. Moja mama jest dla mnie przykładem, że można przyzwoicie żyć i jednocześnie oszczędzać. Ma swoją pasję, na którą (według mnie, oczywiście) za dużo wydaje, ale to JEJ pasja. Ja na swoją też potrafię wydać sporo, ale umiem się i powstrzymać, jeżeli taka jest potrzeba 🙂 Natomiast nie widzę u niej takiej pogoni za tym, czego nie miała za czasów komunizmu. Wydaje tylko tyle, ile potrzeba, nie szaleje.
Z drugiej strony mam młodszą od siebie o jakieś 7 lat bratową, której pieniądze płyną przez palce. I wyniosła to z domu, w której rodzice są w podobnym wieku jak moi i tam jest podobnie (czyli gdzie są pieniądze?). A przecież wychowali się w tym samym czasie.
Sporo tutaj to kwestia wychowania, sporo jednak można się nauczyć.
Ja też nikogo nie mam zamiaru nawracać, ale jeżeli ktoś pyta, ja mówię, tłumaczę (zazwyczaj sugeruję metodę Kaizen – czyli małymi krokami, naucz się tego, później tego itp), a dana osoba dalej robi swoje, to chyba jest coś nie tak? 🙂 Jak słyszę później narzekania, to mam ochotę wstać i… (przemilczę). Z jednej strony krótkotrwałe szczęście spowodowane zakupem nowej sukienki, telewizora, z drugiej strony brak kasy pod koniec miesiąca i narzekanie na raty, które pochłaniają jedną pensję.
Zwyczaj francuski bardzo mi się podoba – na pewno będzie wdrożony u mnie 😉
Do mnie również przemawia przykład francuski. Chociaż może nie poszedłbym na całość i nie 'kazał’ dzieciom się najpierw dorobić, ale na pewno obserwowałbym je bacznie i sprawdzał, czy potrafią się odpowiednio obchodzić z pieniędzmi i znają ich wartość. Jeśli nie, to chyba lepiej zrobić z częścią majątku coś dobrego dla świata niż wrzucić do pieca – czyli przekazać komuś, kto to zaraz rozpuści.
Stajesz się własnością tego co posiadasz: http://www.youtube.com/watch?v=V4yz8M1AdA0
Scena jak zrzucają towar z półek – jednocześnie zabawna i przykra – co ludzie z siebie robią.
Z drugiej strony Konradzie… bardzo łątwo możesz stać sie niewolnikiem tego co zwalczasz. We wszystkim trzeba znaleźć umiar lub swój własny „złoty środek”.
Hmmm – sam nie uważam, żebym coś 'zwalczał’, mimo że prowadzę tego bloga i czasami wypowiadam się bardzo jednostronnie i dosadnie. Próbuję uświadamiać i pomagam przejrzeć na oczy – ale tylko zainteresowanym, tylko tym, którzy tego chcą i w których kiełkuje jakaś myśl, że obecny styl życia i cała 'kultura’ konsumpcjonizmu nie jest tym, o czym marzą. A w takich przypadkach najlepsze są dosadne argumenty, twarde dane i właśnie takie otrzeźwiające filmiki, jak podlinkował Konrad. To coś na zasadzie filmów z wypadków samochodowych, po których przez kilka dni zdejmujesz nogę z gazu – a może w międzyczasie bardziej zainteresujesz się tematem, może go zgłębisz i przekonasz się, że warto na stałe nieco odpuścić pedał gazu.
podobnie jak Konrad, nie uważam, że należy mówić ludziom jak mają żyć. można ew. opowiadać o tym jak się żyje samemu:-)
wiesz na pewno, że aby „przejrzeć na oczy” trzeba chcieć/dojrzeć, a i to co się dostrzega, gdy się wreszcie „przejrzy” jest dość, ekhm, relatywne.
bywa, że to konsumpcja jest sposobem na uzyskanie przyjemności/ poczucie wolności. Ty czujesz się wolny, gdy sobie odmawiasz kupna nowego auta, ktoś inny – gdy wsiada do audi. jeśli ten ktoś jest w tej decyzji mocno ukonstytuowany, nic na nią nie wpłynie.
argument „bo chcę” jest – mimo jego pozornej niedojrzałości – najmocniejszym z argumentów. i najbardziej uczciwym:-)
Dużo w tym racji – sam pamiętam rozpierającą mnie dumę, kiedy wsiadłem do własnego, kupionego za własne pieniądze samochodu. Tyle, że z perspektywy czas jest ona niczym w porównaniu do stałego stanu zadowolenia z życia, które aktualnie prowadzę. A różnica finansowa pomiędzy tą 'tymczasową radością’ a 'permanentnym szczęściem’ jest ogromna – i dlatego staram się ją pokazywać (NIE przekonywać na siłę) na blogu.
Według mnie życie w pułapce konsumpcjonizmu jest po prostu najłatwiejsze i nie wymagające zbyt dużego wysiłku – i stąd tak popularne. Ale jest też podobne do tkwienia w matrixie, gdzie odczuwana radość jest jedynie tworem w iluzorycznej rzeczywistości, którą ktoś przed nami stworzył i zmusił do zanurzenia się w niej. Rozwiązanie dla chcących – obudzić się i wyrwać te obce wtyczki z głowy 🙂
Mam też świadomość, że jest to droga którą sam kroczę i absolutnie nie jest jedynie słuszna. U mnie się sprawdziła i tak samo sprawdzi się w wielu innych przypadkach – ale być może w równie wielu okazałaby się ślepą uliczką. Ilu ludzi, tyle podejść i rozwiązań. Ba – nawet ci sami ludzie w różnych momentach swojego życia mogą potrzebować czegoś zupełnie innego.
Ale dlaczego zakładasz że korzystanie z uroków konsumpcji jest zawsze pułapką? Są z pewnością na tym świecie ludzie, którzy robią to z pełną świadomością tego co robią. Taki jest ich wybór.
Konsumpcja nie jest czymś co da się jednoznacznie zaszeregować jako czarne albo białe, za to „permanentne szczęście” jest dość iluzorycznym zjawiskiem. To, że teraz jesteś zadowolony ze sposobu na życie jaki wybrałeś, nie oznacza, że tak będzie przez całe życie:-)
Sama konsumpcja nie jest zła, ale opieranie całego swojego życia, relacji z rodziną i znajomymi, a nawet sposobu wychowania dzieci na zachowaniach dyktowanych przez innych, jednoznacznie negatywnie wpływających na środowisko czy więzi społeczne ciężko by mi było określić jako pozytywne, bądź choćby neutralne.
A moje szczęście nie wynika jedynie z tego, że opieram się konsumpcjonizmowi. To przede wszystkim stan umysłu. Możesz powiedzieć, że jako taki może być równie dobrze odczuwany przez każdego, również zdeklarowanego, świadomego klienta modnych kawiarni 🙂 Owszem – nie zaprzeczę, tyle że jakoś łatwiej osiągnąć ten stan z dodatnim bilansem finansowym i bez obaw o comiesięczne spłaty rat kredytów.
Staram się zachować umiar w tym co robię i nie stawać się fanatykiem. Pieniędzy nie traktuję jako celu samego w sobie, ale środka do wolnego życia dla mnie i rodziny 🙂 Zainteresowanie minimalizmem przyszło do mnie w czasie robienia porządków. Dotarło do mnie, że rzeczy które kiedyś kręciły mnie i wydałem na nie mnóstwo pieniędzy, teraz są dla zupełnie nieprzydatne i bezwartościowe. Dziś bym ich nie kupił, gdybym nie był tak jak w momencie zakupu pod wpływem emocji (swoją drogą marketingowcy muszą mieć świetnie rozpracowaną psychikę ludzką). Jak sięgam pamięcią wstecz to warto było wydać pieniądze tylko na rzeczy ponadczasowe, podróże i hobby, które mnie wciąga i daje mi mnóstwo przyjemności.
Patrząc na swoje życie, byłbym ostrożny z tą „ponadczasowością” choćby podróżowania i hobby… Oczywiście, mając 10-20 lat bardzo chciałem podróżować i wszystkie plany z zobaczeniem „tego czy tamtego” tudzież przeżyciem i doświadczeniem „śmego i owego” udało mi sie zrealizować. Jednakże dziś widzę to w ten sposób, że – cytując Ciebie – „rzeczy które kiedyś kręciły mnie i wydałem na nie mnóstwo pieniędzy, teraz są dla zupełnie nieprzydatne i bezwartościowe”. Teraz nabijam sie z tamtego dawnego Romana-podróżnika, bo dziś, żebym gdzieś pojechał muszę mieć bardzo ważny powód. Inaczej z domu nikt „wołami mnie nie wyciągnie”…
Olgierd Sroczyński „Konsumpcjonizm i kultura zadłużenia”.
http://mises.pl/wp-content/uploads/2013/05/Sroczynski_Konsumpcjonizm-i-kultura-zadluzenia.pdf
Cytując powyższy tekst „człowiek
do przeżycia nie potrzebuje większości zdobyczy cywilizacyjnych, a każdą z nich
można zawsze zastąpić prostszą, tańszą lub mniej eksploatującą zasoby
naturalne.” I wszystko rozbija się o to że nie jesteśmy już „prymitywnymi” ludźmi walczącymi o przetrwanie, tylko „cywilizowanymi” ludźmi decydującymi o tym jak chcą żyć. Tylko czy jesteśmy przez to bardziej szczęśliwi?
Heh – a ja już wcale nie jestem taki pewien, czy patrząc na człowieka jako jednostkę, nadal decyduje on o tym, jak chce żyć. Czy nie jest przypadkiem tak, że w imię tej wspaniałej cywilizacji również ta część wolnego wyboru została nam w praktyce odebrana, a narzucono nam pewien konkretny, powtarzany prawie zawsze (ewentualnie z lekkimi modyfikacjami) schemat?
dzięki za komentarz.
Ja tam nie decyduję o tym jak chcę żyć, bo do osiemnastki jeszcze trochę mi zostało 😉
Ale bardziej poważnie – wydaje mi się że dzisiejszy świat zamiast ciężkich łańcuchów wiąże ludzi drobnymi nićmi. Pojedynczo wyglądają niewinnie, lecz gdy ktoś chce się uwolnić, orientuje się że musiałby na raz zerwać wszystkie liny, które oplatają go tak dokładnie, że z trudem może złapać oddech. Świat zniewala drobnostkami – na nie łatwo się godzić. Ale wolność wymaga zwrotu o 180 stopni. A to już poważna decyzja, wymagająca dużego wysiłku.
Schemat najbardziej uproszczony zawsze będzie taki sam: otóż jest człowiek i owy człowiek szuka szczęścia. Prosta sprawa. No i owy człowiek ma „rozkminy” na temat tego co by mu to szczęście dało. I w tym momencie komplikujemy bazowy schemat dodając do niego elementy takie jak czasy, w których człowiek żyje, kulturę, osobowość tej jednostki itp. Na nich opiera się to jakie marzenia pojawią się w głowie owego człowieka. Czy będzie to jedzenie, dużo „siana” czy wycieczka na Karaiby. A może zdrowie ukochanej osoby czy dobre życie rodzinne. Tak czy inaczej marzenia mają dwie funkcje – Pierwsza to ucieczka od rzeczywistości („jakby to cudownie było wygrać w lotto… W tedy robiłbym to i to, kupił to i to….”) a druga to dążenie do danego celu („ciężko pracuję na wolność finansową, żeby w ogóle nie pracować.. jak wtedy będzie wspaniale…”). Zależnie od tego jak bardzo realne wydają się naszemu człowiekowi jego marzenia idzie je realizować, bądź nie robi nic. A więc gra w lotto lub nie gra. I znajduje szczęście, bądź nie. Tu kryje się mały haczyk, bo realizacja wielkiego marzenia może w ogóle nie dawać szczęścia. A jaskiniowiec w przeciwieństwie do cywilizowanego jegomościa nie ma TV, która poda mu kolejne wspaniałe możenia, realizowane przez zakup produktu. Albo produkty do realizowania marzeń które owy człowiek już ma. Co kto lubi. Z psychologicznego punktu widzenia, oglądając reklamy po prostu nie można się nudzić…
No stary – po Twoich komentarzach widzę, że w Twoim przypadku wiek nie do końca odpowiada dojrzałości – i to w pozytywnym sensie 🙂 Piszesz, że nie decydujesz o tym, jak chcesz żyć – ale przecież tyle zależy od Ciebie! Jesteś w takim wieku, że za chwilę podejmiesz jedną z ważniejszych decyzji do tej pory – czy iść na studia, a jeśli tak to na jakie i gdzie – już zresztą o tym w komentarzach było, prawda? I nawet jeśli nie podejmiesz tej decyzji zupełnie samodzielnie (i nic dziwnego – w tym wieku nie każdy wie, co chce w życiu robić, a nawet samo wyobrażenie o swojej przyszłości może być nie do końca jasne), to będziesz miał na to ogromny wpływ. Zdajesz sobie chyba sprawę, że to w dość dużym stopniu zdefiniuje sposób, w jaki przeżyjesz najbliższe lata, i w jaki sposób wejdziesz na rynek pracy. Także zbieraj jak najwięcej informacji i podejmij najlepszą decyzję, jaką przy posiadanej wiedzy jesteś w stanie.
To nie osiągnięcie pełnoletności wyznacza granicę, po przekroczeniu której zaczynasz o sobie decydować – niektórzy zmuszeni są do tego znacznie wcześniej, a za innych ktoś podejmuje decyzje przez całe ich życie.
Dziękuję za komentarz i powodzenia!
Miło mi to słyszeć, bardzo podniosłeś mnie na duchu 🙂
Istnieją kwestie w których rzeczywiście mam wybór – takie jak studia właśnie. Ale jest bardzo wiele rzeczy w których bez zgody rodziców się nie obędzie, a także cała masa pomysłów, które upadają, bo przez wiek nie traktuje mnie się poważnie. Oczywiście w tym ostatnim przypadku pełnoletniość pewnie wiele nie zmieni. Osiągnięcie tej 18 oznacza że mogę np. spakować swój minimalistyczny dobytek 😉 , po czym wyjechać na parę miesięcy za granice do pracy. A potem… pojechać jeszcze gdzieś indziej 😀 Dziś nadopiekuńczość rodziców mocno utrudnia wyjazd z województwa, o kraju nie mówiąc. Innymi słowy jest sporo rzeczy które mógłbym zorganizować (zebrać informacje, fundusze i stworzyć konkretny plan działania) już dziś, ale jestem ograniczony przez mój wiek. I nie żebym nie cieszył się swoją młodością czy też narzekał – ale po prostu czasem muszę sporo kombinować, żeby przekroczyć pewne granice ustanowione przez brak „osiemnastki”. Na przykład na jutro zaplanowałem sobie 16 godzinny (sic!) dzień pracy na giełdzie tekstów Tekstmarket by „hajs się zgadzał” na kolejną wycieczkę. Jeśli pozwolisz podzielę się swoim linkiem do programu partnerskiego w TM. I pomyśleć że prosta praca w zagranicznej walucie rozwiązała by cały problem 😉
Dzięki za odpowiedź na mój komentarz.
Jak wspomniałem czytam Twojego bloga od początku po raz drugi, właśnie zrobiłem sobie powtórkę z kuchennych historii, po prostu sama prawda i rewelacja.
Mam pytanie, czy jest możliwość przeczytania wpisów chronologicznie od początku do teraz? Tematyczne czytanie jest fajne, ale czytanie wpisów chronologicznie dla mnie jest bardziej wartościowe i pełniejsze bo umiejscawia treści i kształtujące je oraz Ciebie, czyli ich autora czynniki w czasie. Byłoby to, odbycie podróży wraz z Tobą od początku bloga. Choć to trochę dziwnie zabrzmi, ale jestem już chyba zdecydowanie w wieku średnim, czyli na takim etapie, że wspomnienia są cenniejsze od marzeń i może to stąd to retrospektywne podejście.