Lato 2009. Koniec 4-miesięcznego remontu świeżo kupionego mieszkania. Remontu, który – wraz z żoną i okazjonalną pomocą innych pomocnych dusz – staraliśmy się wykonać bez udziału „profesjonalistów”. Jak najwięcej DIY, jak najmniej „fachowców” – taka dewiza nam wtedy przyświecała. Dzięki temu, w naszym mieszkaniu zagościł tylko jeden budowlaniec (zaprzyjaźniony zresztą), który położył kafle, a całą resztę (pomijając kuchnię na zamówienie) wykonaliśmy sami, co pozwoliło nam zaoszczędzić nawet kilkanaście tysięcy złotych. To pieniądze, na które ciężko pracowaliśmy wstając rano, idąc do pracy, po której lądowaliśmy w pustym mieszkaniu i do 22-ej malowaliśmy, kładliśmy panele czy robiliśmy podwieszane sufity. Całe weekendy – niestety to samo – byle jak najszybciej zamieszkać „na swoim”. Po miesiącu przyszedł taki dzień, kiedy kupiony materac położyliśmy na (jeszcze betonowej) podłodze i kontynuowaliśmy pracę, bez niepotrzebnej straty czasu na dojeżdżanie do miejsca z lepszymi warunkami mieszkalnymi. Myślę, że za jakiś czas, oglądając zdjęcia z tego okresu, skwitujemy to „nieźle nam wtedy odwaliło”…
To już etap znośnych warunków mieszkaniowych – mimo, że na podłogach nadal beton 🙂
W końcu przyszedł moment, kiedy stworzyliśmy warunki, które można nazwać „znośnymi”. Jako, że był czerwiec, a my byliśmy totalnie wymęczeni kilkumiesięczną harówką, podjęliśmy szybką decyzję: urlop! Chociaż tydzień oderwania od tego wszystkiego, regeneracji zarówno psychicznej, jak i fizycznej! Minimum zwiedzania, minimum ruchu… za to dużo snu, basen w odległości kilkunastu metrów, pełne wyżywienie i ogólnodostępny bar. Ponieważ byliśmy bardzo elastyczni w wyborze terminu urlopu, upolowaliśmy ciekawą promocję: 3-gwiazdkowy hotel z all-inclusive na Rodos za 1200 zł za osobę. Oczywiście łącznie z przelotem. W całym urlopie zamknęliśmy się w 3000 zł za dwie osoby (łącznie z dwoma wycieczkami na własną rękę, korzystając z transportu publicznego) i wspominamy go pozytywnie, a dobrym podsumowaniem tego, co tam przeważnie robiliśmy jest zdjęcie tytułowe tego wpisu, które wykonałem już pierwszego wieczora, a które wyznaczyło nam standardową pozycję na resztę wyjazdu 🙂 Patrząc jednak z perspektywy czasu, oraz mając porównanie z kolejnymi – dużo bardziej aktywnymi (a zarazem udanymi) – urlopami, chciałbym przybliżyć Wam wady i zalety ofert all-inclusive. Zresztą nie chodzi tu tylko o tego rodzaju oferty, a praktycznie wszystkie zorganizowane wyjazdy – w szczególności zagraniczne. All-inclusive jest ofertą najszerszą – w pozostałych mogą występować tylko niektóre z zaprezentowanych poniżej niedoskonałości.
Ale najpierw zalety – w końcu będzie ich znacznie mniej 🙂 Wygoda. Dostęp do wprost niewyczerpanego źródła jedzenia i drinków. Leżaki plus basen w obrębie hotelu. Codzienne sprzątanie pokoi. Czasami atrakcyjna cena. Bezpieczeństwo. Brak zmartwień i możliwość zostawienia mózgu w kraju. Ale zaraz zaraz – miały być zalety 🙂 W skrócie: według mnie, oferty all-inclusive są optymalnym wyborem dla kilku grup ludzi: niemówiących w żadnym z popularnych języków europejskich na poziomie choćby podstawowym (do szybkiego nadrobienia, więc argument żaden); dla przedkładających wygodę i komfort nad koszty i autentyczność doznań (argument racjonalny, mimo że dość przygnębiający); a także dla tych, którzy lubią się pochwalić – najpierw faktem bycia zaobrączkowanym (naokoło widać, że możemy korzystać z wszystkiego – stać nas!), już w trakcie urlopu zdjęciami na facebooku, które tak chętnie podziwiają znajomi, a na końcu opowieściami, podczas których chwalimy się 30-minutowym nurkowaniem w wyznaczonym dla turystów skrawku dna morskiego. No – może jeszcze dla tych, którzy nie mają świadomości, że można taniej, sprawniej, autentyczniej i z masą nieoczekiwanych, pozytywnych przygód!
Jeśli widzicie jeszcze jakieś zalety ofert all-inclusive – piszcie, a tymczasem ja skupię się na wadach:
– zwiedzanie. Przecież to istna gra na czas, podczas której nie nadążasz z ruszaniem szyją na lewo i prawo, starając się uchwycić opisywane po łebkach atrakcje. Nie podoba Ci się? Nie ma wyjścia – idziesz z wszystkimi. Coś Cię wyjątkowo zachwyciło, chciałbyś przystanąć i chłonąć atmosferę? Nic z tego – plan zwiedzania napięty do ostatniej minuty. Tysiąc faktów na minutę, 20 pstrykniętych zdjęć i lecimy dalej – a że nie ma czasu na dłuższe spojrzenie na kolejny cud natury czy techniki – cóż – zwiedzimy po przyjeździe do domu, patrząc na zdjęcia… Nie mówiąc o tym, że takie wycieczki (zwane bardzo mądrze „fakultatywnymi”) kosztują mnóstwo pieniędzy (szczególnie, jeśli korzystasz z oferty rezydenta). Chyba jednak zbyt mało, bo przewodnikowi zawsze brakuje pieniędzy i biedak musi pobierać jeszcze prowizję od sklepów z pamiątkami, do których niemal siłą zaciąga niczego się nie spodziewających turystów!
Znajomi opowiadali historię o tym, jak dali się zaciągnąć do piwnicy pewnego sklepikarza w Egipcie… ze strachu wykupili mu pół stoiska! 🙂
– bezpieczeństwo – teoretycznie zaleta all-inclusive, najczęściej jednak okazuje się wadą. Podpisując umowę z biurem podróży, stajesz się od niego zależy – i to w każdym aspekcie. Zarówno wywiązywania się z obiecanych standardów, terminów, jak i usług. Coś nie pasuje? Cóż – po powrocie będzie mnóstwo czasu na pisanie reklamacji i tak przecież radosną walkę o odszkodowanie. I tak jesteś w lepszej sytuacji niż Ci biedacy, którzy co chwila są niemal pozostawiani samym sobie, kiedy to wspaniałe biuro z wiecznie uśmiechniętą i opaloną obsługą nagle zbankrutuje. Zresztą bankructwo (czy chociażby przejściowe problemy z płynnością finansową) mogą dotknąć nie tylko organizatora wyjazdu, ale także masę firm z nim współpracujących, a zajmujących się transportem, organizacją wycieczek czy sprawami związanym z zakwaterowaniem.
– fałszywy odpoczynek. Pomyśl przez chwilę, czemu wybierasz ofertę all-inclusive. Oprócz tego, że chcesz mieć z głowy załatwianie czegokolwiek, to masz nadzieję na upragniony odpoczynek, na który zasłużyłeś nierzadko całym rokiem wytężonej pracy. Ale czy umieszczenie w zamkniętej enklawie („kurorty” w Egipcie), lub nawet w wielopiętrowym molochu o ładnej nazwie naprawdę jest synonimem odpoczynku? Czy ta cała masa turystów, tłok przy basenie i na plażach, walka o najlepsze potrawy w hotelowej restauracji i głośne, pijane od darmowych, niskiej jakości, lokalnych alkoholi towarzystwo to naprawdę to, o co Ci chodziło, kiedy wybierałeś ofertę z pięknych, kolorowych katalogów w Polsce?
– odcięcie od lokalnych mieszkańców, zwyczajów i kultury. Wybierając się na urlop do obcego państwa, jadę tam nie tylko dla pogody i zwiedzania. Mam w sobie ciekawość mieszkających tam ludzi, panujących zwyczajów i kultury danego miejsca. Wybierając zorganizowany wyjazd, zdecydowanie się od tego wszystkiego odcinasz! Jesteś otoczony innymi turystami i obsługą hotelową, przemieszczasz się klimatyzowanymi autokarami, do których lokalni nie mają wstępu, a wszechobecni sprzedawcy bazarowego kiczu mówią do Ciebie po polsku tymi kilkoma słowami nauczonymi po to, żeby sprawić dobre wrażenie na potencjalnym kliencie. Zastanów się, czy w takich warunkach izolacji od wszystkiego, co lokalne, naprawdę jest jakakolwiek różnica, czy wybrałeś na miejsce wypoczynku Majorkę, Kretę, czy jedną z tysiąca innych lokalizacji?
Ci państwo młodzi byli wyraźnie zadowoleni z mojego zainteresowania ich strojami, więc z chęcią pozwolili mi na zdjęcie.
– czas. „7 dni wypoczynku!” „14 dni w bajecznej okolicy!” – krzyczą reklamy zachęcające do odpoczynku. Wystarczy jednak nieco dokładniejsze przyjrzenie się ofercie, żeby sprawdzić, że faktycznie odpoczniemy (lub zmęczymy się) o 1-2 dni krócej. Godziny wylotu, dojazdów na miejsce wypoczynku i wszelkie zbiórki uczestników, kiedy po wyznaczonym czasie czekamy na kilku spóźnialskich sprawiają, że tracimy mnóstwo czasu i w praktyce skracamy swój urlop.
– nieograniczony dostęp do jedzenia i picia. Kto z ręką na sercu powie, że w takich warunkach nie wchłonie choćby nieco więcej? To teoretycznie zaleta, bo przecież nie tracisz czasu na zakupy i gotowanie, ale w praktyce i tak nie posmakujesz prawdziwych, lokalnych specjałów, a oprócz tego zyskasz kilka centymetrów w pasie – chyba nie zupełnie o to chodziło, prawda? Nie wspomnę nawet o tonach marnowanego jedzenia, całych górach specjałów pozostawionych na talerzach. Biorąc pod uwagę darmowy bar, może się też okazać, że nie będziesz pamiętał zbyt wiele z urlopu – chociaż dla niektórych to jest właśnie definicja dobrego wypoczynku…
To jest dopiero porządny bufet! Żona się nie odważyła, ale ja spróbowałem jednego z tych rarytasów. A jaki zachwyt to sprawiło lokalnym!
Na koniec chciałbym przeprowadzić polemikę z popularnymi argumentami przeciwko podróżom na własną rękę – jestem pewien, że przynajmniej część z nich słyszeliście nie raz!
„Nie mam czasu na przygotowywanie się do urlopu, planowanie zwiedzania, szukanie atrakcji”. Wbrew pozorom, nie zajmuje to aż tak dużo czasu. A zalet ma mnóstwo – najważniejsza to ta, że jadąc w dane miejsce naprawdę je poznajesz, świadomie planujesz pobyt i wynosisz z niego jak najwięcej! W Internecie jest mnóstwo materiałów, są fora, blogi i przewodniki. Wystarczy wygospodarować nieco czasu i poświęcić choćby kilka godzin przed urlopem. To nie jest czas stracony – już wtedy trochę czujesz, jakbyś podróżował (na razie palcem po mapie…) i budował atmosferę przed wyjazdem. Podczas każdego urlopu spędzonego na własną rękę zobaczyliśmy i przeżyliśmy wielokrotnie więcej, niż turyści podróżującymi z biurem podróży. Nie mówiąc o tym, że zaoszczędziliśmy na tym mnóstwo pieniędzy!
„Za sam przelot zapłacę tyle, ile za całe wakacje all-inclusive – to się nie może opłacać!”. Prawdą jest, że biura podróży mogą sobie pozwolić na negocjacje cen pokoi hotelowych, wycieczek, czy nawet przelotów czarterowych – w końcu „hurtem taniej”. Przyznam też, że normalne ceny biletów czy zakwaterowania załatwianego na własną rękę mogą być znacznie wyższe niż to, co oferuje oferta biura podróży – zwłaszcza „last minute” kupowany kilka dni przed wylotem. Ale kto powiedział, że mamy korzystać ze standardowych ofert? Jest kilka naprawdę dobrych wyszukiwarek połączeń lotniczych, całe serwisy z naprawdę dobrymi okazjami noclegowymi, wreszcie – jest możliwość podróży w ciemno i targowania się o ceny (najlepiej wychodzi to po sezonie turystycznym, który w różnych częściach świata przypada na inny okres). Naprawdę można tanio latać (sami kilkukrotnie w Tajlandii płaciliśmy taniej za samolot niż autobus pomiędzy miastami) i spać (niejednokrotnie na Sri Lance i w Tajlandii płaciliśmy po 50-60 zł za dwuosobowy pokój z własną łazienką).
„Mam 2 tygodnie urlopu i nie zamierzam spędzić połowy tego czasu na przemieszczaniu się w ślimaczym tempie!” – typowe podejście „zrób to za mnie” – nie chcę żadnych przesiadek, nie chcę podróżować obcą komunikacją publiczną, nie chcę tracić czasu na przemieszczanie się! Częściowo przyznaję – to miłe uczucie, kiedy wszystko jest załatwione, a Ty możesz rozkoszować się urlopem. Ale niestety – wszystko ma swoją cenę. I to nie tylko tą, „upchniętą” w koszt oferty last-minute, ale też taką, o której się zazwyczaj nie myśli. Będąc na Sri Lance podróżowaliśmy bardzo często – czasami nawet przez pół dnia. Dziurawe, kręte drogi, strasznie zatłoczony, powolny i mający za sobą najlepsze czasy tabor kolejowy i autobusowy – wszystko to sprawiało, że na pokonanie 100 km trzeba było standardowo przyjąć 3 godziny. Ale podczas tych jałowych dla większości osób czynności, poznaliśmy tyle wspaniałych, zainteresowanych nami ludzi, lokalnych zwyczajów i zobaczyliśmy tak wiele z okien mozolnie pokonującego kolejne kilometry pociągu, że z całą stanowczością zaliczyłbym ten czas do kategorii „zwiedzanie”. Wszystko zależy od Ciebie – od tego, ile zadasz sobie trudu w wyszukanie ciekawych alternatyw, dróg i środków transportu. A jeśli zrobisz to porządnie, chwile spędzone w autobusie czy pociągu będziesz wspominał równie dobrze, jak atrakcje, do których jechałeś.
Zieeeew… ale nuuudy 🙂
„Stawiam na bezpieczeństwo – nie będę ryzykował, że na moją samotnie podróżującą rodzinę ktoś napadnie”. Kluczowe jest przygotowanie i omijanie krajów (częściej: regionów krajów), w których potencjalnie istnieje jakieś zagrożenie dla turystów. Świat jest jednak tak olbrzymi, że bez trudu znajdziemy coś dla siebie w rejonie nieobjętym wojną, zamieszkami czy różnie rozumianą niechęcią do turystów. Zresztą przeważnie nawet w takich miejscach niebezpieczeństwo jest tylko sztucznie rozdmuchaną przez media, niewiele mówiącą informacją, a rozliczni turyści potwierdzają niezwykle ciepłe przyjęcie w miejscach, gdzie większość boi się podróżować. Sami zawsze spotykaliśmy się z niezwykłą serdecznością lokalnych mieszkańców, czasami jedynie przeplataną z – nie mającymi nic wspólnego z zagrożeniem – próbami sprzedaży nam jakiegoś przedmiotu/usługi w cenach typowo turystycznych, a więc o kilkaset procent wyższych niż standardowe.
Pamiętaj, że opcji jest nieskończenie wiele – i absurdem jest je ograniczać do wyboru pomiędzy polskim morzem/górami, a zagranicznym all-inclusive! Bez najmniejszych problemów można zorganizować sobie zagraniczne wakacje na własną rękę – bez pośredników, bez dodatkowego ryzyka! Nie musi to też być droższa opcja – to prawda, że biura podróży wynegocjowały dobre stawki z hotelami i potrafią zaoferować dobrą cenę w ofercie all-inclusive kupionej 2-3 dni przed wylotem – czego dowodzi chociażby wydane przez nas 3.000 zł na wspomniany, tygodniowy urlop na Rodos. Ale czy to rzeczywiście tak mało? Może i zdecydowanie poniżej średniej, ale jak to się ma do 5.000 zł wydanych na 2 tygodnie spędzone na Sri Lance?
A co Ty myślisz o takich zorganizowanych formach wypoczynku, w szczególności w opcji all-inclusive? I czemu u tak wielu osób hasło urlop prowadzi do wręcz automatycznego skojarzenia z biurem podróży i odcięciem się od jakiekolwiek organizowania, planowania i wzięcia na swoje barki tego wspaniałego mini-projektu, jakim jest dłuższy wypoczynek w ciekawym miejscu? A może wcale się ze mną nie zgadzasz i uważasz, że moje porównanie tych dwóch form wypoczynku jest tendencyjne i ma się nijak do rzeczywistości?
[Edytowany 16.08.2013] Gorąco zachęcam do zapoznania się z poniższymi komentarzami, w których czytelnicy wymienili dodatkowe powody, przez które podróżowanie na własną rękę ma jeszcze więcej zalet!