Strefa komfortu – przestrzeń, w której czujemy się bezpiecznie – przede wszystkim pod względem psychologicznym, ale i fizycznym. Czym jest dla mnie? To stabilna, ta sama od lat, dobrze płatna praca bez niespodzianek, z mnóstwem czasu dla rodziny i na pisanie bloga. To mieszkanie, w którym czuję spokój i bezpieczeństwo. Miasto, w którym się wychowałem i w którym spędziłem prawie całe dotychczasowe życie; w którym wiem, co, gdzie i jak załatwić. Wreszcie – rodzina i znajomi, którzy są blisko, z którymi można się w każdej chwili spotkać, porozmawiać, poprosić o pomoc.
Dzisiaj rano wyszedłem ze swojej strefy komfortu. W zasadzie to nie wyszedłem – wyskoczyłem z tego ciepłego, przytulnego miejsca przez okno! Skoczyłem na główkę w nigdy wcześniej nie widzianą toń. Jednym ruchem, a dokładniej rzecz biorąc jednym pismem, którym wypowiedziałem mojemu pracodawcy umowę o pracę, przekreśliłem wszystkie wymienione wyżej zalety. Klamka zapadła – zmieniam pracę, a co za tym idzie, wraz z rodziną przeprowadzamy się do innego miasta; wykonujemy duży krok w nieznane, którego skutków nie potrafimy do końca przewidzieć.
Po co to wszystko? W imię czego? Po pierwsze, stabilizacja w miejscu pracy jest bardzo złudna i usypia czujność. Brak wyzwań, brak ambitnych zadań, które nadają sens wykonywanej pracy sprawia, że człowiek staje się robotem. Niewiele myślącym, czekającym na comiesięczne wynagrodzenie, wykonującym nic nie znaczące czynności automatem. Z coraz mniejszym poczuciem wartości tego, co robi – a nawet z regularnie obniżanym poczuciem wartości samego siebie (chyba, że daje je coś innego). Czasami przeglądającym oferty pracy, ale tylko i wyłącznie w swoim mieście i na ogół mając świadomość, że i tak na żaden krok się nie zdecyduje, bo strach przed zmianą będzie zbyt duży. Stabilizacja (na ogół odbierana pozytywnie) może przerodzić się w coś groźnego: stagnację, wręcz wegetację. Tak właśnie czuję się od kilku miesięcy, a świadomość otrzymywania sutego wynagrodzenia za minimalny wysiłek bardziej martwi, niż cieszy. Martwi, bo gdzieś z tyłu głowy mam świadomość, że każdy miesiąc to jeden, mały kroczek do tyłu, jeśli chodzi o powoli tracone kompetencje; to także moja coraz mniejsza wartość jako potencjalnego pracownika w oczach innych firm – pracując w sektorze nowych technologii rok, dwa bez ciągle aktualizowanej i popartej doświadczeniem wiedzy bardzo negatywnie wpływa na moją siłę przetargową.
Strach jest. Wątpliwości także. Ale pamiętacie, jak w tym wpisie pisałem o wielu aspektach zmiany pracy? O braku satysfakcji i poczucia bezpieczeństwa, które mimo wszystko powstrzymują przed podjęciem wyzwania? Przed wyjściem z tych ciepłych okopów i próbą zdobycia kolejnego przyczółka, który może być lepszy? Pisałem o braku odwagi i niemobilności naszych rodaków, którzy za nic w świecie nie daliby się wyrwać z miejsca, w którym żyją. Bo mieszkanie, bo znajomi, bo wszystko tu znamy. Sugerowałem też, żeby być na bieżąco z ofertami pracy, żeby utrzymywać dobre kontakty z tzw. „headhunterami” i żeby nie zamykać się tylko na lokalny rynek. Sam ponownie przeczytałem ten wpis i pomyślałem: skoro obecna praca to od dłuższego czasu równia pochyła, po której się staczam; skoro mamy niesamowicie miękką i dającą poczucie absolutnego komfortu poduszkę finansową; skoro potencjalnie lepsza oferta pracy jest w zasięgu ręki; wreszcie – skoro mam wspaniałą rodzinę, która mnie wspiera w każdej sytuacji, to czego ja się boję? Realizacji marzeń? Zrobienia kroku naprzód? To przecież śmieszne. Może i śmieszne, ale prawdziwe – ponieważ stanowczo zbyt rzadko wychodziłem poza strefę swojego komfortu, każdy krok na zewnątrz, każda zmiana jest dla mnie trudna i niewygodna.
Strefa komfortu i relaksu w jednym 🙂
– Ale przecież tu mamy mieszkanie.
– To nic, wynajmiemy je i tam czegoś poszukamy.
– Ale tutaj rodzina, znajomi…
– Damy radę – przecież to tylko 200 km – na pewno będziemy kontynuowali znajomość z tymi, którzy są nam naprawdę bliscy. Pojawią się też nowi ludzie na naszej drodze.
– Ale to kolejna korporacja, kolejna niewiadoma, okres próbny, po którym nie wiadomo co będzie…
– Co ma być – będzie dobrze. Poradzę sobie, mam łeb na karku i jasno ustalone priorytety.
– Ale…
Tak mniej więcej wyglądała moja codzienna konwersacja z… samym sobą. Mimo wsparcia najbliższej rodziny; żony, która widziała, jak zrezygnowany i wypalony przychodzę z pracy, i tak niezwykle trudno było mi przekonać samego siebie o słuszności tej decyzji. Ale przecież wszystko zależy ode mnie, a jeśli nie, to nie ma co się tym przejmować, prawda? Skoro tak, to niezwykle łatwe stało się zdefiniowanie nowych celów i wytłumaczenie słuszności decyzji o zmianie.
„Potraktujemy to jako przygodę, podejdziemy do tego na maxa pozytywnie. Zdobędę nowe kwalifikację, zaktualizuję wiedzę, nauczę się nowego języka. Świadomie i z zaangażowaniem zrobię duuuuży krok do przodu”. Czy to nie wystarcza, żeby bez cienia wątpliwości skorzystać z tej szansy? No właśnie – szansy, a nie zagrożenia! Szansy na poczucie samorealizacji i spełnienia w tym, co robię. Szansy na sprawdzenie siebie samego w wymagającej elastyczności i zdecydowania sytuacji?
Idąc dalej tym tokiem rozumowania dojdziemy do wniosku, że strefa komfortu tak naprawdę ogranicza każdego z nas. Mocno zawęża pole manewru i wprowadza negatywne emocje (strach, niepewność), które są potężnym hamulcem w kroczeniu do przodu. Czy chcesz, żeby lęk przed nieznanym wręcz Cię paraliżował? Czy chcesz już zawsze stąpać po tych samych śladach, po wydeptanej do gołej ziemi ścieżce rutyny? To Cię hamuje, nie pozwala rozwinąć skrzydeł i każe bez przerwy siedzieć w tym wydeptanym, znanym na wylot miejscu, w którym już nic nowego Cię nie spotka!
Poza strefą komfortu 🙂
Czy zatem namawiam Cię do opuszczenia swojej strefy komfortu i zrobienia kroku w nieznane? Jak najbardziej – chociaż z licznymi „ale”. Przede wszystkim, uczyniony krok nie musi być tak duży, jak nasz. Wystarczy, że postawisz przed sobą serię małych wyzwań, z których każde pozwoli zrobić mały kroczek poza obecną strefę komfortu. Walka z rutyną to nawet tak banalne decyzje (poparte realizacją!), jak rozpoczęcie regularnego biegania, przełamanie strachu i podjęcie konwersacji w obcym języku (czego się zawsze bałeś!), czy nawet udział w wolontariacie. Po drugie, przed jego wykonaniem sugeruję wypisać sobie plusy i minusy każdej z opcji. Prześpij się z decyzją (moje rozważania trwały kilka miesięcy!) i podejmij ją na chłodno, bez emocji, bilansując wszystkie wady i zalety. W wyniku zaledwie kilku takich kroków możesz wiele zyskać: pewność siebie, odwagę i świadomość, że „dasz radę” w każdej sytuacji. Nie wychylając się poza strefę komfortu, nie rozwijasz się; stoisz w miejscu i nie wykorzystujesz nawet cząstki swojego potencjału.
Muszę też co nieco napomknąć o związku mojej obecnej sytuacji z prowadzeniem tego bloga. Nie wiem czy już o tym pisałem, ale powstał on właśnie w odpowiedzi na marazm i poczucie braku realizacji, jakie zacząłem odczuwać już prawie rok temu. Brak poczucia sensu tego, czym się na co dzień zajmuję pchnął mnie w ten projekt, któremu poświęcam się zdecydowanie bardziej niż obecnej pracy. Ten blog dał mi poczucie „normalności” i przydatności, a Wy – czytelnicy – wzmacniacie ten odbiór czytając, komentując i doceniając pracę, jaką wkładam w tworzenie kolejnych wpisów. Pozostaje mi wyrazić nadzieję, że mimo czekających nas, dużych zmian, będę potrafił utrzymać wysoką jakość nowych wpisów, chociaż najprawdopodobniej ucierpi na tym tempo ich publikacji. Już teraz, realizując kolejne kroki związane z dużym projektem pod tytułem „przeprowadzka” widzę, że nie umiem poświęcić blogowi tyle uwagi, co wcześniej. I nawet nie jest to do końca związane z brakiem czasu – raczej z tysiącem spraw na głowie, które krążą w głowie, które muszę spisać, zaplanować i zrealizować; po prostu chwilowo brakuje mi przestrzeni na nowe pomysły, które do tej pory wpadały mi do głowy i których efektem były kolejne wpisy na blogu.
Ale żeby nie było tak smutno: postaram się, żeby mimo wszystko utrzymać ciągłość wpisów nawet w trakcie nadchodzącego miesiąca, dwóch – kiedy „będzie się działo”. Poza tym – w nowej firmie będę miał znacznie więcej sytuacji do opisywania w ramach kategorii „Kuchenne historie” – zdecydowanie większa korporacja i mnóstwo dobrze opłacanych specjalistów to wprost nieprzebrana skarbnica przykładów do opisania 🙂
Niedługo na własnej skórze przekonam się, czy prawdziwe jest powiedzenie „życie zaczyna się poza strefą komfortu” – na pewno podzielę się z Tobą swoimi wnioskami. Jeśli sam miałeś podobne doświadczenie, podziel się tym w komentarzu. Może masz jakieś podpowiedzi, jak lepiej poradzić sobie z tak dużą zmianą, a może sam chciałbyś podzielić się swoimi przemyśleniami w tym temacie?