Będę całkowicie szczery – można powiedzieć, że przez długi czas byłem wychowywany pod kloszem. Nigdy nie musiałem się martwić o jedzenie czy kąt do spania, nie musiałem pracować, żeby zdobyć porządne wykształcenie. O ile teraz – z perspektywy czasu – widzę, że takie podejście, pozwalające zmaksymalizować wkładany wysiłek w naukę i zminimalizować stresy wynikające z typowych, codziennych sytuacji mocno procentuje, to absolutnie nie uważam, żeby było modelowe, czy choćby właściwe. Myślę, że gdyby nie moja własna inicjatywa, której celem było spełnienie jednego z moich ówczesnych marzeń, być może nigdy nie zaznałbym trudu pracy fizycznej. A było to tak…
Bodajże po 2 roku studiów wybrałem się ze znajomymi do pracy w Wielkiej Brytanii. Standard, nie ma w tym nic niezwykłego – powiesz. Wtedy wyglądało to jeszcze nieco inaczej – aby podjąć tam pracę, trzeba było mieć pozwolenie wystawione przez odpowiednie urzędy i zaproszenie od przyszłego pracodawcy – nie było mowy o wyjazdach w ciemno. Dzięki pewnym znajomościom udało mi się otrzymać propozycję pracy w restauracji. Kelner? Gdzie tam – za „krótki” byłem na taką fuchę. Coffee boy – to był szczyt moich możliwości. Już tłumaczę, co należało do moich obowiązków: robienie kawy (rzadko), składanie setek pudełek na jedzenie na wynos (częściej), lub zwykłe wyręczanie kelnerów w ich mało ciekawych obowiązkach typu robienie kawy, nalewanie napojów do szklanek i roznoszenie tych wszystkich napojów oraz jedzenia (zdecydowanie najczęściej). Do dziś pamiętam powtarzaną przeze mnie setki razy dziennie frazę „would you like some pepper?”, która była obowiązkowym pytaniem zadawanym po zaniesieniu kompletu potraw na każdy stolik. Chodziłem z długą, prawie metrową pieprzniczką i próbowałem nobilitować gości restauracji jako ich osobisty pieprzniczkarz 🙂 Ot, taka atrakcja i znak rozpoznawczy restauracji.
Adamie – moje własne zdjęcia z tamtego okresu to ukłon w Twoją stronę 🙂 Dzięki za mobilizację!
Czasami pracowałem 6 godzin dziennie, częściej 10-12. Wszystko za minimalną, dopuszczaną przez prawo stawkę. Na koniec dnia kupowałem jakąś gotową, przecenioną ze względu na kończący się termin ważności potrawę do odgrzania w mikrofali i wracałem na piechotę do wynajętego za grube pieniądze, małego pokoiku. I mimo, że czasami nogi wchodziły mi w cztery litery, to pracy nie sposób uznać za wyjątkowo ciężką. Owszem – była dość wymagająca, wybitnie fizyczna, absolutnie nie rozwijająca… czyli taka, jaką wykonuje znaczny odsetek ludzkości na świecie. Ale – jak w zaskakująco wielu przypadkach – wiele zależy od podejścia. Oto co dała mi ta – pozornie jałowa – praca:
– mimo najniższych możliwych stawek i sporych pieniędzy na transport tam i z powrotem do kraju (wtedy nie było czegoś takiego jak tanie linie lotnicze!), praca po 60-70 godzin tygodniowo pozwoliła mi na zaoszczędzenie ponad 8 tysięcy złotych w ciągu 3-miesięcznych wakacji akademickich. Po 3 takich podróżach byłem w stanie spełnić swoje ówczesne marzenie – kupić swój samochód (ehhh – gdybym wtedy to spożytkował inaczej…). Przyglądając się dokładniej liczbom, z zaskoczeniem stwierdzam, że mimo wielu kosztów, udawało mi się oszczędzać ponad 40% zarobków! Myślę, że wtedy – może nieco podświadomie – zdałem sobie sprawę, że można, że to przynosi wymierne korzyści i że zdecydowanie warto!
– zobaczyłem, ile wysiłku kosztuje fizyczna praca, w której większość czasu jest się na nogach, usługując innym.
– po latach nauki języka angielskiego z trwogą zauważyłem, że mam spore opory psychiczne, żeby rozmawiać w tym języku. A ponieważ nie było wyjścia, musiałem szybko przełamać wszelkie bariery, za co jestem w tej chwili niezmiernie wdzięczny.
Oto i ja w tamtym okresie – takie ucięte zdjęcie znalazłem w moich zbiorach i stwierdziłem, że jest wprost idealnie ocenzurowane na bloga 🙂
– zyskałem szacunek do pieniędzy, które przywoziłem z powrotem – każdorazowo wioząc gruby plik banknotów w sakwie na piersi i bojąc się zasnąć na jakimkolwiek lotnisku. Szacunek do zarabianych pieniędzy wcale nie był oczywisty – większość współpracowników postępowała wedle ogólnoświatowego trendu „mi się należy” i – oprócz wydawania wszystkiego, co zarobili – zdarzały się „kwiatki” w postaci osób, które potrzebowały 2-tygodniowych wakacji all-inclusive za pieniądze rodziców po „ciężkiej pracy na obczyźnie”.
– zyskałem pokorę i wiem, że bez tych doświadczeń nie byłbym w stanie odpowiednio docenić tego, co mam teraz.
– nauczyłem się trochę „kombinować” – w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Kino? Owszem – ale w poniedziałkowe przedpołudnie (jeśli akurat zaczynałem pracę później) – wtedy płaciłem grosze za tą przyjemność. Jedzenie? Kupowane przeważnie z kończącym się terminem do spożycia lub w promocjach typu „kup 2 – płać za 1”. Przyznaję, że nie było ono zbytnio urozmaicone, ale nadrabiałem to lepszymi „przydziałowymi” posiłkami w restauracji, w której pracowałem. Nawet udawało mi się dość regularnie chodzić na basen, który miał niezwykle przyjazne stawki w określonych porach dnia. Wtedy też po raz pierwszy odkryłem magię dojeżdżania rowerem do pracy, kiedy to zauważyłem nieużywane rowery w komórce przy restauracji, a właściciel zgodził się je użyczyć.
– miałem możliwość poznania wielu ciekawych ludzi z najróżniejszych stron świata. Francja, Belgia, Portugalia, Czechy, Rosja czy nawet Australia – pracownicy byli dosłownie z całego świata, a z każdym wiązała się inna, ciekawa historia, oraz wiele unikalnych zwyczajów związanych z lokalną kulturą.
Te pasiaki charakteryzowały kucharzy, a nie odpracowujących swoje przewinienia recydywistów 🙂
To wszystko unikalne, bezcenne lekcje, dzięki którym nie tylko spełniłem swoje marzenie, ale wykształciłem w sobie szacunek dla pieniądza, a przede wszystkim pracy – również innych! Patrząc długoterminowo, zyskałem też pewną bazę do porównań. Dzięki niej wiem, że obecnie znajduję się w diametralnie innej sytuacji i widzę efekty włożonej w to pracy. Aż boję się pomyśleć, jak rozpieszczonym, nastawionym roszczeniowo człowiekiem byłbym teraz, bez tego krótkiego, aczkolwiek bogatego doświadczenia.
Uważam natomiast, że stanowczo zbyt późno otrzymałem taką lekcję życia. Gdyby nie moja własna inicjatywa w ostatnim momencie przed podjęciem pracy w zawodzie, kto wie – może teraz patrzyłbym z wyższością na podejmujących gorzej płatne, fizyczne prace. Może – nie widząc trudu, jaki najczęściej trzeba włożyć w zarobienie pieniędzy – trwoniłbym każdą wypłatę i zamiast planować niezależność finansową, myślałbym o spłacie kolejnych rat kredytów konsumenckich? Jestem niezwykle zadowolony z podjętych wtedy decyzji i absolutnie nie uważam, żebym coś stracił podczas tych kilku ostatnich studenckich wakacji. Uważam natomiast, że w moim przypadku zabrakło kilku elementów, dzięki którym zyskałbym na tych doświadczeniach jeszcze więcej:
– brak wsparcia i zachęt rodziców sprawił, że skorzystałem z tej możliwości w ostatnim momencie i praktycznie rzutem na taśmę wyrwałem się z klosza, który mnie otaczał.
– brak odpowiedniej wiedzy finansowej przekreślił jakąkolwiek możliwość pomnażania przywiezionych pieniędzy i uniknięcia sporego błędu finansowego, który popełniłem – o ile można tak nazwać spełnienie marzenia…
Hmmm… co dla kogo… a co ja się będę przejmować, niech coffee boy się tym zajmie!
Sam chciałbym nieco inaczej zachować się wobec swoich dzieci. Postuluję o jak najmniej miejsca dla przypadku, a jak najwięcej dla świadomej edukacji i dawania dobrego przykładu. I mimo, że stosik dla mojej córeczki już rośnie, to Maja nie ma co liczyć, że uniknie zdobycia pierwszych doświadczeń zawodowych w wieku lat nastu, i to w branżach nie wymagających większych kwalifikacji. Uważam, że to bardzo zdrowe podejście i krzywdzony jest ten, komu ze względu na źle rozumianą troskliwość rodzice odbierają szansę na zarobienie pierwszych pieniędzy w jakiejś mało perspektywicznej, niskopłatnej pracy.
Jestem bardzo ciekaw, jaka była Twoja pierwsza praca – nie mam wątpliwości, że większość z Was, bazując na swoich doświadczeniach, uzna moje „kelnerowanie” za niewiele wartą igraszkę. Zachęcam również do podzielenia się opinią, w jakim wieku „aktywujecie zawodowo” swoje dzieci i w jaki sposób to robicie. Czy braliście udział w znalezieniu pierwszej pracy przez swoją pociechę, a może staliście z boku i nie wtrącaliście się, wychodząc z założenia, że nie warto takiego kilkunastoletniego buntownika do niczego zmuszać?
Moja pierwsza praca – MIEJSKI ZAKŁAD POGRZEBOWY.
Dziewyczynka lat 17, mnóstwo papierologii, wokół ludzie 'na wymarciu’ lub wymarci i pensja 500 zł/msc (około 8 lat temu).
Czego się nauczyłam? Przede wszystkim dystansu do siebie i świata.
Super tekst. Poizdrawiam.
Konkretny start 🙂 Ale najważniejsza jest nauka, jaką z tego wyniosłaś. 500 zł/m-ąc to grosze, ale nauka dystansu do siebie i świata jest warta gór złota!
Świetny wpis! Ja też zaczęłam późno, niestety, bo na 2. roku studiów – korepetycje, potem miesiąc w McDonald’s i rok w UK, gdzie, o dziwo, właśnie taką mało rozwijającą pracę fizyczną lepiej wspominam niż późniejszą pracę nauczyciela. Może dlatego, że odpowiedzialność była zerowa, a przygoda i kasa lepsza niż w publicznej polskiej szkole…
Zerowa odpowiedzialność plus dobrze płatna praca jest dobra na krótką metę, prawda? Wiem to z autopsji i odnoszę wrażenie, że sama wyciągnęłaś podobne wnioski.
płaca najniższa krajowa, ale, kurde, i tak można tam za nią normalnie żyć i jeszcze sporo oszczędzić. A u nas „jak żyć, panie premierze?” 😉
Bardzo ciekawy wpis. Można powiedzieć, że byłam w podobnej sytuacji jak Ty – nie musiałam zarabiać, rodzice pokrywali w podstawowym stopniu moje potrzeby. Dorzucali też pieniądze na wakacje, ale ponieważ szybko nauczyłam się wyjeżdżać bardzo tanio (namiot, autostop), to sporą sumę z tych pieniędzy przywoziłam z powrotem.
Mimo to już w czasach liceum miałam w sobie jakiś taki pęd do niezależności… Potrzebowałam własnych, choćby minimalnych dochodów. Chciałam na przykład kupić sobie dobry sprzęt turystyczny, z którego nikt nie będzie mnie rozliczał („a czemu ten plecak taki drogi?”). Wiem, że to pewnie śmieszna sytuacja, w końcu miałam na studiach koleżanki, które pochodziły z małych wiosek i musiały się utrzymać ze stypendium i tego, co zarobiły.
Udzielałam korepetycji, robiliśmy z kolegami proste prace wysokościowe (czyszczenie rynien, tynkowanie kominów), kiedyś z koleżanką poszłyśmy rozdawać ulotki, raz przekopałam komuś grządkę za pieniądze… Ot takie drobne, ale jednak satysfakcjonujące prace. Najbardziej dochodowe, choć wymagające cierpliwości i zagryzania zębów, były jednak korepetycje, a więc nie praca fizyczna – jednak umysłowa. 🙂
Dobrze rozumiem pęd do niezależności w wielu lat nastu… wieczne tłumaczenie, ile i na co chcesz wydać to zmora każdego licealisty 🙂 Ale jest w tym też coś pozytywnego – chociażby to, że zmobilizowało Cię to do próby zarobienia na własną rękę i poznania wartości pieniądza zarobionego własną, ciężką pracą.
Ha, dokładnie. I przypomniałam sobie o jeszcze jednaj pracy (i tak naprawdę pierwszej), choć może się ona wydać kontrowersyjna, bo pracodawcą była… moja mama. 😉 Miała ona zwyczaj krochmalić pościel, a potem oddawać do magla – do takiego punktu usługowego na osiedlu (funkcjonuje jeszcze coś takiego?). Zaproponowałam, że przecież mogę prasować tę pościel żelazkiem, za te same pieniądze… To była zdecydowania najgorsza!!!! najgorsza!!!! robota, jaką w życiu wykonywałam. Moja matka-perfekcjonistka sprawdzała każdą fałdę, każde zagniecenie, a żelazko to nie było jakieś bajeranckie jak teraz… zwykły kawał nagrzanego metalu. To były ciężko zarobione pieniądze. Ale były. 🙂
i ja się dołączam do zbieraczy ulotek, choć nigdy tak nie pracowałam. Zdaję sobie sprawę, że praca niewdzięczna, dlatego często sama wyciągam po nie rękę, uśmiecham się, a potem dyskretnie staram się wyrzucić. Nic mnie to nie kosztuje a zawsze to jakaś szansa na wymianę uśmiechów:)
Pierwsza praca (barter)
Za soboty i niektóre niedziele spędzone w Klubie Żeglarskim przy remontach łódek, oraz za 2 tygodnie szkolenia młodzieży latem (a ja to niby co byłem? piętnastoletni staruch?) miałem prawo do darmowej łódki przez cały sierpień…
Pierwsza praca (za pieniądze)…
Czasy późnego socjalizmu i państwowa firma budowlana…
Że ja sie wówczas nie stoczyłem i nie zostałem związkowcem …;)
Pierwsza prawdziwa praca (za pieniądze)
Miałem 17 lat…
Każdą sobotę i miesiac wakacji
Też czasy późnego socjalizmu, ale u „prywaciarza”. Pracowałem jako tokarz, obok pracował właściciel firmy…
To on mnie nauczył kochać „dziki kapitalizm” 🙂
A potem to już poszłoooooo… 🙂
Od 89 roku dwa razy zbankrutowałem ,ale trzy razy się udało 🙂
I dopóki jest „na plusie” to nie ma sie co martwić 🙂
Roman… o tych bankructwach to nie pisałeś do tej pory, a to na pewno ciekawa historia. A ja dalej pamiętam – wiesz o czym! Pytanie, czy Ty również pamiętasz 🙂
Wolny, również pamiętam tylko, że jakby „podsumowywanie życia” w wieku 43 lat uważam za lekko niestosowne 😉 Ale dobra, w weekend się zabieram…
Powiem dziś tylko tyle, że wiem co to znaczy obfitować i wiem co to znaczy cierpieć biedę… Był czas, że bez szkody dla własnego budźetu potrafiłem wydawać kilkanaście tysięcy na dzień, a był też czas, że dosłownie zastanawiałem się czy posiadane 5 zł wydać na jedzenie dziś czy może jutro…
Roman,
jeśli to podsumowanie ma się ukazać na blogu, to wiedz, że nie tylko Wolny na to czeka. Może to Cię jeszcze bardziej zdopinguje 🙂
Moja pierwsza praca- zbiór truskawek, lat 14. Zarobek- jakieś 20-30 zł za dzień pracy. Moja nauka odrobiona. Szacunek do pieniędzy nauczony, ale także to, jak ważne jest żeby się kształcić. Zdecydowanie się na taką pracę to nie był gest rozpaczy z powodu burczącego z głodu brzucha a chęć zarobienia parę złotych na czekoladę i inne skromne przyjemności. Widziałam tam multum ludzi bardzo słabo wyedukowanych, którzy nie mieli większych szans na pracę w innym charakterze albo alkoholowych nałogowców, którzy prosto po wypłaceniu pieniędzy kuśtykali do wiejskiego sklepu po coś mocniejszego. Nauka na cudzych błędach w tym przypadku potrafi być bardzo znamienna. Teraz studiuję interesujący kierunek i uczę się drugiego języka obcego. W międzyczasie też pracuję dorywczo i część pieniędzy odkładam, żeby ułatwić sobie start po zakończeniu studiów. Może gdyby nie te doświadczenia i patologia wokół, zabrakłoby motywacji i skończyłabym nie mając szerokich perspektyw, jak bliższe i dalsze otoczenie. Na razie mam dużą szansę na wypracowanie sobie innego biegu zdarzeń.
Pozdrawiam
Ciekawy komentarz. Sam widziałem to z nieco innej strony, pracując za granicą. Było tam mnóstwo Polaków z wyższym wykształceniem – młodych, inteligentnych ludzi – bez żadnego planu na życie, żyjących z miesiąca na miesiąc tam gdzie ja – tyle, że to, co dla mnie było dorywczą pracą w wakacje, dla nich było codziennością.
Takie wpisy najbardziej lubię, oparte na własnym doświadczeniu! Sam muszę przyznać, że również mimo już 23 lat na karku ciągle jestem pod kloszem rodziców, którzy mnie utrzymują żebym mógł dokończyć bardzo mało perspektywiczne (lecz rozwijające) studia.
Do pierwszej pracy sezonowej zmusiła mnie konieczność zdobycia pieniędzy na coś, o czym nie chciałem, aby się dowiedzieli moi rodzice – leki na schorzenie do którego się nie przyznawałem. Finalnie leki (ukrywane pod moim łóżkiem) zostały po 6 miesiącach przez nich odnalezione, ale ja przynajmniej dowiedziałem się czym jest praca przy rozdawaniu ulotek na samym rynku 🙂 Najgorsze były nieprzyjemności jakich czasami musiałem słuchać pod moim adresem, ale jakoś dało się przeżyć, można się na to uodpornić. Nie raz spotkałem się jednak również z dużą życzliwością ludzi i to mi wynagradzało wszelkie nieprzyjemności. Do dziś ciężko jest mi komukolwiek nie wziąć do ręki wpychanej „na siłę” ulotki, chociaż wcześniej za każdym razem mijałem takie osoby szerokim łukiem.
Od sześciu miesięcy staram się zarobić trochę pieniędzy pracując w Internecie. Najpierw zacząłem od klikania w reklamy za grosze, ale już zrezygnowałem z tej formy kiepskiego zarobku – nie warto. Dzisiaj głównie zajmuję się pisaniem tekstów różnej jakości na internetowych giełdach i opisów dla internetowych sklepów. Całkiem niezły sposób moim zdaniem na przyzwoity zarobek, ale tylko przy dużej systematyczności. Jakieś pieniądze wpływają też dzięki programom partnerskim i płatnym wypełnianiu ankiet (tutaj częściej bony żywnościowe).
Sam często biorę ulotki – mimo, że nawet nie spojrzę na reklamę, to żona mnie nauczyła, że to czyjaś praca, która jest nie dość, że niewdzięczna, to jeszcze nisko płatna. Można powiedzieć, że biorę ulotki niejako z szacunku do tych osób.
Twoich rodziców akurat rozumiem – jeśli sam jeszcze nie doszedłeś do tego wniosku, to pewnie za jakiś czas sam stwierdzisz, że nigdy w życiu nie chciałbyś, żeby Twoje dziecko ukrywało przed Tobą jakieś kłopoty ze zdrowiem. Chociaż wiem, że sytuacje mogą być baaardzo różne, a obawa (często uzasadniona) o brak zrozumienia przez drugą stronę może być naprawdę silnym argumentem.
Trafiłeś w samo sedno! Chodziło właśnie o jak się później okazało całkowicie uzasadnioną obawę o brak zrozumienia.
Moja pierwsza praca, to zbieranie puszek i makulatury po sąsiadach i zanoszenie do skupu. Miałem może z 9 – 10 lat. W tamtym czasie wszystko wydawałem na przyjemności – lody, chipsy.
W gimnazjum natomiast pracowałem przez dwa lata w wakacje na polu, zbierając ogórki. Ta praca dała mi solidnego kopa w tyłek. Powiedziałem sobie, że już nigdy więcej, że mam dość pracy fizycznej. Niedługo później zacząłem zarabiać pierwsze „prawdziwe” pieniądze jako redaktor serwisu internetowego.
Ale chyba sam przyznasz, że po tym zbieraniu truskawek masz teraz większy szacunek do pracy fizycznej i tych, którzy ją wykonują? W moim wypadku zdecydowanie był taki efekt!
A ja po maturze poszłam do pracy do największej fabryki w moim mieście. Pracowałam po 8 godzin dziennie na 3 zmiany za 4,5 zł/h jako robol fizyczny najniższego szczebla. Swoje mega wypłaty przepuszczałam na bieżąco, zostawiłam sobie niewielkie oszczędności na początek roku akademickiego (ale jakie oszczędności można było mieć z takich rekordowych zarobków:) ) I do tej pory wspominam tamte wakacje jako najlepsze w moim życiu!:)
szkoła życia – nic dodać, nic ująć 🙂
Na początku podstawówki makulatura i butelki (puszek jeszcze wtedy nie było). Pod koniec podstawówki byłem już „przedsiębiorcą” – sprzedawałem na dużym bazarze książki kupowane w hurtowni. Przełom lat 80 i 80 – to były czasy:)
Widać ducha przedsiębiorczości 🙂 I jak to się dalej potoczyło – czy pociągnąłeś temat i teraz prowadzisz swoją działalność, czy jesteś pracownikiem etatowym?
Pierwszą firmę założyłem na 2 roku studiów (dziennych). To było mycie okien i remonty. Kręciło się dobrze – było nas trzech wspólników, sporo kolegów chętnych do pracy i dużo zleceń, ale nie dałem rady czasowo i musiałem zrezygnować. Po studiach była praca etatowa, potem znów inna firma, teraz znów etat. Tęsknię za własną działalnością, nawet bardzo tęsknię, ale nic na siłę. Muszę być pewny, że jestem dobrze przygotowany. Nadal szukam pomysłu.
Hmm… Chyba jako pierwszą pracę powinnam liczyć ręczne mycie samochodów w zakładzie mechaniki pojazdowej mojego taty 😉 był początek wakacji, a ja potrzebowałam pieniędzy na wyjazd, miałam wtedy 12-13lat, było to tuż przed rozpoczęciem nauki w gimnazjum 🙂 dostawałam zawrotną sumę 5zł od umytego auta 😉 chyba z 2 tygodnie tak dorabiałam pod okiem taty. W klasie maturalnej zaczęła się moja przygoda ze sprzedażą bezpośrednią kosmetyków. Natomiast pierwsza praca z prawdziwego zdarzenia, to praca na drugim roku studiów, w weekendy, w Castoramie na dziale metalowym, w roli doradcy klienta. Cały czas na nogach, do domu wracałam padnięta 🙂 pozostała mi za to bezcenna wiedza o montowaniu metalowych części, śrubach, montażu różnych typów karniszy, rodzajach wsporników itp. Na 3 roku studiów dostałam pół etatu w Auchanie (pierwsza w życiu umowa o pracę!) w dziale reklamacji. Do serwisu zawsze przychodzili niezadowoleni klienci, czasem wręcz agresywni, była to więc dla mnie szkoła opanowania i odporności na mocne słowa. Wytrzymałam tam niecały rok, z systemem nerwowym już ze stali 😉 i ze znajomością prawa konsumenckiego w głowie. Jednocześnie udzielałam wtedy korepetycji z niemieckiego i łaciny i nadal handlowałam kosmetykami. Żadnego z tych doświadczeń nie żałuję 🙂 pozdrawiam, dd.
Wow – ale różnorodność doświadczeń! Jestem pod wrażeniem i sam chciałbym aż tyle wynieść z moich pierwszych doświadczeń na rynku pracy. Porównując nasze przypadki dobrze widać, jak olbrzymie znaczenie ma wczesny start, którego mi niestety brakowało
100-150 lat temu w Ameryce panował powszechnie taki dobry obyczaj, że pracownik, podejmując daną pracę, nigdy nie wskakiwał od razu na wyższe stanowisko (nawet jeśli miał plecy lub właścicielem firmy był ojciec). Dawało to każdemu możliwość zaznajomienia się ze sposobem funkcjonowania danego przedsiębiorstwa oraz charakteru pracy na poszczególnych stanowiskach. Dziś zaś w PL bywa niejednokrotnie tak, że „plecowi” dostają się od razu na wysokie czy nawet dyrektorskie stanowiska i potem zaczyna się w takiej firmie „sajgon” – tzn. na niekompetencję lub lenistwo takiej osoby tyra całe grono innych osób, a miodek w postaci pensji i uznania spija VIP-ek. Tak więc społecznie rzecz ujmując – to paskudna tendencja.
Obecnie, w postmodernistycznym świecie pojęcie „pierwszej pracy” trochę się pokomplikowało, podobnież jak pojęcie „pierwszego razu”… Czy za pierwszą pracę uznać dorabianie u ojca po szkole – jeśli płaci? Czy może rozdawanie ulotek przez kilka dni – jeśli zarobek w końcu się nie pojawił? A płatne praktyki? Itd, itp. Innymi słowy, mam na myśli to, że spektrum zachowań pracowniczych (i seksualnych też) stało się tak szerokie, że często można nie wiedzieć, gdzie jest ten pierwszy raz…. Ale to takie tam ględzenie moje.
Zdjęcia do artykułu przednie! Ja to w ogóle mam hopla na punkcie archiwizacyjno-genealogicznym i z lubością oglądam stare rodzinne zdjęcia, przeglądam dokumenty, czytam listy, jak również od sześciu lat (z myślą o potomnych) piszę dziennik.
W ciągu godziny (10:20-11:20), niemal w środku roboczego dnia pojawiło się tu 10 ciekawych i b. ciekawych komentarzy od 10 różnych Czytelników; widać, że ludzie polubili ten Blog i wyczekują na nowe wpisy – i trudno się dziwić!
Czytelnicy (przynajmniej ci komentujący) doskonale sobie poradzili z definicją „pierwszej pracy”, mimo że rzeczywiście może być nieco nieprecyzyjne.
Zjawisko „pracy po znajomościach” na szczęście dotyczy głównie spółek państwowych i sam na szczęście nigdy się z nim osobiście nie zetknąłem. Ale rzeczywiście jest o czym rozmawiać z żoną, która pracuje w budżetówce 🙂
Moja pierwsza praca to barter – robiłam u znajomych przy koniach dosłownie wszystko, a czasem nie tylko przy koniach (najgorzej wspominam sprzątanie kurnika), za to oni uczyli mnie jeździć. Teraz po latach myślę sobie, że oni mnie trochę wykorzystywali ;), bo to była naprawdę bardzo ciężka fizyczna praca.
Za pieniądze – korki na studiach – straszne to było, wkładać matematykę łopatą do głowy dzieciakom, którym się nie chce myśleć.
„wkładać matematykę łopatą do głowy dzieciakom, którym się nie chce myśleć” – super stwierdzenie 🙂 Szkoda, że traci swój blask, jeśli pomyśli się o jego wydźwięku… ale co zrobić – tak wygląda rzeczywistość i na każdym kroku widać, że umiejętność liczenia jest w narodzie czymś wyjątkowo rzadkim…
Pierwsze to było zbieranie truskawek w wieku 8,9 lat zbierałam je w każde wakacje gdzieś do 13 r.życia, sprzedaż butelek, słoików, makulatury, w średniej szkole były korepetycje, a jak miałam 19 lat to pojechałam jako opiekunka na kolonię, później znów korepetycje. A jeśli chodzi o córkę, to zachęcałam ją do pracy, uważając ze jest to duża wartość i widząc też rozleniwionych młodych ludzi wokół, którym wszystko się należy. Zaczęła w wieku 13 lat roznosić ulotki ( z tesco). Od tego czasu biorę ulotki od młodych ludzi, wiedząc ze to ciężka praca. Później jako nastolatka (16 lat) pracowała jako kelnerka (duży zarobek) i dowiedziała się jak wygląda praca fizyczna i wtedy również gwałtownie wzrosła motywacja do nauki. Było to zadziwiające 😉 Teraz jako studentka nie wyobraża sobie, żeby miała jako dorosły człowiek „ciągnąć” od rodziców albo się tłumaczyć na co potrzebuje, dlatego pracuje na umowy- zlecenie, czasem na pół etatu. Doświadczenie zawodowe jakie już ma jest dla niej skarbnicą wiedzy nt. różnych zachowań, sytuacji, problemów, wie już o pracy więcej niż niejeden 30 latek.
Wspaniały komentarz – a czy Ty sama ją w jakiś szczególny sposób zachęcałaś do podejmowania tych prac? A może wystarczyło, że akceptowałaś jej pomysły?
Ludzie po studiach zwykle nadal nie wiedzą, czego oczekiwać od pracy i w czym najlepiej by się odnaleźli. Myślę, że Twojej córce to absolutnie nie grozi! Gratulacje podejścia – chciałbym za kilkanaście lat móc napisać komentarz podobny do Twojego!
Zachęcałam ją do pracy, uważałam że dziecko, które pozna dość szybko wartość pieniądza, będzie inaczej do niego podchodzić. Motywowałam ją amerykańskimi filmami 😉 pokazywałam jej, że w rodzinach, które posiadają wszystko (jak na nasze ówczesne standardy) dzieci podejmują pracę i to dość wcześnie: 10-latkowie jeżdżący na rowerach rozwożący ulotki, nastolatki jako kelnerki i opiekunki do dzieci, w tych filmach to była norma. Wg mnie te dzieci nie musiały pracować z powodów materialnych, to była pewna wartość wychowawcza, edukacyjna w różnych sferach i dlatego ją zachęcałam. Sama szukała tych prac i o jakim charakterze, zawsze akceptowałam jej wybór i nigdy nie ingerowałam w jej wydatki, sama się uczyła na własnych błędach. Czasem tylko do czegoś ją zachęciłam czy podpowiedziałam, ale też nie podejmowała ryzykownych działań.
To i ja podzielę się pierwszymi doświadczeniami na rynku pracy. Tak się złożyło, że pracowałem jakieś 5 lat temu na Poczcie, głównie nocami – a konkretniej na sortowni. od 19 do 7 rano było co robić. Stemplowanie listów, układanie ich do wózków, odwożenie zapełnionych wózków dalej itp. Jak w przypadku poprzedników okazało się, że nie jest łatwo o pieniążki, a tam to miałem 6zł/na h 😀 Potem pracowałem w innych miejscach, ale dopiero niedawno zacząłem bardziej szanować pieniążki, duża w tym zasługa tego bloga 😀
No i super – chociaż trochę się dziwię, czemu tak ciężka praca jak ta, którą wykonywałeś na poczcie nie nauczyła Cię szacunku dla pieniądza. Cieszę się jednak, że to się zmienia – i to tym bardziej, że to ja nieco Cię zmotywowałem do działania 🙂
Może jakoś nie szastałem nimi, ale zakupy nie były najracjonalniejsze. Idzie ku lepszemu 🙂
Pierwsza „praca zarobkowa” to dodatkowe, dość ciężkie prace (np. rąbanie drewna w wieku ok. 11 lat), za które tato płacił coś ekstra oprócz kieszonkowego. Potem na wakacje po podstawówce układałem kostkę – typowa murarka z noszeniem worków, mieszaniem suchego betonu itp. za oszałamiającą kwotę 30 zł za ok. 12h pracy (1998 r.) i inne fizyczne prace w wakacje w szkole średniej. Trudno powiedzieć, czy nabrałem szacunku do pracy fizycznej – raczej obrzydzenia ;-), choć teraz od niej nie stronię i chętnie wykonuję, mimo tego, że nie muszę. Okres studiów trochę przespałem i w wakacje nie pracowałem, ale formą zarobku było całkiem niezłe stypendium naukowe, przez chwilę nawet na dwóch uczelniach.
A ja dołoże coś od siebie:) Fajnie tak sięgnąć pamięcią..więc ja pierwsze pieniądze zarobiłam…chyba od brata, a właściwie od dwóch:) 1. Kazał mi wymazywać gumką strony zapisane ołówkiem w dość grubej książce. To chyba zarobiłam całe 10 zł! A potem najął mnie do ogarnięcia swojego pokoju jak wracał na weekend ze studiów. 😀 A… u drugiego brata zarabiałam okurzając dywaniki i piorąc tapicerkę w samochodzie. Ogólnie miałam wtedy ok 8-10 lat. W międzyczasie jezdziło się w wakacje do rodziny na wsi i zbierało ziemniaki, rwało pomidory…i truskawki – te były najgorsze, trzeba było od razu obierać ze szczypółek, a rwałam od samego rana..az do południa, czesto w nieziemskim upale. A potem juz jakoś poszło, staż w strazy mieskiej 🙂 a reszta praca w roznych firmach na stanowiskach asystenckich, potem ksiegowych…a teraz….od prawie roku poszukuję kolejnej pracy. A moze tak sięgnąć do początków..i zmienić branże 😀
Rozwaliłaś mnie z tym gumkowaniem książki 🙂 ciekawe, czy to mu się przydało, czy po prostu chciał sobie zrobić żart z młodszej siostry 🙂
No co ty….żadne żarty. Ta książka (nie pamiętam tematyki – bo się nie przyglądałam, chciałam jak najszybciej skończyć gumkowanie) została sprzedana – a książka bez zapisków, była jak na tamte czasy prawie nówka-sztuka, nie śmigana. Ile to musiałam się natrudzić, żeby jeszcze nie zostawiać między stronami tych , że tak nazwę „farchołków” które gumka do mazania potrafiła zostawiać. Ale miło się wspomina. Muszę to bratu przypomnieć przy najbliższej okazji ..Może znowu da zarobić 😀 hehe
Też nie musiałam pracować, ale jakoś samo wyszło.
W wieku 16 lat pojechałam nad morze i tam niespodziewanie zaproponowano mi pracę. Zostałam sprzątaczką w ośrodku wczasowym. Wstawałam wcześnie rano, orobiłam się okropnie, ale za to byłam dwa miesiące nad naszym Bałtykiem, a do domu wróciłam z masą pieniędzy (masą na moje ówczesne potrzeby 😉 ).
Pamiętam, ze kupiłam sobie aparat fotograficzny, który służył mi przez kilka lat.
To był jedyny czas w moim życiu gdy musiałam pracować fizycznie. I jedne z najlepszych wakacji.
Ja też bardzo ciepło wspominam te pracowite wakacje – nawet czasami myślę, żeby kiedyś ponownie odwiedzić to wspaniałe miejsce. Tak sobie tylko myślę… na ile te nasze wspomnienia są wyidealizowane przez czas, który upłynął i pozwolił zapomnieć o tym trudzie i zmęczeniu, które w tamtym czasie sam tak przeklinałem 🙂
Pierwsza praca – końcówka wakacji, ulotki, stawka 5.50 za godzinę. Zarobek od każdej przepracowanej godziny to prawdziwa udręka, bo bardzo rzadko da się wystać tyle, ile się w danym dniu założyło 😉 Ale szacunek do pieniądza wyrobiony, choć przychód maleńki.
Zaraz, zaraz, to nie „najpierwsza” praca jaką miałem – przedtem był textmarket na którym zarobiłem 0 zł 0 gr. 😀
A wytłumacz mi jedną rzecz – skoro w ulotkach i tak zarabia się za godzinę, czemu często dostaję po 2 sztuki na raz? Tylko nie mów, że to przypadek 🙂
Jako, że mam w tym „fachu” doświadczenie, mogę Ci to jasno wytłumaczyć. Chodzi o to, że dostawałem stos ulotek i po tym jak się skończyły przychodziłem po nową serię. Panie z biura zakładały, że średnio jedna seria powinna być rozdana w maksymalnie godzinę. W przypadku, kiedy nie udawało się komuś w tym czasie rozdać „sympatyczne” Panie wybierały się na kontrolę i później trzeba było wysłuchiwać nieprzyjemnych uwag pod swoim adresem. Jeżeli udawało się komuś szybciej „rozdać” to mógł się przez pewien czas spokojnie obijać, tak żeby przyjemnie zleciała zakładana godzina. W praktyce wyglądało to tak, że uczciwym (prawie do samego końca tak pracowałem) się obrywało i ciągle musieli się tłumaczyć, a Ci, którzy rozdawali po kilka ulotek albo wyrzucali do kosza, byli chwaleni i stawiani za wzór. Ja niestety przez swoją uczciwość i obawy przed nakryciem niemal do końca rozdawałem według zasad. Patrząc z perspektywy czasu popełniłem błąd 🙂
Przez ostatnie kilka dni rozdawałem już nie po 2, ale po 5 ulotek na raz 🙂 Do kosza też powędrowała spora ich ilość.
Po pierwsze – niektórzy szczęściarze mają pensję od ilości ulotek. Druga sprawa – zdarza się że ludzie rozmawiają przez kilkanaście minut i orientują się że trzeba coś zrobić z ulotkami których w ogóle nie rozdawali – najlepiej dawać po kilka na raz 😉
Po trzecie – niektórym oferuje się „premię” za „dużą” ilość rozdanych ulotek. To oczywiście tylko zachęta do pracy, bo z tego co słyszałem nikt jej nie dostał 😛
Pochwale sie i ja. W wieku 16, 17 i 18 lat pracowałem w fabryce okien przez wakacje. Zarobek sięgał ~ 2000 zł netto ale wycisk fizyczny był co nie miara.
Bardzo konkretne pieniądze jak na taki wiek – a do tego to było pewnie kilka lat temu, więc można mówić o prawdziwych kokosach!
Ja pierwszą pracę podjąłem na wakacjach między 2 a 3 klasą liceum. Układałem bruk 😀 Nabrałem szacunku do pracy fizycznej i nawet mi się podobało.
Kolejną pracę podjąłem 2-3 dni po maturze. Pracowałem na magazynie zarabiałem 960zł brutto 😀 W pierwszy miesiącu zrobiłem dokładnie 89 nadgodzin ! w tym 3 soboty i jedna bądź dwie niedziele! Pierwsza wypłata na rękę to było jakieś 700zł z podstawy i 800zł z nadgodzin i premii:D Tyrałem aż miło. Ale efekt był taki że po miesiącu dostałem podwyżkę do 1300zł brutto. A mój kolega który pracował tam od 3 lat nadal zarabiał 960zł brutto. No cóż nie każdy lubi pracować, on był tego wybitnym przykładem
Plan był taki aby była to praca na wakacje bo chciałem iść na studia dzienne. Jednak niezależność od rodziców i posiadanie zawsze swoich pieniedzy za bardzo mi się podoba. Zrezygnowałem ze stypendium i poszedłem na zaoczne żeby pracować i zarabiać 🙂 Wiecie jak niesamowite jest dla młodego chłopaka po liceum móc zaprosić dziewczynę do restauracji? Prawdziwej restauracji z kelnerami itd za własne ciężko zarobione pieniądze 😀
Ale z perspektywy czasu uważam że popełniłem błąd że nie zacząłem pracować/zarabiać dużo wcześniej nawet w wieku 14-15 lat. Trochę ograniczało mnie to że pochodze z małej miejscowości gdzie dzieciakom trudno zarobić. Wiem też że swoje dzieci będę nakłaniał do jak najwcześniejszego podejmowania pracy choćby dorywczej. Choć dąże do wolności finansowej co opisuję na swoim blogu to jednak uważam że praca uszlachetnia 🙂
Nie wiem wiele o Tobie, ale odebrałem Twoją historie trochę tak, jakbyś się zachłysnął tymi pierwszymi zarobionymi pieniędzmi, które – jak na tak młody wiek – były całkiem spore. Nie ma w tym nic dziwnego czy niewłaściwego – chociaż to pośrednio przyczyniło się do podjęcia studiów zaocznych, zamiast dziennych. Jestem ciekawy, jak z Twojej perspektywy to wygląda – czy sądzisz, że coś straciłeś na tym wyborze? A może wręcz przeciwnie?
Pozdrawiam i dziękuję za bardzo ciekawy komentarz!
Moja pierwsza praca to użeranie się z pijakami w sklepie spożywczym ;( nikomu nie polecam.
Hmmm moja pierwsza praca. Praca w Tesco.. zatrudniony na umowę zlecenie z agncji pracy tymczasowej. Stawka 5 zł za godzinę pracowałem 6 dni w tygodniu z czego jeden dzień 12 godzin aby kolega miał wolne ( zresztą Kolega pracował tak samo) a pracowałem jako, kucharz, piekarz, promotor, magazynowy, smieciarz, wózkarz. Czego sie nauczyłem ? tego że każdą wypłatę przepuszczałem w mgnieniu oka nic nie wyniosłem nic nie zaoszczędziłem. Czy odbiło sie czkawką? oj tak zdecydowanie. Ale nauka wyniesiona z tej przygody jest bezcenna
Zachłysnąć to raczej nie 😉 Była to prosta kalkulacja. Żyć na koszt rodziców i od czasu do czasu coś dorobić co nie pozwoliłoby mi się utrzymać bez pomocy rodziców czy faktycznie się usamodzielnić. Wybrałem to drugie i nie żałuje… powiedziałbym nawet że gdybym ponownie stanął przed takim wyborem zrobiłbym dokładnie to samo.
Przez 5 lat studiów oprócz samej nauki miałem okazje mieszkać w 4 miastach… poznać sporo firm od środka… założyć czterokrotnie własną firmę… Doświadczyć inwestowania na giełdzie za własne pieniądze… Myślę że to całkiem sporo doświadczeń przynajmniej dla mnie 🙂 Ale oczywiście dzięki za krytyczne słowa, każda opinia jest ważna.
P.S Dzięki temu że mam już 6 lat stażu pracy (ponad 4 w jednej firmie) jestem też bardziej wiarygodny dla banków dzięki czemu mój cel związany z nieruchomościami jest do wykonania mimo tego że mam dopiero 25 lat 🙂
moja pierwsza praca to było callcenter gdzie, krótko mówiąc, wciskałam ludziom kit. Przez pierwszy tydzień wierzyłam w to co mówiłam… Potem przestałam. Nie dałam rady (moje sumienie mnie gryzło) pracować tam miesiąca (tylko wtedy nie potrącają 800zł za „szkolenie”). Przez dwa tygodnie od 8 do 16 wciskałam ludziom kit przez telefon, ale nie to było najgorsze.
Zobaczyłam tam ludzi którzy byli po studiach, przyjechali z innego miasta i po długich poszukiwaniach znaleźli tylko tę pracę. I nie mogli, jak ja, „nie wytrzymać”, bo musieli płacić za mieszkanie, musieli coś jeść. Na szczęście oni nie próbowali sprawdzić czy produkt który sprzedają jest tak wartościowy jak mówią ludziom, więc było im trochę łatwiej…
Co mi to dało? Plus 1000 do motywacji by nauczyć się swojego fachu na studiach na tyle by na nim zarabiać. Plus 1000 do docenienia tego, że mam pasję która, przy odrobinie wysiłku, przynosi zyski.
Hej Wolny 🙂
Mój pierwszy komentarz u Ciebie. Pomyślałem, że się odezwę bo też parę lat temu wyjechałem do Anglii (w 2006 roku) i też z takim marzeniem jak kupno samochodu. Z tym, że ja rzuciłem studia i wyjechałem 🙂 Po roku pracy za minimalną angielską wziąłem hipotekę i kupiłem pierwsze mieszkanie oraz właśnie samochód. Przyznam bez bicia, że w Anglii to była szkoła życia (też w zasadzie miałem w domu sytuację jak Ty). Ale ponieważ wcześniej się przez 18 m-cy utrzymywałem sam, to w Anglii nie oszczędzałem na pokoju, jedzeniu czy dojazdach do pracy (wpierw metro, co jest droższe od autobusu, później samochód). Może i kokosów nie zbiłem, ale naprawdę się wiele nauczyłem tam…
A co do pierwszej pracy to była to budowa po 1 klasie liceum. Po znajomości załatwiona, ale rowy kopałem i ściany burzyłem jak cała reszta ekipy.
Hej, dziękuję za komentarz. Jak z perspektywy czasu oceniasz rzucenie studiów i pozostanie w UK? Oczywiście tego drugiego scenariusza nie „przerobiłeś”, więc na obiektywną ocenę większych szans nie ma, ale w związku z narastającym trendem pod tytułem „idź na studia – zostań wykształconym bezrobotnym” ciekawy jestem Twojej opinii.
Witam. U mnie podstawowe potrzeby zapewnione były przez rodziców, ale jakieś ekstra wydatki (typu wakacje, wyjazdy, kino itp.) nie wchodziły w grę. Jeszcze jak byłem dzieciakiem mama wprowadziła zasadę: „Chcesz coś bardzo mieć, musisz na to zaoszczędzić”. Muszę przyznać, że jeżeli uskładałem połowę potrzebnej kwoty, drugie 50% dokładali rodzice. W liceum naturalna stała się potrzeba szybszego uzbierania potrzebnych środków i naturalnie pojawił się pomysł podjęcia zajęć zarobkowych. Najpierw były to zbiory (szybko przekonałem się że opłaca się „trzepać” czarną porzeczkę i zbierać jabłka, a znacznie mniej intratnym zajęciem jest zbiór malin, czereśni, wiśni). Potem gdy miałem już prawo jazdy z pełnoletnim kolegą założyliśmy biznes – handel na lokalnym targowisku. w tym okresie rozpocząłem też karierę w „Branży reklamowej”, w której pozostałem niemal do końca studiów – roznoszenie ulotek, wieszanie plakatów itp.
Podsumowując – uważam, że szkoła średnia to odpowiedni moment na podjęcie zajęcia zarobkowego, które pozwala spojrzeć na świat z innej perspektywy. Pieniądze się same nie pojawiają i nikt, nikomu nie daje ich za darmo…
PS. przepraszam za przydługi komentarz
Bardzo dziękuję za właśnie tak długi komentarz – zapewniam, że przeczytałem cały i jestem pod wrażaniem, że zacząłeś tak wcześnie. Myślę, że będę moje dzieci mobilizował w podobny sposób do tego, jak to robili Twoi rodzice. Bo i skuteczność tej metody potwierdzasz samym sobą, prawda?
Staram się!
Stary wpis, ale co tam, skomentuję 🙂 jak miałam 17 lat, to pojechałam na 3 miesiące wakacji do USA do rodziny. Po tygodniu chodzenia na basen, do biblioteki i oglądania seriali (bo wszyscy w pracy, a ja sama), znalazłam sobie pracę w supermarkecie na dziale z wędlinami. Byłam najmłodsza, praca non-stop na nogach i przyklejony uśmiech dla klientów. Wypłaty koncertowo przepuszczałam (ech, dziś bym tak nie zrobiła), ale stwierdziłam, że w życiu już nie chcę tyrać w takim przybytku. Były tam też osoby po studiach, dla których ta praca to nie była jak dla mnie ekstra fucha, ale codzienność i sposób na przeżycie. Do dziś włos mi się jeży na głowie, jak widzę ludzi po studiach pracujących w sklepach, czy kawiarniach.
Całe studia udzielałam korepetycji – nadal to robię po pracy. I fajne i dobrze płatne (fajne, bo uczę tylko dorosłych). A cały dochód mogę zaoszczędzić.
I super! A motywacja do korepetycji mimo stałej, etatowej pracy jest dość rzadkim zjawiskiem – tym bardziej podziwiam!
Moja pierwsza praca polegała na przeprowadzaniu badań tajemniczego klienta. Nie zarobiłem wprawdzie na tym zajęciu kokosów, ale dzięki temu doświadczeniu zdobyłem pracę w firmie badawczej. Teraz sam tworzę scenariusze do badań Mystery Shopping i analizuję dane z pomiarów i mogę już zarobić znacznie większe pieniądze. Warto więc zaczynać od czegoś małego. Zawsze to szansa, że to nas popcha następnie do czegoś większego. Najgorsze to brzydzić się niskodochodową pracą i ciągle stać w miejscu.
Pierwsza praca – 1997 rok, paczkarnia cukru, dostałem tam skierowanie z Urzędu Pracy, 600 zł na rękę ale nie porobiłem tam długo, jakiś miesiąc a później szef znalazł sobie jakiś powód żeby mnie wyrzucić. Kilka miesięcy później znalazłem już stałą pracę z podobnym wynagrodzeniem i tam już przepracowałem ponad 6 lat, do momentu kiedy przeszedłem na własną działalność.