Rowerowa jesień

Jesień… piękna – szczególnie w naszym klimacie – pora roku, a jednak odbierana w tak różny sposób. Bo czy obok zachwytu nad zmieniającymi się kolorami otoczenia nie słychać wszędobylskiego narzekania? A to że ciemno, a to zimno, a to „grypa atakuje”, a to… nie da się jeździć rowerem. O ile rozumiem ludzkie przyzwyczajenie do dobrego i słabnący pęd do utrzymania ciała i ducha w dobrej formie, to ostatni argument działa na mnie jak płachta na byka. Dlatego dzisiaj natrę na niego w pełnym pędzie i – mam nadzieję – rozprawię się z nim raz na zawsze!

Wpisując w google’ach frazę „sezon rowerowy” zobaczymy, jak zgodnie i bez większego zastanowienia niemal wszyscy dziennikarze zgadzają się co do terminów, w których „można jeździć rowerem”. Zaczynają zachęcać nas do ruchu od początku maja, a kończą wraz z końcem września – czyli dają nam – rowerzystom – jedynie 5 miesięcy. Ten, kto odważy się wyjść poza te ramy czasowe jest buntownikiem, narwańcem i należy go potępić za to, że ryzykuje swoje zdrowie postępując w bardzo nieodpowiedzialny sposób. Chciałbym się zapytać tych wygodnisiów, którzy ledwo wystawiają nos na zewnątrz w czasie nieco gorszej pogody, jak często chorują, a także czy ich organizm otrzymuje chociaż minimalne dawki świeżego (lub choćby pseudo-świeżego, bo miejskiego) powietrza. Jeśli sam jesteś jednym ze wspomnianych entuzjastów komfortu – pozwól, że przedstawię sposób na włożenie między bajki te pseudo-naukowe teorie o zagrożeniach czyhających przez większość roku na niczego nieświadomych rowerzystów…

Od naszej przeprowadzki do Bydgoszczy minęło 1,5 miesiąca. Wyjechaliśmy do nowego miasta już po zakończeniu sezonu rowerowego. Czy zatem jestem skazany na komunikację miejską bądź samochód od pierwszego dnia w nowej pracy? Chyba nie zaskoczę Cię faktem, że do tej pory autem pojechałem do pracy tylko raz (słownie: jeden raz), a standardowym środkiem lokomocji nadal jest rower. Spójrz na datę wpisu i przeczytaj to zdanie ponownie. Powiem więcej – jestem pewien, że przede mną jeszcze co najmniej miesiąc, zanim – ze względu na niską temperaturę – przesiądę się do innego środka lokomocji. Jak ja to robię?

Odpowiedź jest banalnie prosta. Odpowiedni ubiór. Kropka. Żadnej magii, żadnego kombinowania, ulepszania roweru, kupowania specjalistycznych ubrań. Po prostu dobieram ubranie do temperatury i warunków atmosferycznych i wsiadam na rower. Nie uważam tego za żaden wyczyn, chociaż stojaki rowerowe pod pracą powoli pustoszeją.

rowerowa_jesien_3

Propozycja aranżacji segregatora na dokumenty. A jednocześnie manifest priorytetów 🙂

Poniżej moja propozycja ubioru jesiennego:

Na każde warunki:
– kask.
– spodnie (zupełnie zwykłe, te w których pracuję).
– buty (raczej nie takie, które szybko przeciekają).
– koszulka termoaktywna z długim rękawem. To chyba jedyny „specjalistyczny” element garderoby, który sam używam, a którego być może Ty nie posiadasz.

Dodatkowe elementy na temperaturę 7-15 stopni:
– lekka kurtka przeciwwiatrowa + przeciwdeszczowa.
– lekkie rękawiczki bez palców.

Dodatkowe elementy na temperaturę 0-7 stopni:
– opaska na głowę / czapka.
– dodatkowa, druga para rękawiczek – grubsze, z palcami.

Dodatkowe elementy na temperaturę -10-0 stopni (to już raczej warunki zimowe):
– dodatkowe, bardzo lekkie spodnie z tkaniny, która bardziej chroni przed wiatrem i deszczem niż grzeje.
– druga para skarpetek.
– materiałowa (bawełniana) bluza na koszulkę termoaktywną.
– szalik owinięty tak, żeby zasłaniał usta (chodzi o to, żeby nie oddychać bardzo zimnym powietrzem).

Tu było moje zdjęcie pod tytułem „w gotowości na warunki ekstremalne”. Ale ponieważ raczej nie zależy mi na rozpoznawalności, postanowiłem je usunąć. A tak naprawdę wyszedłem tak niekorzystnie, że żona powiedziała „cenzura albo rozwód!”.

Czy to nie banalnie proste? Po zastosowaniu ubioru „na cebulkę”, pojęcie sezonu rowerowego nabiera zupełnie nowego znaczenia. Zwróć uwagę, że przeciwwiatrowa/przeciwdeszczowa kurtka i rowerowe rękawiczki wydłużają sezon o dobre 2 miesiące (miesiąc na początku i końcu sezonu), a dodatkowe okrycie głowy i cieplejsze rękawiczki wystarczają, żeby dodać jeszcze jeden (przynajmniej 2 tygodnie w kwietniu i listopadzie). I tak z marnych 5 miesięcy (maj-wrzesień) zrobiło się 8 (połowa marca – połowa listopada)! A jeśli już „dojedziemy” do zera, to jaki problem w tym, żeby zadbać o kilka dodatkowych elementów (które na pewno masz w domu!), zapobiegających nadmiernemu wyziębieniu, które pozwolą w dalszym ciągu cieszyć się darmowym i zdrowym środkiem transportu?

Kochani – czasami czuję się jak superbohater, na którego ze zdziwieniem patrzą kierowcy stojący w korkach w swoich blaszanych puszkach na kołach, ale to tylko złudzenie – ja jestem najnormalniejszym facetem, który wie co to czapka, rękawiczki i szalik! Przecież zasady przedstawione powyżej są absolutnie banalne i prawie identyczne z tymi, które stosujesz wychodząc na zewnątrz bez dwóch kółek. Jedyną różnicą jest chyba to, że ubierając się na rower stosuję nieco lżejszy ubiór niż normalnie! Przecież będę cały czas w ruchu, więc nie potrzebuję dodatkowych warstw chroniących mnie podczas siedzenia w wyziębionym samochodzie lub czekania na autobus na przystanku.

Byłbym zapomniał – w mojej torbie czai się jeszcze coś, dzięki czemu przetrwam w każdych warunkach. To zawiniątko z poniższego zdjęcia, gotowe do natychmiastowego przeobrażenia w magiczny, wodoodporny płaszcz:

rowerowa_jesien_6

To mój rozmiar kiedy chcę mieć również suche uda 🙂

To idealny moment, żeby przytoczyć koronny argument sceptyków: deszcz. Pozwolę sobie kolejny raz złożyć wyrazy współczucia tym, którzy składają się z cukru. Ja mam to szczęście, że jestem człowiekiem z krwi i kości, a trochę wody nie wpływa negatywnie nie tylko na mój stan skupienia, ale również na samopoczucie. Od początku października zostawiłem rower w domu raz – właśnie z powodu ulewnego deszczu. Kilkakrotnie wracałem podczas lekkiego deszczu, lawirując pomiędzy kałużami. Dzięki płaszczowi z powyższego zdjęcia nawet się zbytnio nie ubrudziłem, nie mówiąc o tym, że jazda w takich warunkach również ma swój urok. Nawet, jeśli go nie dostrzegasz, to argumenty dotyczące opadów powinieneś włożyć między bajki – rezygnacja z dojazdu rowerem raz czy dwa w miesiącu to naprawdę nie tragedia i nie wierzę, że ktokolwiek może z tego powodu przekreślać całkowicie dojazdy do pracy jednośladem. Pamiętaj, że dokładne sprawdzanie prognozy pogody na kolejny dzień należy do codziennych rytuałów rowerzystów i to w zupełności wystarczy, żeby się odpowiednio przygotować do jazdy.

I kwestia ostatnia – chyba najważniejsza w tym wszystkim. Bezpieczeństwo. To sprawa dość umowna ze względu na brak odpowiednich statystyk. Wydawać by się mogło, że kluczem do minimalizacji ryzyka są odpowiednie warunki pogodowe. Tak na chłopski rozum: lato, słońce i bezchmurne niebo to warunki niemal gwarantujące bezpieczeństwo, natomiast deszcz, szaro-bura jesień, nie mówiąc nawet o oblodzonej nawierzchni zimą to proszenie się o połamanie choćby nóg, a może i kręgosłupa. I takie rzeczy się zdarzają – nie twierdzę inaczej. Ale zdarzają się nie tylko rowerzystom, ale i pieszym i zmotoryzowanym. Chciałbym jednak nieco odsunąć na bok stereotypy i przyjrzeć się statystyce. Samochodowej, bo rowerowej brak. Zgodnie z danymi policyjnymi i przeprowadzanymi badaniami, najwięcej wypadków drogowych przypada na czerwiec, a następne w kolejności są wrzesień i sierpień. Najbezpieczniejsze miesiące w roku to z kolei styczeń i luty. Ciężkie w skutkach wypadki to też dominacja miesięcy letnich, a im cięższa zima, tym mniej zdarzeń drogowych.

rowerowa_jesien_5

Zimno, ciemno, mgliście… rower czy nagrzany samochód? Ja nie mam wątpliwości 🙂

Zdziwieni? Ja wcale – pokrywa się to idealnie z moim obserwacjami rowerowymi. Latem nikt nie uważa, nie myśli o bezpieczeństwie – czego tu się bać, skoro warunki idealne, szosa prosta – nic bardziej nie prowokuje do mocniejszego dociśnięcia pedału gazu czy szybszego pedałowania – wiem to z autopsji… Poza okresem letnim jeżdżę – również na rowerze – zgoła inaczej. Średnia prędkość o kilka kilometrów na godzinę mniejsza, częściej ustępuję samochodom nawet kiedy mam pierwszeństwo i wybieram dłuższe, ale bezpieczniejsze trasy. Ot – taki syndrom „niedzielnego kierowcy”, który z tyłu głowy ma kilka niebezpiecznych scenariuszy, które mogą się w każdej chwili spełnić. Osobiście jedyny wypadek rowerowy (o ile można tak nazwać zaatakowanie mnie przez słup w chwili kompletnej nieuwagi) miał miejsce w czerwcu. Latem prawie codziennie ktoś próbuje mnie wziąć na maskę swojego auta, a ja odgrażam się pięścią tym, którzy nie ustąpili pierwszeństwa. Później jednak nabieram więcej pokory – i widzę to również po drugiej stronie! Prawie każdy w kiepskich warunkach zdejmuje nogę z gazu i zachowuje większą ostrożność. Po ostatnim jesienno/zimowym sezonie postawiłbym tezę, którą jeszcze rok temu bym wyśmiał. Uważam bowiem, że zimą absolutnie nie musi być bardziej niebezpiecznie niż o innej porze roku. Podstawą jest – identycznie jak w przypadku aut – dostosowanie prędkości i stylu jazdy do panujących warunków. Bez oczu naokoło głowy połamiesz się i latem – tyle, że wtedy winę zazwyczaj ponosi brawura.

Czy zatem zachęcam Cię do wyciągnięcia roweru z piwnicy i reaktywacji sezonu, którego granice ustalasz sam dla siebie? Niekoniecznie 🙂 Jeśli roweru używasz od święta nawet w pełni sezonu, możesz mieć zbyt mało doświadczenia do bezpiecznego poruszania się w gorszych warunkach – pewnych sytuacji nie przewidzisz, a do tego zniechęcisz się po pierwszym zmarznięciu czy zmoknięciu. Daj sobie jeszcze jeden sezon i korzystaj z jednośladu częściej, postaraj się nieco nagiąć pojęcie sezonu rowerowego. Ale jeśli rower to twój przyjaciel i latem nie możecie bez siebie żyć, to zachęcam do wypróbowania mojego sposobu na zaklinanie gorszej pogody. Pierwszy rok dojeżdżania jednośladem do pracy to była ciągła walka z „niechciejstwem” – maksymalnie 3 takie podróże w tygodniu, a rower poszedł do piwnicy już pod koniec września. Kolejne lata były stopniowym, coraz większym uzależnianiem się od roweru i rok temu wymiękłem dopiero 2 tygodnie przed świętami. Sezon 2013 rozpocząłem, kiedy na ścieżkach wciąż był śnieg i lód. Jak będzie teraz? Nie jestem w stanie powiedzieć – nowe miasto, bardzo uboga sieć ścieżek rowerowych i brak zadaszonego parkingu rowerowego w pracy może nieco ostudzić moje zapędy. Ale na pewno łatwo się nie poddam i będę jak najdłużej cieszył darmowymi (zaoszczędzone paliwo/pieniądze na bilety) wypiekami z lokalnej piekarni, która jest moim najnowszym odkryciem. Czy to nie najlepsza nagroda po lekkim wysiłku, uzupełniająca jednocześnie utracone kalorie? 🙂

rowerowa_jesien_4

Jeśli spodobał Ci się powyższy wpis, zachęcam do prawie samego początku mojej przygody z blogowaniem, kiedy to – jeszcze zdecydowanie przed rozpoczęciem mijającego już sezonu – starałem się przekonać nielicznych wówczas czytelników do rozpoczęcia swojej wielkiej, rowerowej przygody.

99 komentarzy do “Rowerowa jesień

  1. TomaszT Odpowiedz

    Gdyby nie złamana noga jeździł bym pewnie cały czas. do 31X zmokłem tylko dwa razy – spodnie wyschły po 2h.
    najstarszy syn jeździ cały czas do szkoły
    trzeba tylko chcieć

  2. dan_daki Odpowiedz

    Mój „koronny argument” na niejeżdżenie od paru dni jest taki, że mam zepsuty rower. Niestety, miałam stłuczkę 😉 ale gdy tylko moje kolano wróci do normy, a rower naprawię, to wracam na dwa kółka. Przynajmniej póki nie ma syberyjskich mrozów i śniegów 😛

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Ojej… mam nadzieję, że pierwsze komentarze to nie rozpoczynająca się lawina zwierzeń o rowerowych wypadkach? Bo czytelnicy pomyślą, że każdy komentujący miał ostatnio jakieś przykre zdarzenie na rowerze i próbujemy zaklinać rzeczywistość pisząc, jaka to jazda na rowerze bezpieczna… 😉

      • dan_daki Odpowiedz

        Oj nie, nie, nic z tych rzeczy 🙂 bardzo lubię jazdę rowerem (choć chwilowo mam uraz, ale wiem, że to mi przejdzie 😉 ), tylko wiadomo, trzeba uważać i mieć oczy dookoła głowy, szczególnie gdy się jedzie przez centrum miasta 🙂 dla równowagi – w zeszłym roku zderzyły się we Wrocławiu dwa tramwaje, w jednym byłam ja, też się obiłam wtedy. Skutki obicia wyszły jednak dopiero po pewnym czasie (jakieś dwa tygodnie po zdarzeniu), co skończyło się dla mnie miesięczną rehabilitacją 🙂 tak więc nieszczęścia wszędzie czyhają, a jazda komunikacją miejską wcale nie gwarantuje bezpieczeństwa 😛

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          Uraz przejdzie – wszystko jest kwestią czasu. Najważniejsze, że nic poważnego (mam nadzieję) się nie stało.

  3. Rafał Odpowiedz

    Można… jasne, że można. Jestem chyba przykładem większego hardkoru niż sam autor bloga. 😉 Pominę dojazdy rowerem w miesiące wiosenno-letnio-jesienne, bo to oczywiste, ze to sama przyjemność, ale zeszłą zimę 2012/2013 przejeździłem całą na rowerze. Nieważne czy waliło śniegiem, bądź było 20 stopni poniżej zera. Co mnie zmusiło do przełamania bariery? Samochód odmówił posłuszeństwa i naprawa szarpnęła moją kieszeń, więc trzeba było jakoś „wyjść na zero”. ;D Po ok. tygodniu dojazdów na rowerze stwierdziłem, że na razie nie wracam do auta i tak zostało. Nawiasem mówiąc, osobiście przyjemniej mi się jeździ kiedy mrozi – człowiek znacznie lepiej później się czuje. Tę zimę zamierzam również przejeździć na rowerze, a doświadczenia z zeszłej pomogą mi się lepiej przygotować. 😉 Czasem się zastanawiam, czy ja wciąż potrzebuję auto… Pozdrawiam. 😉

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Rafale… niesamowita historia! Osobiście nie czuję się żadnym „hardkorem”, ale Ty to co innego 🙂 Jestem naprawdę BARDZO ciekawy Twoich doświadczeń czy doboru ubrania / sprzętu rowerowego. Wszedłeś na najwyższy level bez żadnego przygotowania, stopniowego przystosowywania organizmu i psychiki… jestem pod mega wrażeniem. Napisz więcej! 🙂

      • Rafał Odpowiedz

        Dzięki za miłe słowa. 😉

        Można powiedzieć, że nie byłem totalnie zielony. Jeździłem rowerem jakoś do końca września, po czym przesiadłem się do samochodu, który odmówił posłuszeństwa jakoś początkiem listopada zeszłego roku. A reszta tak jak mówiłem – zostałem przy rowerze przez całą zimę. 😉 Jak widać, miałem ok. miesięczną przerwę od roweru. Nie przypominam sobie, abym jakoś ciężko przechodził przystosowywanie się do nowych warunków – chyba zeszła zima „rozkręcała się” stopniowo. Jeśli się mylę, proszę popraw mnie – skleroza czasem mnie łapie. 😉

        Co do przygotowań ubraniowo-sprzętowych… Nie ma tutaj nic nadzwyczajnego: opaska na głowę (+kaptur od kurtki jeśli sypało/lało), puchowe rękawiczki, kalesony pod spodniami, buty trekkingowe z membraną i standardowa zimowa kurtka, a pod nią sweter (czasem dwa 😀 – zależnie od mrozu).
        Natomiast rower, uzbrojony jest w błotniki i standardowe oświetlenie – typowy rower szosowy/turystyczny. Po zimie miałem z nim sporo zabawy, gdyż sól drogowa była dosłownie wszędzie. Nie obyło się bez rozkręcania wielu elementów i gruntownego czyszczenia i smarowania.

        Rano droga na stację (albowiem najpierw muszę się dostać na pociąg, którym śmigam do pracy, rower zostaje niedaleko w domu znajomego 😉 jest dość bezpieczna. Po pierwsze nie jest to miasto, a po drugie wstaję wcześnie i mija mnie dosłownie kilka samochodów. Gorzej po południu, kiedy ludzie wracają z pracy i ruch uliczny jest natężony. Na szczęście *odpukuje w niemalowane* jak dotąd obyło się bez zdarzeń drogowych.

        Przy okazji wspomnę, że rower zimą wspaniale hartuje ciało. Dodatkowo nie odmawiam sobie miodu do herbaty. Chory byłem tylko raz, krótko po przesiadce z samochodu na rower. 😉

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          Rafał – jeszcze raz wielki szacun dla Ciebie. Robisz coś wyjątkowego, a jednocześnie piszesz o tym jak o zupełnie zwyczajnej czynności, którą każdy może wykonać. I chyba rzeczywiście tak jest 🙂 Lista z mojego wpisu kończy się na -10. Ale można się pokusić o zejście jeszcze nieco niżej i rzeczywiście buty trekkingowe i kalesony załatwiają sprawę. Cóż… nieco mnie natchnąłeś, za co Ci serdecznie dziękuję.

          Pozostaje kwestia roweru. Super, że potwierdzasz, że absolutnie nic nie trzeba modyfikować – żadnych opon z kolcami itp. Ale trochę niepokoi mnie to, co napisałeś o soli – to rzeczywiście może wpłynąć bardzo negatywnie na poszczególne elementy. Powiedz – po rozkręceniu i porządnym przemyciu po zimie nie ma żadnych szkód? Nie musiałeś niczego wymieniać ze względu na sól?

          • Rafał

            Niestety, do wymiany było trochę rzeczy. Wielotryb się rozleciał, łańcuch zardzewiał i nadawał się do wymiany. Hamulce należało zupełnie zdemontować – nie tylko szczęki, ale również całe zaciski. Sól siedziała w miejscu mocowania zacisku do ramy.
            Lampka przednia do wymiany – wlazła tam sól i skorodowała elementy przewodzące prąd. Jestem wciąż pod wrażeniem jak to się stało… Przecież lampkę mam przymocowaną do kierownicy – cóż, chyba jeszcze nie jedno mnie zadziwi. 😉

            Teraz jestem mądrzejszy i odpowiednio zabezpieczę elementy napędowe roweru. Noszę się z zamiarem zakupu osłony na łańcuch i porządnego smaru do łańcuchów/zębatek rowerowych.

            Na szczęście rower to nie auto i wymiana powyższych elementów drogo mnie nie kosztowała. 😉

          • Rafał

            Aaa, jeszcze jedno… Jedyna rzecz jaką przebieram w pracy to buty. W biurze pod biurkiem trzymam zwyczajne trampki. ;D

          • t4ndeta

            Ja z doświadczenia mogę powiedzieć że poniżej -15 robi się już nie przyjemnie. Rękawice narciarskie przestają być wystarczające, a ból powrotu krwi do palców jest… hmm… ciekawy.
            Jako okrycie głowy polecam kominiarkę, chroni całą głowę przed wiatrem.
            Dziś widziałem nawet gościa w goglach narciarskich 😉

          • wolny Autor wpisu

            Ja mam naprawdę fajny patent jeśli chodzi o okrycie głowy – mianowicie coś w ten deseń: klik. To pozostałość z czasów windsurfingu, która sprawuje się naprawdę znakomicie na rowerze. Całość z neoprenu, doskonale chroni i grzeje uszy – nie ma szans poczuć wiatru nawet podczas wichury.
            Przy -15 chyba nie jeździłem – jestem jeszcze na to zbyt miękki 😉

  4. Konrad Odpowiedz

    Ja mam problem, bo w pracy muszę być w stroju oficjalnym 🙁 Przebieranie nie wchodzi w grę.
    Wolny, rozumiem, że biletów długookresowych nie kupujesz?

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      W tej chwili mam do pracy 4,5km w jedną stronę. Przy obecnych cenach biletów okresowych w Bydgoszczy i naszej aktualnej lokalizacji poważnie się zastanawiam, czy w zimę (taką prawdziwą, nie kalendarzową) nie przesiąść się do auta. Cena za paliwo nawet nieco niższa niż za bilet miesięczny, a do tego codziennie około 30 minut do przodu. Kosztów poza paliwem nie liczę, bo przez całą zimę (ok 3 miesiące) przejadę raptem 500 kilometrów. Na razie jednak rowerowe plany są ambitne i mam nadzieję, że przez najbliższy miesiąc nie będę zmuszony do żadnych zmian.

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          Wiesz… daleko mi do fanatyzmu. Możliwe, że przetestuję to rozwiązanie i wyciągnę wnioski. Bilety w Bydgoszczy są naprawdę drogie, a do tego muszę iść szybkim krokiem ponad 10 minut na przystanek. Jeśli będę miał praktycznie darmowo 30 minut dziennie więcej, to czemu nie? Samochód i tak stoi i „gnije” 🙂
          Też mam nadzieję, że zima będzie łagodna 🙂

  5. gosia Odpowiedz

    tu mi też pasuje powiedzenie – nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie.
    jak najbardziej popieram jazdę rowerem, sama wracam do nałogu rowerowego, z którego wypadłam przez ciążę 😉 deszcz jakoś nigdy mi nie przeszkadzał, na zasadzie – zmokłam, to wyschnę (nie choruję, ostatni raz byłam chora w podstawówce, ponad 20lat temu), zimą lubiłam jeździć rekreacyjnie – po bocznych drogach i pokręcić się po lodzie 😉 no i tak jak piszesz – rękawiczki i szalik na twarz. ale po co druga para skarpetek? na zmianę? nie mów, że zakładasz dwie pary na siebie?
    szacunek dla wszystkich dojeżdżających do pracy na rowerze!

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Jasne, że druga para na siebie – poniżej zera w moich butach rowerowych (zwykłe „cichobiegi”, nie żadne specjalistyczne obuwie) stopy naprawdę potrafią zmarznąć.

  6. gosia Odpowiedz

    a to nie lepiej takie jakieś ciepłe zimowe skarpety? jedna para może się przydać na różne okazje, niekoniecznie rower 😉

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Ale w pracy już takich „babcinych” skarpet nie potrzebuję, więc musiałbym przebierać. A tak zdejmuję dodatkową parę i problem z głowy.

      • gosia Odpowiedz

        babcinych heh – chodziło mi bardziej o trekkingowe albo narciarskie 😉 no ale sprytnie to wykombinowałeś, ja w pracy rzadko noszę skarpety, może dlatego nie wpadłabym na zakładanie 2 par 😉

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          „ja w pracy rzadko noszę skarpety” – moje zdziwienie nie miało granic. Ehhh – te drobne różnice pomiędzy męskim a damskim ubiorem – przez chwilę naprawdę nie wiedziałem jak to rozumieć! 🙂

  7. MiGoo Odpowiedz

    Jak już pisałem na Facebooku: byle do wiosny! Rower będzie to i z powrotem przejażdżki będą 🙂 Już się nie mogę doczekać!

  8. Adam Odpowiedz

    Na sprawy bezpieczeństwa jazdy rowerem patrzę nieco inaczej niż Wolny.
    Oto moje zasady.
    Po pierwsze: rowerem nigdy nie jeżdżę po ulicy. Jest to wg mnie bardzo niebezpieczne. O nieszczęście nietrudno, nie dla mnie taki hazard. Nie chcę ufać w los, że akurat mijające mnie auto nie będzie prowadził podchmielony czy zmęczony kierowca i nie wjedzie we mnie.
    Po drugie: o ile to możliwe korzystam ze ścieżek rowerowych.
    Po trzecie: jeśli ścieżek nie ma, jadę chodnikiem, zawsze jednak traktując pieszych jako uprzywilejowanych. Pieszy na chodniku jest „święty”, to jego teren, on może iść jak chce. Nigdy więc nie dzwonię nań, a wyprzedzam go bardzo szerokim łukiem, biorąc poprawkę na to, iż pieszy zawsze może zmienić nieoczekiwanie kierunek swego chodu. W praktyce więc nierzadko zsiadam z roweru i go prowadzę, bo chodniki bywają zatłoczone, a ja nikomu nie zamierzam wchodzić w paradę czy zagrażać.

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Pełna zgoda co do punktów 2 i 3. Podpisuję się obiema rękami. Co do pkt 1, to widzę to trochę inaczej: równie dobrze można by argumentować, że tak samo niebezpieczna jest jazda autem czy przechodzenie przez ulicę – nawet na zielonym! Praktycznie z każdą wykonywaną czynnością wiąże się pewne ryzyko. Kluczem jest nie tyle jak najdalej posunięta minimalizacja tego ryzyka, ale minimalizacja rozsądna, pozwalająca nadal aktywnie i bez większych ograniczeń poruszać się po tym świecie. Gdybym analizował każdy możliwy negatywny scenariusz, nie tylko nie wyszedłbym nigdy z domu, ale w nim również chodziłbym cały owinięty folią bąbelkową 🙂
      Żebyśmy się dobrze zrozumieli – sam nie jestem zmuszony (całe szczęście) jeździć po drogach pozamiejskich, a oprócz tego nigdy nie korzystam z ulicy, jeśli nie jestem absolutnie pewien, że nie wiąże się to z nadmiernym ryzykiem. Aktualnie dojeżdżając 9 km (w obie strony), ulicą przejeżdżam może 200-300 metrów (i to nie zawsze, jeśii światła podpasują) – a więc też wolę tego unikać. Ale nieco inaczej od Ciebie szacuję prawdopodobieństwo tragedii.

      • Adam Odpowiedz

        Dla 200-300 metrów można zrobić wyjątek – skoro się nie da inaczej i skoro nie wiążę się z tym nadmierne ryzyko. 🙂 Tak więc robię wyłom w punkcie pierwszym; nie jestem fundamentalistą.

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          Wczoraj Cię okłamałem – nie uwzględniłem jednego odcinka, który wydłuża ten dystans mniej więcej dwukrotnie. Ale to ze względu na późną porę i fakt, że po tej ulicy jeżdżę chyba tylko ja 🙂

  9. Adam Odpowiedz

    PS
    Wszystkie zdjęcia pełne uroku. Można by rzec, że to doskonała dokumentacja fotograficzna do artykułu. Autentyczna, a nie sztucznie wymuskana. 🙂

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Dziękuję za tak miłe słowa, chociaż wszystkie zdjęcia były robione dzisiaj, w bardzo kiepskich warunkach oświetleniowych, a do tego telefonem komórkowym… i mimo, że mam świadomość ich niskiej jakości, przygotowując wpis zawsze pamiętam o Tobie – Twoja obecność na tym blogu jest dla mnie sporą motywacją do każdorazowego zastanowienia się „czy mogę wrzucić własne zdjęcia”. I za to Ci serdecznie dziękuję, bo chyba nie pomylę się jeśli napiszę, że przez to blog jest jeszcze bardziej „prawdziwy”. Pozdrawiam.

  10. Mateusz Odpowiedz

    Hej 😉

    Ja od 3 lat nie koncze sezonu rowerowego, nawet w sniezyce i przy temperaturach rzędu -20. Z uporem maniaka powrmtarzam iż nie ma złej pogody są tylko nieodpowiednio ubrani ludzie 😉

    Pozdrawiam
    Mateusz

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Bardzo dobrze powiedziane! Sam byłem zaskoczony, jak olbrzymie znaczenie ma ubiór i jaki prosty jest jego dobór!
      Czy podobnie jak Rafał robisz po zimie „remont” roweru?

      • Sebastian Odpowiedz

        Co do zniszczeń w rowerze. Jest to na pewno problem. Sól szkodzi zarówno stali jak i aluminium.
        Kiedyś miałem drugi rower na zimę, ale się zużył i nie kupiłem na razie nowego. Był to rowerek bodajże za 200 zł. Czasami da się znaleźć jakieś stare rowery u rodziny czy znajomych. Prędkość zimą nie ma znaczenia, więc może być byle co.
        Minionej zimy jeździłem swoim normalnym rowerem. Sól jest głównie problemem w czasie opadów gdy to na świeżo jest sypana i jedzie się po błocie pośniegowym. Warto takich miejsc unikać. Dalej – po śnieżnym dniu płukałem rower z węża, a następnie po wyschnięciu smarowałem. W ten sposób łańcuch nie jest problemem. Gorzej z linkami – nieraz musiałem się postarać, żeby je rozruszać.
        W rowerze muszę wymieniać napęd co dwa lata i tym razem planuję to na wiosnę. Łańcuch już czasami mi przeskakuje. Tak więc zimę przetrwam z nieco mniej sprawnym rowerem i na wiosnę go odświerzę.

        Co do brawury to faktem jest, że zawsze na początku śniegu 1-2 razy się przewrócę. Później jakoś lepiej panuję nad rowerem. Ale też charakter takiego upadku jest łagodny – jest to poślizg boczny, więc najczęściej duaje mi się nawet ustać na nogach i rower trudno przy tym uszkodzić.

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          Ja już i tak naprawdę mocno kombinuję, żeby gdzieś przechowywać rower (brak piwnicy, jedyne miejsce w mieszkaniu jest dość mocno „zawadzające”, więc drugi rower byłby już czystym szaleństwem. Muszę dobrze przemyśleć kwestię dojeżdżania w zimie…

          • Konrad

            Pomyśl o składaku. Np. Dahon. Byłem sceptyczny, dopóki się nie przejechałem. Mimo wzrostu ponad 190 cm, siodełko pasowało idealnie. Obawiałem się o prędkość podróży, ale zupełnie niesłusznie. „Gear’s ratio” – oto odpowiedź. Duży blat z przodu robi swoje. Trzeba się przyzwyczaić do ekstremalnej zwrotności. Mobilność takiego roweru jest genialna. Składam w kilka sekund i chowam pod biurkiem, do bagażnika samochodu. Nic nie zagraca pokoju. Piwnicy nie mam, na klatce schodowej jakoś nie bardzo, na balkonie też nie, bo mimo dachu deszcz zacina, a poza tym słońce i mróz załatwią części gumowe.
            Jeśli

          • wolny Autor wpisu

            Wiesz co? Do tej pory myślałem dość sceptycznie o składakach, ale Twoja koncepcja trzymania roweru w aucie jest… genialna w naszych obecnych warunkach mieszkaniowych! Gdybym nie miał roweru, na pewno poważnie rozważyłbym tą opcję – chociaż kolega, który ma podobny wynalazek mówi o sporej „bezwładności hamulców” 🙂 generalnie o sprawnym zatrzymaniu – porównywalnym ze standardowym rowerem podobno nie ma mowy – możesz to jakoś skomentować?

          • Konrad

            Ja jeszcze nie kupiłem, ale miałem Dahona 8-biegowego na testach. Generalnie jedyne co da się zauważyć w stosunku do zwykłego roweru miejskiego, to jak pisałem bardzo duża zwrotność, a dodatkowo szybsze przyspieszanie (małe koła). Nie zauważyłem, żeby gorzej hamował. Na pewno jest to też kwestia jakości osprzętu.

            Nie jasno się wyraziłem z tym samochodem. Jak ktoś ma jeździć ładnym rowerem po posolonych drogach, to może niech kupić jakiś rower za 100-200 PLN, żeby jeździć po „solance” bez wyrzutów sumienia.

          • wolny Autor wpisu

            Pomysł roweru za 100-200 zł (a niech tam – niech będzie nawet 300 🙂 ) jest bardzo ciekawa, ale w naszych obecnych warunkach mieszkaniowych zupełnie odpada – już i tak trzeba uważać w przedpokoju na ten pojazd…

  11. t4ndeta Odpowiedz

    Dodamy coś, czego moim zdaniem brakuje we wpisie: Oświetlenie.
    W zimę rano jest jeszcze ciemno, a po południu robi się szybko ciemno. Codziennie widuje takich „cicho-ciemnych” bez oświetlenie czy choćby odblasku, a wystarczy wydać parę złotych na lampki (ja kupiłem komplet za 20zl z którego jestem mega zadowolony)

    Z nie typowych porad można dodać, że zimą należy odpowiednio serwisować rower, m.in. czyścić i smarować łańcuch. Są fajne niedrogie zestawy do czyszczenia łańcucha.

    Poza tym bardzo przydatne są błotniki (szczególnie tylni). Ja jeżdżę bez błotników, wiec wymyśliłem patent na torebkę foliową na tyłek w spodnie 😉 – już 2 rok się sprawdza.

    PS. Sezon rowerowy trwa cały rok! 😉

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Kurcze… zapomniałem o tym ważnym elemencie. Być może dlatego, że sam nie czuję się wystarczająco „świecący” – na rowerze trochę odblasków, lampka z przodu (zdecydowanie zbyt słaba) i trochę dodatkowych odblasków mam na sobie. Ale mimo to nie świecę się jak choinka – a uważam, że powinienem w warunkach, które zaraz nadejdą. No cóż – jak się nieco podciągnę w tym temacie to będzie okazja na kolejny rowerowy wpis 🙂

  12. Maga Odpowiedz

    Również nie uważam, że rowerem należy przestać jeździć jesienią, a nawet zimą. Co prawda sama nie korzystam z tego środka lokomocji poza wakacjami, jednak z zupełnie innych przyczyn. Mianowicie odwożę i przywożę dzieci do i z placówek (przedszkole i szkoła) – na rowerach zajęłoby nam to mnóstwo czasu, samochodem jest jednak o wiele, wiele szybciej.
    Moja siostra jeździ rowerem przez cały rok.
    Nie zgodzę się jednak, że rower to gwarancja zdrowia – ona choruje częściej i zwykle ciężej niż ja – taki organizm.
    Żeby nie było, że od września do maja nie wychodzę z domu – jeżdżę konno, przy każdej pogodzie, nawet jak jest zdrowo poniżej zera. Zimą co prawda pod dachem, ale nasz hala to raczej szopa pełna dziur, więc powietrze jest tam takie jak na zewnątrz, tyle, że nie pada nam na głowy i nie wieje 😉

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Ważne jest nie tyle jeżdżenie rowerem, co jakakolwiek aktywność poza sezonem. Większość o tym zapomina i „zapuszcza” organizm w tym czasie.

      Co do chorowania – dużo zależy od organizmu, genów itp – ale hartowanie i przyzwyczajanie do cięższych warunków jednak robi swoje.

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      W pracy nie miałem jak obejrzeć, teraz nadrobiłem. Po prostu piękne 🙂 Ta kultura, to pozytywne nastawienie… ehhh.

  13. Janusz Odpowiedz

    Fajnie przeczytać, że inni też muszą walczyć z „niechciejstwem”. Szkoda że większość komentatorów nie pisze jak daleko mają do pracy. Wydaje mi się, że gdybym mial jak Wolny 4,5 to nie byłoby żadnego problemu. Ja mam 15km i taka odległość wymaga już większego zaparcia. Chętnie dowiedziałbym się również w jakim tempie jeździcie.

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Początki są zawsze trudne – ale nieco zaparcia, konsekwencji i wszystko zaczyna „pracować” jak trzeba – tak jak prawie z wszystkim innym 🙂

      Co do odległości… nie znam Twojej aktualnej sytuacji mieszkaniowej więc może odpowiem na moim przykładzie. Jeszcze kilka lat temu miałem około 15-20 km do pracy. To, że zszedłem do 7 km (w Gdańsku) czy teraz do 4,5 (w Bydzi), to konsekwencja naszego planowania i wyborów. Wyborów, które kosztowały – mam na myśli wyższą cenę za m2 mieszkania lub jego mniejszy metraż. Ale tego właśnie chcieliśmy – więcej czasu dla siebie, mniej na transport, stopniowe przechodzenie na alternatywne środki transportu niż auto. Bo to przecież nie jest tak, że jesteśmy rzuceni ślepym trafem w jedno miejsce, w którym musimy tkwić do końca życia. Wszystko jest konsekwencją wyborów – czasem bardziej, czasem mniej świadomych. Teraz jestem w sytuacji, w której samochód odpalam raz na 2 tygodnie na dalsze wyjazdy (60-170 km – to dla mnie aktualna definicja „dalszego wyjazdu :)). Do tego właśnie dążyliśmy i tak nam (aktualnie) dobrze. Ale mam świadomość, że mieszkając poza miastem miałbym inne „benefity”, więc staram się ani nie chełpić tą sytuacją, ani nie zazdrościć innym. Ot – wszystko jest kwestią wyborów.

      Co do prędkości – aktualnie (mało ścieżek rowerowych) przejeżdżam 4,5km w 15 minut (włączając w to 2 minuty na wizytę w piekarni po drodze). Jadę standardowo 15-25 km/h – zależnie od warunków i nawierzchni. Jak widzisz – rozrzut spory.

      Pozdrawiam.

      • Adam Odpowiedz

        No to może ja się pochwalę w imieniu swoim i żony:
        1) ja do pracy mam niecałe 100 metrów.
        2) żona ok. 2 km
        Oboje chodzimy pieszo. Żona wykorzystuje ten czas na słuchanie audiobooków.
        Generalnie jesteśmy rzecznikami chodzenia. Od ’99 chodzimy ze sobą, a od 2000 chodzimy już jako małżeństwo. Czasem autobusy, czasem rowery, z rzadka taxa. W dalsze trasy PKP. Nasza norka (55 m2) znajduje się w takim miejscu Wrovcławia, że wszędzie blisko. Tak sobie chodzimy, że czasem buty rozpadną się przed czasem i jeszcze za buty nam oddaja. Ot, takie sposoby. 🙂

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          No i też pięknie. Ja sam nie jestem fanem chodzenia – 2 km nie stanowią żadnego problemu, ale kilkugodzinne marsze zawsze porządnie mnie wymęczą. To dosyć dziwne, bo dużo się ruszam i jeżdżę na rowerze. Tłumaczę to sobie tym, że wtedy pracują nieco inne mięśnie 🙂
          Ale za to moja żona… na koniec świata by chyba zaszła i nawet by tego nie poczuła 🙂

    • t4ndeta Odpowiedz

      Ja mam koło 7km do pracy. Co do prędkości to ciężko mi powiedzieć bo nie mam licznika ;). Ale kilka razy logowałem trasę GPS i rano do 25km/h a z powrotem dobrze ponad 30km/h jadę. Ale są to prędkości chwilowe i przy powrocie mam średnią prędkość rzędu 20km/h bo mam dużo świateł na drodze. Ważna sprawa, 80% trasy jadę niedawno wybudowaną ścieżką rowerową – praktycznie cały czas prosta, wyasfaltowana droga. (Ogólnie chciałbym wydłużyć sobie trasę do 12km bo ta jest już dla mnie za krótka.)

      W pracy mam osoby, które są starsze mają dłuższy staż rowerowy i jeżdżą po 20km do pracy – również w zimę.

      Także jak się chce to można 😉

      • wolny Autor wpisuOdpowiedz

        no i pięknie! Sam też uważam, że zmniejszenie odległości z 7 do 4,5 km to nie był najlepszy krok w sensie zdrowotnym – nawet nie zdążę się porządnie rozgrzać, nie mówiąc nawet o spoceniu. Ale mniejsze miasto jednak robi swoje. Zobaczymy, co będzie po zmianie mieszkania – na pewno będziemy rozważali większy promień od mojej pracy.

  14. Maga Odpowiedz

    Wszystko brzmi pięknie, jak się nie ma dzieci albo, jak Wolny, ma się jeszcze małe, których nie trzeba nigdzie wozić 😉
    I nie mam na myśli dodatkowych zajęć na drugim końcu miasta, wystarczy szkoła/przedszkole albo najlepiej jedno i drugie.

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Nie chcę się zarzekać, bo to jeszcze nie ten etap, ale jakoś nie potrafię sobie wyobrazić samego siebie w roli tatusia wożącego dzieci na wszelkie możliwe zajęcia. Myślę, że zrobimy wszystko, aby utrzymać obecny sposób życia – być może również pod tym kątem będziemy wybierali przyszłe miejsce zamieszkania. Pożyjemy, zobaczymy – na razie nadal twierdzę (być może nieco naiwnie, ale co tam), że chcieć to móc 🙂

      • Maga Odpowiedz

        Ja nie wożę dzieci na wiele zajęć. Syn ma zajęcia dodatkowe w szkole, córka w przedszkolu. I wiem, że są ludzie, którzy nie mają wyboru i korzystają z komunikacji miejskiej czy innych środków transportu niż samochód. Ja ma ten komfort, że wybór mam i jednak nie wyobrażam sobie z wyboru lądowania w domu z dziećmi o 18:00. M. in. dlatego pracuję na niepełny etat, chociaż pracując na cały mogłabym więcej zarobić i więcej zaoszczędzić. Wolę jednak ten czas poświęcić dzieciom.
        Nie wszystko powinno się przeliczać na pieniądze.

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          Wiem o tym doskonale Magdo, dlatego pisałem, że nie będę się zarzekał że postąpię tak czy inaczej. Czas pokaże – również jestem zdania, że pieniądze nie są najważniejsze i nie zawsze warto wszystko przeliczać. Pozdrawiam.

    • Sebastian Odpowiedz

      W przyszłym roku stanę przed kwestią dowożenia dziecka do przedszkola 6km. I nie wyobrażam sobie robienia tego samochodem, bo czas stracony w korkach będzie olbrzymi. Moja żona na razie nie wyobraża sobie dowożenia dziecka rowerem zimą, tak więc jest nad czym pracować 😉 Będę musiał opracować technikę ciepłego ubierania dziecka albo zainwestuję w zamkniętą przyczepkę. Jedyny problem to właśnie to, że dziecko się nie rusza w foteliku.
      Ale na pewno się da 🙂

      • wolny Autor wpisuOdpowiedz

        No no – plan ambitny, ciekawe jak z wykonaniem. Daj znać, bo również chętnie bym poszedł podobną ścieżką, kiedy czas nadejdzie.

  15. Karolina Odpowiedz

    Rower uwielbiam choć 30 km w jedną str na uczelnie nie sprzyja takim wypadom, choć nie wiem czy właśnie od marca nie zacznę właśnie tak dojeżdżać do szkoły 😀
    Co do samej jazdy – nie zapomnę wakacji 2 lata temu, kiedy to wraz z przyjaciołkami dojeżdzałyśmy 15 km w jedna str do pracy. Najlepiej wspominam powrót w deszczu, gdy za soba zostawiałysmy ciemne od chmur niebo, aprzed nami rozpościerała sie piekna tęcza 😀 Nie istotnym było, że jedna chlapała na drugą czy że samochody nie szczędziły nam wody spod kół. To była nie lada atrakcja, a co nadziwniejsze żadna z nas nie odchorowała tego 🙂

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Bo to musiała być prawdziwa przygoda, a takie nigdy nie skutkują negatywnymi skutkami 🙂
      30 km w jedną stronę na uczelnię… to naprawdę coś – ale zaczynając od 2-3 takich podróży w tygodniu, po niedługim czasie możesz traktować to niemal tak, jak ja moje 7 (dawniej) czy 4,5 (teraz) km 🙂

  16. stock Odpowiedz

    Bardzo fajny wpis, już po tytule wiedziałem, że mi się będzie podobał.

    Mam do pracy, podobnie jak Wolny, 4,5 km, z czego tylko około 700 m po ścieżce rowerowej (w innej wersji około 2 km, ale tej nie wybieram z innych przyczyn). W połowie maja zdecydowałem się jeździć do pracy rowerem i od tej pory tylko raz przymusowo skorzystałem z komunikacji miejskiej. Ani mi w głowie przesiadka z roweru w listopadzie i chciałbym to robić przez cały rok, choć nie wykluczam, że z pojawieniem się śniegu zmienię zdanie.

    Do tej pory cały czas jeżdżę w garniturze, do jazdy zdejmuję tylko krawat. Przyznam, że gdy w październiku temperatura rano spadała prawie do zera nawet na krótko zachorowałem i przeprosiłem się z czapką, rękawicami i szalikiem. Tak przy okazji dodam, że chyba nie ma sensu nosić dwóch par rękawic – na większe zimno pojedyncze z zakrytymi palcami w zupełności wystarczą.

    Największym problemem przy moim stroju (w pracy nie mam niestety prysznica i przebieralni) było do tej pory nie zimno, ale deszcz. Do niedawna nie wyobrażałem sobie, że mógłbym przejść drogę do pracy na piechotę, ale jak mocniej padało, zacząłem właśnie chodzić. Teraz mam tak, że zamiast jechać rowerem bezpośrednio z pracy (póki co korzystam z miejskich Veturilo, mogę więc wybrać stację, od której jadę), wolę przejść się kilometr-dwa i dopiero wsiąść na rower. A jaka korzyść przy podróżach, w których zwiedzając na nogach jestem kilka godzin dziennie – teraz praktycznie nie czuję zmęczenia nóg!

    Przy okazji naszła mnie refleksja, o której wspominał tu wcześniej Roman, że często jednak powielamy zachowania swoich rodziców. Mój tato dojeżdżał do pracy rowerem 7 km w jedną stronę praktycznie przez cały sezon, poza dużymi mrozami i śniegiem, i to nawet po 60-tce. Trochę się z niego wcześniej podśmiewałem, a tymczasem teraz sam robię to samo.

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Wspaniały komentarz, bo pokazuje, że można praktykować wszystko to, co opisuję powyżej nawet nie mając swojego roweru! Coraz bardziej popularne miejskie inicjatywy uwzględniają nawet darmowe przejazdy na krótką odległość, niedługi czas przejazdu czy dla lokalnych mieszkańców – i to jest piękne!
      Komentarz jest tym bardziej wartościowy, że pokazuje sposób kogoś, kto musi w pracy nosić ubiór oficjalny, co na pewno jest dodatkowym utrudnieniem w dojazdach rowerem.

  17. turysta Odpowiedz

    Siemka wszystkim 🙂 🙂 Cieszę się, że są jeszcze ludzie na tym świecie, którzy cenią sobie jazdę rowerem :). Oczywiście każdemu zdarzają się dni lepsze lub gorsze, zależy wszystko od pogody, wiatru, i po pierwsze zmeczenia organizmu. Ja przewaznie zaczynam jezdzic tak od marca jak nie ma sniegu lub kwietnia, a koncze zawsze sezon do puki nie spadnie snieg. W tamtym roku niestety sezon zakonczyłęm w połowie pazdziernika, lecz w tym nadal jezdze i mam zamiar jezdzic do puki snieg nie spadnie, taki mój mały cel:) Rowerem praktycznie wszedzie dojezdzam, czy wieje czy leje, ja po prostu jadę, (tak 4 razy w tygodniu co najmniej jezdze, takie minimum) nie raz znajomi sie dziwia, pewnie nie ktorzy mysla ze mi odbiło, itp lecz po prostu lubie ten sport, chociaz nie raz jak przesadze, to mozna sie przesilic, lecz chec walki wlasnie ze zmeczeniem drogą (czasem innym rowerzystom :D:Dhehe…;)) daje mi siłę napędową. Rower z rana to swietna sprawa poniewaz od razu sie budze 😛 a z wieczora jak sie czlowiek troche zmeczy, to zawsze sie lepiej śpi:) 🙂 Ja co najmniej jezdze tak na kondycje rowerkiem od 9-lat, zacząłęm tak trenować dla siebie jak miałem jakies 12-lat (obecnie mam 21-lat). W tym a rozpocząłęm go w połowie kwietnia do dnia dzisiejszego zrobiłęm 11600 km z hakiem, wiec nie jest zle, poniewaz w tamtym zrobiłem tylko 8000km 😉 Podziwiam oczywiscie autora tekstu za pasje i wytrwalosc i motywacje, bo o to tu chodzi, bez motywacji i checi pokonania siebie w sensie psychicznym i fizycznym, kazdy czuje sie lepiej, przynajmniej ja tak mam. Ja w zimie nie jezdze ze wzgledu nie ze sie boje, itp tylko szkoda mi rowerka ze wzgledu wlasnie na sól i na wszystkie czesci. Ja oczywiscie daje mu popalic nie zle do dnia ktorego nie zrobi sie zima, lecz lubie dbac o kulture pracy wszystkich czesci, to moje 2-hobby po jezdzie 😀 :P… a wzamian ze w zimie moj kochany rowerek odpoczywa, to cwicze w domu na stacjonarmym, zeby az tak bardzo nie wypasc z formy, jak i cwicze na silowni, chodzi mi o nogi, taki trening w zamian za odstawienie rowerka do wiosny. Pozdrawiam wszystkich rowerzystow, ktorym pogoda jest nie straszna, poniewaz straszniejsi sa kierowcy w bmw-ci co szpanuja po miescie 🙂 🙂 miłego korbowania;) 🙂

    • turysta Odpowiedz

      Sorki male sprostowanie, poniewaz zgubiły mi sie zdania.
      ” w tamty sezonie 2012 przejechałęm 8000km, a ten sezon 2013 rozpoczełęm w połowie kwietnia i obecnie przejechałęm w tym roku 11600km.- to mój najlepszy wynik od 9 lat 🙂

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Wielkie dzięki za tak obszerny komentarz – widzę, że przy Tobie jestem cienki jak barszcz 🙂 I bardzo się z tego cieszę, bo nigdy nie twierdziłem, że robię coś niezwykłego!

      • turysta Odpowiedz

        Wcale nie 🙂 🙂 Każdy jezdzi tak jak lubi i w ogole to jest piekne, że jezdzi i o to chodzi.Twój blog jest świetny poniewaz mozna tu spotkać ludzi z podobnymi pasjami, a Ty już nie bądz taki skromny 😉 bo zapewne jestes swietnym rowerzystą, który lubi to co robi i to jest piękne. Dzieki za świetny blog i tym samym poprawe humorku. Życzę wielu przejechanych km, bez niespodzianek wszystkim rowerzysta z pasji,a w szczegolnosci autorowi blogu. Pozdrawiam 😉 🙂

  18. Agnieszka Odpowiedz

    Witaj Wolny,
    śledzę Twój blog od dłuższego czasu, w wielu kwestiach podzielam Twój pogląd na życie i czerpię sporo inspiracji. My również zdecydowaliśmy się wziąć „życie w swoje ręce”. Zrezygnowałam ze stałej pracy oraz niezłych dochodów i wyemigrowaliśmy za zachodnią granicę realizować głównie nasze „pozamaterialne” plany…
    W temacie rowerowym: zawożę moją dwulatkę do przedszkola : ubrana dziś była w gumowe spodnie, kalosze z futerkiem,zimową kurtkę,rękawiczki, czapkę i kask. Zamierzamy jeździć tak długo,aż nie przyjdą siarczyste mrozy…Ja sama w zeszłym roku miałam przerwę do stycznia do końca marca (były strasznie obfite opady śniegu). Do pracy miałam 8,5 km. Teraz na zajęcia mam tylko 4 km, więc zamierzam cały rok na rowerze dojeżdżać. W Niemczech to zresztą bardzo popularny środek lokomocji. Choć i w Poznaniu, z którego pochodzę, sporo ludzi jeździ jeśli nie cały rok, to na pewno do później jesieni.Pozdrawiam:) Agnieszka..

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Mnie nieustannie fascynują różnice w postrzeganiu dojeżdżania rowerem do pracy u nas i na zachodzie. Zmienia się to na lepsze w tym kraju nad Wisłą, ale jeszcze sporo wody w niej upłynie, zanim dobijemy do zachodnich standardów. Ale wierzę, że ten czas kiedyś nadejdzie!

  19. Michał Odpowiedz

    Hej, ten rower to też dobry sposób na optymalizację wykorzystywania czasu. Jadąc dostarczamy organizmowi i tak potrzebnego ruchu, dotleniamy i powodujemy że nasz mózg jest bardziej dokrwiony. To sprzyja koncentracji i zdrowiu. Mnie osobiście od roweru odpycha latem pot, zimą mróz. Pogodną Jesienią i wiosną teoretycznie powinno się najlepiej jeździć (wg mnie) ale nie ma nawyku. Stąd słusznie pisze Autor że trzeba się przemóc.

  20. MateuszW Odpowiedz

    Bardzo dobry wpis, ale nie lubię jak ktoś nazywa tak kierowców i mówi że stoją jak osły w korkach, bo sam jestem czasem zmuszony do pojechania do pracy samochodem mimo że październiku na ponad dwadzieścia dni pracujących tylko cztery razy byłem samochodem a resztę razy rowerem.

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Może pocieszy Cię fakt, że sam czuję się jak osioł stojąc w korkach – a mi również się zdarza. Żeby daleko nie szukać – ponieważ kolega sprzedał mi jakieś mikro-ustrojstwa od których mam katar i bolące gardło, dzisiaj jestem w pracy samochodem – po raz drugi od początku października.

  21. Andrzej Leszno Wielkopolska Odpowiedz

    Witam od jakiegoś czasu czytam twojego bloga i pomimo że uważam się za inteligętnego to na wiele żeczy patrzę teraz trochę inaczej.Co do roweru tak się składa że znam branżę bo pracowałem w sklepie rowerowym i również na serwisie 2 lata Ogulnię lubię jeżdzić samochodem i raczej nic tego niezmieni kocham konie mechaniczne od takie zamiłowanie.Niemniej jednak rower jest dla mnie równie ważny co auto dziś śmigałem rowerem po okolicach maszego pięknego miasta a mamy gdze jeździć są 3 jeziora w odległośći 20 km l,lasy śćeżek rowerowych jest coraz więcej i mimo deszczu dobrze się bawiłem zrobiłem jakieś 40 kilometrów ogulnie rowerem śmigam prawie cały rok no chyba że jest metr śniegu i -30 stopni ale nawet w Styczniu jak jest powiedzmy – 50 do -10 świeci słońce niema wiatru pogoda wyżowa to rower jest świetny ..Mimo że kocham auta bez roweru niewyobrażam sobie życia uważam również że jak ktos ma do pracy do 5 km to auta niemusi używac co więcej jest to głupotą chyba że naprawde niema pogody a niewszyscy sa zapolonymi roweżystami a jak ktoś robi autem mniej jak 10 tyś km rocznie to auta wogule niepotrzebuję znam osoby co mają do pracy kilometr a może nawet mniej i używają auta w dodatku diesla!!! co za absurd ale niestety wielu ludzi myślenie boli . Dziś mijałem na trasie rowerowej bardzo mało osub a jeżeli już to były to osoby starsze to mnie dziwi starsi ludzie mają kondycje i chęci żeby śmigać rowerem a co z młodymi chyba już całkiem przyrośli do kąputerów,fejsa,smartwonów i innych g…. a pużniej 35 lat i zawał ,nadciśnienie i inne .Wydaje mi się że to też mętalność polaka ” co rowerem pojadę jak mam w garażu BMW stać mnie na auto to niebęde pedałował ” tak myśli większość i szybko się to w naszym kraju niezmieni.Ogulnie świetny blog poruszasz tematy o których nikt niemówi ani media ani szkoła nikt .Pozdrawiam

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Andrzeju – w słowach nie przebierasz, z ortografią u Ciebie nie najlepiej, ale… masz dużo racji 🙂 Ludzie są wygodni, przyzwyczaili się do wszelkich „ułatwiaczy” życia i nie patrzą na to, że to kosztuje, że jeszcze bardziej je rozleniwia i powoli, ale skutecznie prowadzi do rozmaitych problemów zdrowotnych. Sam mam nadzieję, że kiedyś będę takim dziadkiem śmigającym na rowerze w warunkach, kiedy młodzi będą się bali wystawić nosa za okno 🙂

  22. Michał Odpowiedz

    Hej,

    na marginesie – m.in. dzięki jednemu z Twoich starszych wpisów uwierzyłem, że można jeździć na rowerze, jak robi się chłodniej. 🙂 Dzięki!

    Dzisiaj jeżdżę codziennie 8,5 km do pracy i drugie tyle z powrotem. Jest fajnie, mogę się wyżyć i to chyba jedyny sposób, żebym się 5 razy w tygodniu ruszał i nakręcił 85 km tygodniowo – cenna rzecz, kiedy pracuje się przy biurku.
    No i planuję jeździć nawet przez śniegi.

    A propos ubrania: jeżdżę w koszulce oddychającej i goreteksie (Berghaus Proshell) + plecak na plecach. Zimno ani wietrznie nie jest, ale kurtka po takim dystansie jest już solidnie spocona.
    Trafiłem na fajną przecenioną kurtkę niedawno (https://www.e-horyzont.pl/kurtka-turbulence-jacket-men_89091t).

    Czy myślicie, że zmiana goreteksu na softshella zwiększy znacząco oddychalność?
    Poradzicie? 🙂

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      No i super – właśnie takie dowody na prawdziwość głoszonych przeze mnie teorii najbardziej mnie cieszą. Co z tego, że sam jeżdżę po sezonie – to, że o tym napiszę przecież nic nie zmieni. Ale skoro jestem w stanie zachęcić chociaż pojedyncze osoby do spróbowania, jestem szczęśliwy na widok siły pozytywnego oddziaływania tego bloga.
      Niestety – nie doradzę w kwestii zmiany odzieży. Sam jeżdżę w goretexie i chwalę to sobie – na wiatr i deszcz super sprawa. Softshell… miałem rok temu krótką „wkrętkę” na taki sprzęt, ale po odczekaniu tygodnia i stwierdzeniu, że absolutnie nie jest mi to potrzebne – dałem sobie spokój. Tak więc porównania nie mam.

  23. Gabi Odpowiedz

    Jest 6.12 i nadal wybieram się do pracy na rowerze.Odpowiedni ubiór to podstawa.Rower daje niesamowitą wolność-bez szukania i płacenia za parkingi;-)a ,że czasem pada?”płachta”przeciwdeszczowa i jazda!Dodam ,że o tej porze roku zwykle już byłam po jakis 2ch przeziębieniach,a teraz NIC;-)Pozdrawiam rowerowców;-)

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Brawo! Mój plan minimum to jeszcze co najmniej tydzień dojeżdżania rowerem – później zacznę przekraczać granicę wyznaczoną rok temu. Jak to wyjdzie? Zobaczymy…

      • stock Odpowiedz

        A ja właśnie, z racji zamknięcia Veturilo, kupiłem nowy (oczywiście używany i bardzo tani, ale funkcjonalny) rower i mam zamiar jeździć okrągły rok. W dni obfitych opadów śniegu będę chodził na piechotę lub w ostateczności wybierał komunikację.

        Nawet dziś jazda w dużym wietrze była przyjemnością, podobnie jak tydzień temu przy -6, więc sądzę, że mam duże szanse wytrzymać.

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          W Bydgoszczy w ciągu ostatniej godziny zrobiło się całkiem biało 🙂 Oj biedni ci zmotoryzowani – tyle odśnieżania będą mieli 😛

          • stock

            I jak powrót? 🙂 Muszę przyznać, że ulice w Warszawie były tak śliskie, że pierwszy raz musiałem jechać po chodniku. W takie dni lepiej chyba zostawić rower w domu, ale jest ich zaledwie kilkanaście w roku.

          • Gabi

            a przesadzasz;-)ja dziś w sztormie i śniegu wracałam;-)dwa razy trzeba bylo zejść z roweru bo zdmuchnęło,ale poza tym chwalę sobie;-)

          • stock

            Hm, daleki jestem od przeczulenia na punkcie bezpieczeństwa, być może nawet nieznacznie grzeszę lekkomyślnością, ale na warszawskich ulicach dziś po południu było bardzo ślisko i niebezpiecznie.

          • Gabi

            To był żart-ja troszkę żałowałam tej wyprawy -bo była z serii ekstremalnych;-)ale cóż-furę trzeba było pod dom sprowadzić;-)

  24. stock Odpowiedz

    I jak, Wolny i inni, jeździcie dalej czy wymiękliście? Ja po dzisiejszym rowerowym poranku jestem chyba postrzegany w pracy jako nieszkodliwy lekki wariat 🙂

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Dzisiaj akurat odbieram dzień wolny za wcześniejszą pracę, ale właśnie wróciłem z długiego spaceru z rodzinką i stwierdzam, że warunki zrobiły się mało sprzyjające. Natomiast moją ambicją jest taka właśnie opinia jak sam napisałeś (nieszkodliwy lekki wariat :)) i już zaopatrzyłem się w zimowy zestaw do samodzielnej adaptacji kół do warunków zimowych 😀 Brzmi tajemniczo? Dzisiaj postaram się wykonać część praktyczną, prawdopodobnie jutro testy i kto wie – może niedługo ukaże się wpis pod tytułem „rowerowa zima” 😀

      Edytowany: i wyszła d.. blada. 20 zł w plecy i nauka, że najpierw się myśli, a później robi 🙂 Prawdopodobnie kupię po prostu jakąś tanią oponę z kostkami na przód, żeby jak najlepiej wgryzała się w śnieg i jeszcze bardziej zwolnię tempo.

  25. MiGoo Odpowiedz

    Heh, nie ma co ukrywać, warunki obecnie w Bydzi nie należą do najlepszych, a od jutra ma być jeszcze mroźniej… Jednakże chodząc do pracy (rower dopiero od wiosny, o czym już wcześniej wspominałem) bardzo często widzę właśnie takich pozytywnych wariatów na rowerach – mają oni zdrowie, nie ma co 😛 Chociaż w sumie ja też kawałek mam do przejścia – troszkę ponad 3 kilometry, co zajmuje mi 40-45 minut (z powrotem mam pod górkę – na Górzyskowie mieszkam), ale za to człowiek ma trochę tego ruchu, bo w pracy i po ciągle praktycznie siedzi się z tyłkiem… O samochodzie czy komunikacji miejskiej nawet w najgorszych warunkach nie myślę, kompletnie się oduczyłem tego środka transportu, jeśli chodzi o drogę do pracy. Ale samochód na zakupy czy na trochę dalsze miejsce (nie tak dalekie jak Twoje :P), już mi się widzi – co za dużo to nie zdrowo, jak to się mówi 😉

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Nie strasz nie strasz – do tej pory warunki nie przeszkodziły mi ani razu i jestem dumny, że należę do tych „pozytywnych wariatów” 🙂 Jadę do pracy 15 minut, jestem odpowiednio ubrany, wręcz jest mi za ciepło. Nie biorę nawet jednego wdechu zimnego powietrza. Także to bardziej kwestia doboru ubrania niż zdrowia. Po raz kolejny przynudzę, ale… chcieć to móc! 🙂
      Górzyskowo powiadasz… właśnie tam szukamy mieszkania 🙂

      • stock Odpowiedz

        Nie ma to jak warstwa szronu na szaliku przy kilkunastostopniowym mrozie 🙂 W biurowcu, w którym pracuje circa 1200 – 1500 osób pozostały dwie osoby dojeżdżające rowerem na mrozie – ten drugi ma jednak dużo dłuższy dystans do pokonania niż ja (15 km vs. moje 4,5 km).

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          U nas zostało jeszcze z 10 twardzieli. Ja wczoraj przez godzinę nie mogłem dojść do siebie po pokonaniu takiego samego dystansu co Ty przy -15 z rana. Dopiero druga gorąca herbata podziałała 🙂
          Chyba pozostanę „umiarkowanym hardkorem” i poniżej -10 (nooo… może -12) będę woził moje cztery litery innym środkiem transportu.
          A Ty? Walczysz dalej?

          • stock

            Walczę i już w tym momencie wiem, że nie będzie problemu z wygraniem. Zresztą już za tydzień czeka mnie radykalna zmiana klimatu, a jak wrócę po 15 lutego, może być już znacznie cieplej.

            Bielizna termiczna na nogach + szalik na ustach załatwia praktycznie sprawę. Nawet czapkę mam bardziej jesienną niż zimową. A poza tym żadnych zmian – pantofle, garnitur i płaszcz 🙂

          • wolny Autor wpisu

            Dla mnie problem to stopy i ręce. 2 pary rękawiczek, 2 pary skarpetek i to nadal nie wystarcza na -15. Do tego ta sól i błyskawicznie rdzewiejący łańcuch powodujący ostatnio problemy z napędem… no cóż – nikt nie powiedział, że będzie łatwo 🙂

          • wolny Autor wpisu

            Wracam do tego tematu, bo muszę się pochwalić 🙂 Do tej pory „stchórzyłem” tylko 2-krotnie, kiedy było grubo poniżej -10. Jednak na co dzień nadal wsiadam na rower i jestem już pewien, że będzie to pierwsza „rowerowa zima” dla mnie. Dzisiaj spore osiągnięcie, w przyszłym sezonie – pewnie standard 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *