Z racji niedawnej przeprowadzki, średnio raz w miesiącu pokonujemy naszą wesołą rodzinką 170-kilometrową trasę z Bydgoszczy do Gdańska i z powrotem. Jako że siedzenie w zamkniętej puszce, która jednostajnie sunie po mało ciekawej autostradzie nie należy do moich ulubionych czynności, a do tego ożywione konwersacje nie wchodzą w grę ze względu na śpiącą obok Maję, staram się zająć czymś swój umysł.
Podczas ostatniej podróży moją uwagę zwróciły liczne, niezwykle piękne modele aut, których ja – dawny fan motoryzacji – czasami już nie rozpoznaję. Ponieważ sam grzecznie jechałem prawym pasem poniżej dozwolonej prędkości autostradowej, co i rusz wyprzedzała mnie jakaś „beemka” czy inny, kosmicznie wyglądający pojazd. Zacząłem się wtedy zastanawiać nad dawnymi komentarzami do wpisu, w którym udowodniłem, że stawianie na nowe samochody to najkrótsza droga do przekreślenia marzeń o niezależności finansowej. Pisaliście wtedy, że jeżdżenie staruszkiem jest niebezpieczne, że przy licznych pokonywanych kilometrach nie wyobrażacie sobie dłuższej jazdy w leciwym aucie klasy średniej niższej. Argumenty pozornie racjonalne… ale czy na pewno?
1. Bezpieczeństwo. Każdy nowy samochód jest wprost naszprycowany nowinkami technicznymi, mającymi podnieść bezpieczeństwo poruszających się nim osób. Niezliczone poduszki powietrzne, pneumatyczne napinacze pasów, systemy zapobiegające utracie przyczepności. A nawet takie, które nieustannie monitorują Twój wzrok – sprawdzając, czy przypadkiem nie zasypiasz. „Niedługo nie będzie można w swoim własnym aucie puścić bąka bez odnotowania tej informacji przez komputer pokładowy, który następnie prześle tą informację do autoryzowanego serwisu jako potencjalna przyczyna awarii regulacji siedziska” – pomyślałem. Ale odsuwając żarty na bok… czy rzeczywiście te wszystkie elektroniczno-konstrukcyjne rozwiązania kosztujące bimbalion przy zakupie i drugie tyle, kiedy się popsują, są warte swojej ceny? Zastanawia mnie, że praktycznie wszystkie auta klasy wyższej przekraczały znacznie dopuszczalną prędkość i sunęły coś około 150 km/h. Może to i autostrada, ale czy na pozostałych drogach jest inaczej? Nie oszukujmy się – siedząc wygodnie w promie kosmicznym (bo tak coraz częściej wygląda wnętrze auta z wyższej półki), kompletnie nie czując prędkości, a do tego będąc przeświadczonym o zbawiennym wpływie wielu systemów przewidujących potencjalne niebezpieczeństwo, pozwalasz sobie na więcej. Powiedz z ręką na sercu, że jadąc gablotą za 150.000 zł, w której lekkie muśnięcie pedału gazu powoduje natychmiastowe wbicie w fotel, nie naginasz lekko przepisów. A tym samym – czy nie ryzykujesz bardziej niż spokojnie jadący właściciel pojazdu wartego tyle, ile Twój reflektor? Czy przypadkiem nie jest tak, że wzrost standardów bezpieczeństwa jest odwrotnie proporcjonalny do rozsądku wykazywanego przez kierowców tych cudów techniki?
Jako człowiek z wykształceniem technicznym rozumiem błogosławieństwa płynące z niektórych rozwiązań i nie trzeba mnie przekonywać, że PRZY TEJ SAMEJ PRĘDKOŚCI nowszy, droższy samochód ma większe szanse dobrze trzymać się drogi, a kierowca ma nieco większe szanse na wyjście z opresji. Ale prędkość nigdy nie jest ta sama (szybsza jazda lepszym autem), umiejętności kierowców pozostawiają wiele do życzenia, a dodatkowo – nie wiesz, kto i czym nadjedzie z naprzeciwka. A czołówka przy 100 km/h skończy się identycznie maluchem i terenowym porsche – śmiercią na miejscu wszystkich uczestników zdarzenia. Osobiście wolę zdjąć nogę z gazu i ograniczyć czas korzystania z auta niż zdawać się na komputerowe systemy wspomagające. One usypiają Twoją czujność, namawiają do nieracjonalnych zachować i większego ryzyka na drodze.
Wreszcie – czy dzisiaj „bezpieczny” samochód już taki nie będzie za 5-8 lat? Czy dzisiejszy standard, który powszechnie uznano za wyśrubowany, za kilka lat nagle stanie się nieaktualny? Niestety – całość pachnie mi nieudolną próbą zrzucenia odpowiedzialności za ewentualne zdarzenia drogowe na samochód, co mnie zbytnio nie dziwi – wszak odpowiedzialność – jako coś nudnego – jest zdecydowanie passe.
2. Upusty, promocje i inne gratisy. Te słowa od niepamiętnych czasów budzą emocje i sprawiają, że czym prędzej sięgasz do portfela. Ale zastanów się dwa razy, czy aby jesteś gotowy na spotkanie z wrogiem. Bo chyba nie myślisz, że sprzedawcy w salonach motoryzacyjnych są Twoimi przyjaciółmi, których zadaniem jest ułatwienie Ci podjęcia optymalnego wyboru. Ich zadaniem jest realizacja planu sprzedaży oraz zgarnięcie jak największej prowizji, która jest zależna od… wartości tego, co Ci sprzedadzą. Nie jest tajemnicą, że całe rzesze ludzi wyjeżdżają z salonów innym modelem (lub tym samym, ale znacznie lepiej wyposażonym), niż chcieli kupić. Im większy zakup, tym większe rabaty i gratisy… i jak tu nie skorzystać?
Cóż za upust – całe 25000 gwiazdek mniej!
3. Spokój z naprawami na kilka lat. Czy na pewno zapoznałeś się z warunkami gwarancji na auto? Czy wiesz, ile będziesz musiał wydać, żeby jej nie utracić? Drogie przeglądy w serwisach, korzystanie z oryginalnych części, mnóstwo wyłączeń w elementach podlegających gwarancji. Spokój jest pozorny, a jego koszt – ogromny. Podstawowa zasada brzmi: im mniej umów, cyrografów, drobnego druczku i gwiazdek – tym lepiej, również w motoryzacji. Kupowanie pozornego spokoju nie jest racjonalne; jest po prostu wygodne.
4. Wszystko inne, czyli „chcę, bo… tak!”. Futurystyczny wygląd, wspaniałe, pachnące nowością wnętrze i cała marketingowa otoczka próbują Cię przekonać do tego, że kupno nowego auta jest racjonalne. Dodatkowe argumenty w postaci gwarancji i małej awaryjności świeżego auta tylko Cię w tym utwierdzają. Jeśli jeszcze – po pobieżnym sprawdzeniu ogłoszeń na portalach aukcyjnych – stwierdzisz, że „nie da się” kupić auta w dobrym stanie technicznym i bez historii wypadkowej, rozwiązanie wydaje się tylko jedno.
To jest właśnie moment, kiedy kiełkuje w Tobie z każdym dniem silniejsze przekonanie, że nowe auto to jedyna sensowna i racjonalna opcja. Że nie warto ściągać „trupów” z zachodu, że wizyty w komisach to proszenie się o problemy, a kupno samochodu polskiego pochodzenia nie jest dla Ciebie – w końcu próżno wtedy szukać skórzanej tapicerki czy bogatego pakietu wyposażenia.
Co wtedy? Ano nic – poza tym, że kupisz trochę emocji, przez które w dłuższej perspektywie będziesz finansowo zrujnowany 🙂 Że decydujesz się na pracę przez najbliższy… rok? dwa? zupełnie za darmo – tylko po to, żeby móc wozić szanowne cztery litery w statku kosmicznym, za którym oglądają się sąsiedzi. Później dochodzą drogie czynności serwisowe, wykonywane tylko w autoryzowanych (co nie znaczy: dobrych) stacjach obsługi. Drogie części zamienne i ubezpieczenia, które „trzeba mieć” przy aucie dużej wartości.
Oto część ograniczonej czasowo, promocyjnej oferty jednego z dealerów… ktoś reflektuje na tabletkę do czyszczenia szyby? Ciekawe, czemu przedniej… na pozostałe trzeba mieć oddzielne tabletki? 🙂
A najdziwniejsze jest to, że mimo tych wszystkich konsekwencji jesteś całkowicie pewien, że dokonałeś racjonalnego zakupu, który nie miał nic wspólnego z zaspokojeniem zachcianek. Co najśmieszniejsze, po kilku latach obudzisz się z przeświadczeniem, że ten – wymarzony jeszcze niedawno – pojazd stał się całkowicie pospolity i chyba… czas na zmianę. 5 gwiazdek w testach zderzeniowych sprzed kilku lat nie znaczy już wiele, a nowy system monitorujący każdy element podróży to właśnie to, co zapewni Ci bezpieczeństwo. Czy aby na pewno? Czy to samochód się zmienił, czy Twoje wyobrażenie o nim?
Pozwól, że po raz kolejny zabawię się w lekarza i postawię diagnozę: świat, który Cię otacza z czasem powszednieje, lub – mówiąc prostym językiem – nudzi się. Nieważne gdzie jesteś, nieważne jakimi zbytkami się otaczasz – z biegiem czasu to wszystko się opatrzy i będziesz chciał (nie mylić z: potrzebował!) zmian. Pół biedy, jeśli dotyczy to przedmiotów – wtedy narażone są tylko Twoje finanse. Gorzej, jeśli spowszednieje Ci towarzystwo najbliższych… na szczęście istnieje proste rozwiązanie, ponieważ oba problemy tak naprawdę to Ty sam sztucznie stworzyłeś. Lekarstwem, które dzisiaj przepiszę jest… zmiana. Przekonywanie o sensowności tkwienia w męczącej sytuacji byłoby równie skuteczne co niegdyś często stosowane upuszczanie krwi, dlatego ani myślę Cię do tego przekonywać. I z całą stanowczością mówię: zmień coś. Ale nie na zasadzie „kup nowy samochód bo stary się opatrzył”, ale raczej „zmień środek lokomocji na kilka dni” (rower? 🙂 ), albo jeszcze ogólniej: zrób coś, czego od dawna (lub nigdy!) nie robiłeś, choćby to był spacer w pobliskim lesie albo rodzinna rozgrywka w planszówkę. Twój mózg nie potrzebuje bowiem zmiany środka lokomocji ani zapachu nowego auta, ale potrzebuje jakiejkolwiek zmiany! Takiej, która świadczy o postępie, o pracy nad sobą. Idąc w odpowiednim kierunku, dokonując zmian służących zarówno Tobie, jak i Twojemu portfelowi, możesz być znacznie bardziej zadowolony z życia niż ten, kto realizuje materialne zachcianki, wstrzykując do organizmu kolejne, szybko wypalające się dawki adrenaliny.
Wracając do wątku motoryzacyjnego, mam dla Ciebie propozycję: wybierz sobie tegoroczny, salonowy model i zapamiętaj ten wybór. Ustaw sobie przypomnienie o sprawie na 5 lat do przodu. Jak myślisz – co pomyślisz, kiedy po tym czasie ujrzysz wybrany dzisiaj model? Czy nadal będzie on Twoim wyborem? A jeśli okaże się, że już chciałbyś coś nowszego, lepszego… czy to nie dowód na zmianę Twojego wyobrażenia o wymarzonym aucie, które jest mocno subiektywne i najczęściej mało racjonalne?
Nie namawiam do podróżowania maluchem do Bułgarii wraz z całą 4-osobową rodziną, jak to robili moi (i nie tylko moi) rodzice. Nie chodzi o utrudnianie sobie życia, ale o racjonalizację dokonywanych decyzji. A przede wszystkim – o świadomość ich skutków. Nawet za 2-letnie zarobki nie masz szans kupić nieśmiertelności, a jedynie jej mrzonkę. Warto? Moje zdanie znasz, ale jak zawsze – decyzja należy do Ciebie! Ale pamiętaj, że życie jest ulotne, a myślenia i zdrowego rozsądku nie zastąpią żadne systemy i automaty.
PS W związku z wprowadzoną niedawno polityką Facebooka, mocno ograniczającą zasięg publikowanych postów, zachęcam do zapisywania się do newslettera – to aktualnie najbardziej pewny sposób otrzymywania informacji o nowych wpisach na blogu.
Wolny, też jestem z wykształceniem technicznym jak ty.
Może masz wyższe wykształcenie, bo ja mogę naprawić samochód, gdzieś do roku produkcji 1990. Nowsze modele są dla mnie za trudne.
Mam za małą wiedzę zelektroniki i komputerów, żeby naprawić takie nowe BMW.
Dlatego trzymam się od tego z daleka.
Co gorsze, kupiłem sobie rok temu nowy rower, wktórym wysiadła już łożyska.
Okazało się że do wymiany łożysk potrzebuję 4 specjalne klucze. Jak policzyłem, taniej będzie kupić nowy rower niż kupić klucze, nowe opony, siodełko, klocki hamulcowe, łańcuch i sam nie wiem co?
Po jednym roku, rower jest na złom. Co z tego że umiem naprawiać samochody, i rowery też, jeśli nie mam odpowiednich narzędzi i muszę zakupić części zamienne.
W rowerach, które miałem kiedyś, nie było takich problemów. Razem z rowerem dostawałeś klucze i mogłeś naprawić dosłownie wszystko.
Akurat,taki rower to mnie nie martwi. Czytam blog Wolnego i już odłożyłem tyle pieniędzy, że mogę sobie kupić drugi rower. Chodzi mi tylko o to że zostałem oszukany. Po roku, rower jest na złom, bo tak został zrobiony. Myślę że te wszystkie nowe samochody są podobnie zbudowane.
Moje techniczne wykształcenie absolutnie nie pozwala mi na samodzielną naprawdę auta – raczej jestem za modelami, których naprawy podejmie się „pan Władziu” z pobliskiego warsztatu, a części nie będą kosmicznie drogie.
Co do roweru… mój Unibike służy mi od 3-4 lat i zrobiłem już na nim coś ok. 6-7 tys. km. Mam zestaw naprawczy kupiony z ok. 40 zł, w którym są wszystkie potrzebne klucze, a do tego łatki, łyżki do opon itp. Nauczyłem się naprawy i regulacji w wystarczającym dla mnie zakresie zupełnie samemu i do tej pory nie miałem żadnych poważniejszych problemów – jedynie wymiana opon, dętek czy klocków hamulcowych. Musiałeś mieć niesamowitego pecha – może kupiłeś coś z najniższej półki lub przegiąłeś w drugą stronę i wybrałeś drogi model, który ruszy tylko wyspecjalizowany serwis?
PS Cieszę się, że odłożyłeś już na kilka rowerów – działaj dalej, a niedługo będziesz odkładał „na kilka samochodów” 🙂
Ej, faktycznie pech! Mój rower wykorzystywany „na maxa” 😉 od 4 lat wędruje co roku na przegląd do sklepu, w którym go kupiłam. Bardzo uprzejmy pan zawsze dokręca, poprawia i naprawia wszystko bez opłat – stwierdzając, że skoro zrobiłam dość drogi zakup akurat u niego, to należą mi się za to przywileje 😉 Całkiem uczciwie i nie żałuję, że wybrałam akurat ten „niepozorny” sklep.
A co do samochodu, już raz dałam się nabrać na wszelkie „wygody samochodu” – i never again 😉 Temat rzeka, fajnie i w skondensowany sposób tu opisany.
Cieszę się, że tu zaglądam – zawsze mnie to motywuje do racjonalnego wydawania pieniędzy – dzięki, Wolny 😉 Pozdrawiam!
Sam znalazłem naprawdę wspaniały sklep rowerowy w Bydgoszczy i trochę zakupów już tam zrobiłem – podejrzewam, że właściciel jest kimś podobnym do osoby, o której napisałaś. Ze świecą takich ludzi szukać w dzisiejszych czasach!
A można zrobić reklamę i poprosić o namiary? Ewentualnie na maila, jeśli nie można w komentarzu. Jak już wcześniej wspomniałem na wiosnę planujemy kupno rowerów i taka wiedza będzie na wagę złota 🙂
Masz na myśli namiary na ten sklep rowerowy w Bydgoszczy?
Dokładnie to mam na myśli 😛
Rower,
dobry przykład minimalizmu w praktyce :).
Kupiłem w 2005 markowego treka, z powodów różnych przeleżał nawet bez pierwszego gw. przeglądu na balkonie, znosząc śnieg i deszcz i słońce i kurz …
Zacząłem jeździć ponownie od 2010, ostatnio dość mocno stał się „roztelebotany”.
Wyremontowałem więc w grudniu 2013 gruntownie w serwisie tej marki (bo blisko domu – minimalizm =/= terror taniości, etc.) za pół ceny nowego roweru. Jak nowy. Będę nim znów jeździł, nie przejmując się zbytnio rozregulowującymi przerzutkami, łamiącymi błotnikami, zużywającymi łożyskami i oponami w piachu deszczu mrozie i na słońcu…. myślę że do kolejnego remontu za 3-5 lat.
Samochód:
jako że 40 na karku, to kryzys wieku średniego i te rzeczy, 2 lata temu kupiłem więc nowy, w opcji kompletnie gołej plus niezbędności pozwalające minimalistycznie nie przejmować się tym i owym (klima automat, pakiet dziecięcy itp.).
Segment D, mniejsza o markę.
Tu – nie jest tanio, ale minimalizm realizuję tak:
– żadnego przeglądu w serwisie fabrycznym, nieważna utrata gwarancji, znajomy pan Tadek sprawdza wszystko sumienniej i taniej,
– zresztą ostatnio mniej jeżdżę, więc dłużej posłuży (może z 10 lat), dzięki rowerowi i pobliskiemu przystankowi metra (dla mieszk. Wawy to wybawienie)
– garaż – niestety – wynajęty tylko dlatego, że nie chcę walczyć o miejsce pod blokiem i się tym martwić, ale ma zaletę. Jak pisałeś przy ubezpieczeniach, zmniejsza to ryzyko wandalizmu lub kradzieży, nie trzeba skrobać zimą, cieplejszy samochód do wsiadania itd.
– fundusz gwarancyjno-ubezpieczeniowy w postaci własnej rezerwy (no chyba idzie wyremontować w razie czego dwuletni samochód za te 20-30 tys., albo kupić używany zamiennik?).
Fajny blog, cieszę się że na ciebie, Wolny, trafiłem w sieci!
Czytam i czytam i jednego ci zazdroszczę: nie mam odwagi rzucić obecnej pracy (jest wygodna i dość dobrze płatna), ale też zmusić rodzinę, by wyprowadzić się gdzieś do mniejszego miasta (zmiana szkoły dla dzieci byłaby raczej traumatyczna).
@Sylwek
Jak się tak posypał cały to zarykuję stwierdzenie, że kupiłeś produkt roweropodobny w supermarkecie ;(
To coś potrafi rozpaść się w ciągu pierwszego dnia, jak wytrzymał rok to i tak nieźle. Polecam poszukać w google historii o tzw. makrokeszach, czyli rowerach z supermarketu.
A sam artykuł bardzo ciekawy.
Fiu, dobrze, że na koniec dodałeś:
„Nie namawiam do podróżowania maluchem do Bułgarii wraz z całą 4-osobową rodziną, jak to robili moi (i nie tylko moi) rodzice.”
Bo można by odnieść wrażenie, że w swym minimaliźmie zapędzasz się do pogardliwych (zazdrosnych? ;)) spojrzeń w kierunku wszystkiego, co nowsze, niż twoje autko…
Akurat sama rozglądam się za nowszym autem. Czuję się w obowiązku wytknąć ci zupełnie bezsensowne podejście w punkcie: „bezpieczeństwo”. Albo zmyślasz, albo celowo naginasz – jeszcze nie spotkałam się z tym, by ktoś bezpieczeństwem nazywał miliiony nowoczesnych systemów… To są bajery. Bezpieczeństwo to bezawaryjność.
Gdy masz auto, które przeżyło już lat naście, to niemal w każdym miesiącu jest coś do wymiany. Pomijając już aspekt finansowy (a nie powinnam, bo jest istotny) – jeżeli rano nie możesz odpalić i pojechać do pracy to pal licho, trudno się mówi. Ale gdy silnik nagle gaśnie gdy mkniesz 100km/h po obwodnicy, to już nie jest zabawne, to już jest realne zagrożenie.
Także fajnie, że sobie pokrytykowałeś ludzi kupujących nowe auta, ale może teraz czas na artykuł z drugiej strony – kiedy kupno nowego auta faktycznie jest racjonalne. Np. w sytuacji, gdy co miesiąc wydaję od 200 do 1500zł na naprawy, jednocześnie mając je do dyspozycji przez 50-70% czasu (reszta u mechanika), może warto by przemyśleć swoją strategię i kupić coś nowego…
Bezpieczeństwo to bezawaryjność? Pod tym pojęciem raczej rozumiem systemy o których napisałem i pewne elementy konstrukcyjne. Bezpieczeństwo to bezpieczeństwo, bezawaryjność to bezawaryjność – nie widzę powodów, by mieszać te dwa pojęcia.
To, że w kilkuletnim samochodzie masz coś do wymiany lub nie możesz być pewna auta na trasie, to nie dowód na potrzebę nowego auta. Miałem francuza, który w wieku lat 7-8 zachowywał się właśnie tak, jak piszesz. Teraz mam 9-letnie auto, na które od 2 lat nie wydałem nic poza paliwem, olejem i filtrami, o czym pisałem tutaj (w ostatnich miesiącach wydatki wyglądały podobnie).
Dlatego „sypanie” się starego auta to dla mnie nie powód do zrażania się do wszystkich używanych samochodów. Bo takie podejście – będące efektem „sparzenia się” na aktualnie posiadanym egzemplarzu – właśnie jest czymś nieracjonalnym. Zauważ, że nie mówię „nie kupuj nowszego auta” – mówię „nie kupuj nowego auta”, a to znacząca różnica, która decyduje nawet o dziesiątkach tysięcy oszczędności.
Zgadzam się co do jednego: auto, które rano nie odpala i którego silnik gaśnie podczas jazdy to nie nadający się do niczego złom. Ale w 3-10 letnich autach, które użytkowałem do tej pory ani razu nie miałem podobnej sytuacji. Być może dlatego, że jestem osobą stosunkowo młodą i wszedłem w temat motoryzacji w momencie, kiedy konstrukcje były już wystarczająco dopracowane?
No właśnie,”teraz mam 9-letnie auto, na które od 2 lat nie wydałem nic poza paliwem, olejem i filtrami, o czym pisałem tutaj (w ostatnich miesiącach wydatki wyglądały podobnie)” . Piszesz o sobie. Ale niestety, żeby kupić używane auto,w którym wystarczy tylko lać paliwo to trzeba mieć dużo szczęścia. Skoro więc podliczasz koszty może trzeba też uwzględnić, że nie wszystkie używane samochody będą generować tak małe koszty. I wg mnie bezawaryjność jest jednak zasadniczą składową bezpieczeństwa. Jeśli w czasie jazdy odpadnie koło, to jest to auto i awaryjne i niebezpieczne. No i jeszcze jeden aspekt, wszystko z biegem czasu się zużywa, więc siłą rzeczy w starszych autach trzeba wymieniać części które ulegają normalnemu zużyciu.
Przyznam się, że u mnie w rodzinie są dwa auta. Ja mam siedmioletnie auto zakupione w salonie i do tej pory w tym salonie serwisowane. Wg Ciebie prawodpodobnie tracę pieniądze. Jeżdzę wg mnie średnio dużo, bo ok. 30 tyś km rocznie, wychodzi więc że dwa razy w roku jadę na przegląd, wymieniam na bieżąco to co jest do wymiany na oryginalne częśći. Średnio rocznie przez te siedem lat wydałam ok 1500 zł rocznie. Za ubezpieczenie pakiet OC +AC płacę rocznie ok. 650 zł. I mam gwarancję, że auto jest bezpieczne i sprawne.
Drugie auto było kupione jako używane, sprawdzone przed zakupem w zaprzyjaźnionym warsztacie. PO pół roku silnik się rozsypał i trzeba było wstawiać „nowy” używany silnik. Koszt tej naprawy był większy niż zakup tego auta. Jakby podliczyć koszty używania tego samochodu, to dokładając jakieś 20 % można by kupić nowy.
Przyglądając się przygodom znajomych przy zakupie używanych aut, więc nie sparzam się po jednym egzemplarzu, wiem, że nie jest to proste zadanie. W każdym jest coś do zrobienia. Większość miała mniejsze lub większe robótki blacharskie. Jakąś pewnośc co do zakupionego używanego auta można mieć kupując jest od tatusia, mamusi i to własnej 🙂
„…Gdy masz auto, które przeżyło już lat naście, to niemal w każdym miesiącu jest coś do wymiany….” mam auto które ma 12 lat i od 3 lat oprócz wlewania benzyny i przeglądów nic więcej z nim nie robię, więc teza powyższa nie jest prawdziwa dla każdego. Ale i tak każdy szuka argumentów, które umocnią go w jego własnej decyzji.
Mam podobne doświadczenia co Ty. Ważne, żeby być otwartym i nie wyrabiać sobie zdania o temacie na podstawie jednego sparzenia się felernym egzemplarzem. Sam miałem sporo problemów z poprzednim autem (naprawy co kilka miesięcy), a mimo to nie szarpnąłem się na nówkę tylko mimo, że było mnie stać. I dzięki temu jeżdżę teraz absolutnie bezawaryjnym, 9-letnim autem, które nie wymaga ode mnie ponoszenia prawie żadnych kosztów oprócz OC + wymiana płynów + filtrów + benzyna.
czuję się niejako „wywołany do tablicy” bo pod wpisem, o którym wspominasz komentarze kończą się na naszej polemice… Jak wspomniałem dużo jeżdżę i szczerze powiem – idioci w drogich furach po prostu bardziej zwracają uwagę, ale są tysiące takowych w klepanych audikach rocznik 91, czy „budżetowych” oktawkach w tdi’ku, a ostatnio powaliła mnie pani w yarisie wioząca dwójkę dzieci z tyłu w deszczu wyprzedzająca wszystkich na 3-ego (pomyślałem, że może chore, może do szpitala, różne są wypadki, dopóki nie dogoniłem jej zjeżdżającej do McDonalds). Swoją drogą zadziwia mnie twoja wiara w Toyotę – może masz szczęście. Znam 2 ludzi którzy przejechali się na „niezawodnych” pojazdach – Toyota Avensis 2005 – przebieg 130 tysięcy i roczne wydatki na naprawy rzędu 6-7 tysięcy i Mazda 6, która do zeszłego roku była bezawaryjna – ostatni rok przyniósł koło dwumasowe, wtryski i turbinę – rachunek roczny grubo ponad 15 tysięcy. Najgorsze w tym wypadku to „spirala kosztów” – zepsuje się jedna rzecz, naprawiasz, zepsuje druga, naprawiasz, w końcu okazuje się, że najchętniej sprzedałbyś grata, ale wsadziłeś w niego już tyle pieniędzy, że ci się nie opłaca. A co do mnie – obecnym autem jeżdżę 5 lat (kupiłem dwuletni) i nie zamieniłbym go na żaden inny, uwielbiam go, gdybym ustawił sobie twoje przypomnienie i dziś kupił sobie obecny samochód plułbym sobie w brodę, że tak długo czekałem.
To chyba zbyt dużo powiedziane, że „wierzę” w Toyotę. Posiadam taki samochód od 2 lat i nie ma z nim żadnych problemów, co wygląda szczególnie optymistycznie w porównaniu z wcześniejszym Peugeotem, który – mimo młodszego wieku – co i rusz wymagał inwestycji. Ale wiem, że dużo zależy od egzemplarza, jego historii i sposobu użytkowania, więc daleko mi do nawoływania do kupowania tylko używanych Toyot czy innych aut z Japonii (przynajmniej historycznie, bo teraz to już różnie wygląda i dla przykładu taka Toyota może też być z Turcji).
w swoich rozważaniach nie bierzesz pod uwagę jednego – dla niektórych wolność to właśnie samochód… Ja nie lubię jeździć autostradami – lubię wąskie i puste drogi gminne, lubię zwiedzać, lubię latem wstać w piątek rano, wsadzić rodzinę do auta i pojechać gdzieś, gdzie jeszcze nie byłem, lubię samą jazdę samochodem – to dla mnie wolność. Lubię rower, ale lubię też obserwować ptaki, pływać na desce, jeździć rowerem po górach, spać codziennie w nowym miejscu. Mam dobry samochód i 180 koni mechanicznych, ale wolę nim jechać 50, czy 60 górskimi krętymi drogami niż 150 po autostradzie. Niestety kluczem do takiej radości jest świetne zawieszenie, porządne opony i odpowiedni zapas mocy, więc Matiz odpada 🙂
Ok – czyli można powiedzieć, że jeżdżenie autem jest Twoim hobby, tak? Rozumiem to, bo jako gówniarz ze świeżo zdobytym prawkiem też tak czułem (absolutnie nie sugeruję, że tylko młodzi ludzie mogą tak podchodzić do motoryzacji). Jeśli to Ci daje poczucie wolności to w porządku – o ile masz świadomość, że prawdopodobnie również pochłania sporo pieniędzy i potencjalnie wydłuża czas pracy czy ogranicza inne aktywności. Jak byś porównał wolność, którą daje wycieczka rowerowa i samochodowa? Bo dla mnie to jasna sprawa i rower daje mi o wiele, wiele więcej – nie mówiąc już o tym, że również wymaga wysiłku i tym samym dba o moje zdrowie.
PS Co do Matiza… to pierwszy samochód, którym mogłem trochę jeździć w wieku 17 lat. Do tej pory mam do niego sentyment, więc proszę mi nie obrażać tej wspaniałej puszki na kołach z silnikiem od kosiarki 🙂
rower, jak wspomniałem, też lubię, ale jeżdżenie po okolicy (10-15 km w jedną stronę) znudziło mi się po miesiącu od zamieszkania w nowym miejscu. Masz rację, że to może hobby, ale ze znanych mi hobby chyba jedno z tańszych. Przepraszam za matiza – ja zaczynałem od 126p, ale szczerze go nie cierpiałem, mimo, że się nie psuł. A co do „psucia” się samochodu – zdarza się, nie da się tego całkiem uniknąć, tym bardziej jak się dużo jeździ, to na prawdę nie jest tragedia, a nawet ma swój urok (do dziś z żoną wspominamy spanie u francuskiego rolnika jak mi kiedyś (nie w obecnym samochodzie) poszła miska olejowa w „szczerym polu”
Stanisławie, pozwolę sobie odnieść się do przykładu Mazdy – gdybym ja miała wydać na auto 15k na same części, to dołożyłabym 10k i kupiła używane w bardzo dobrym stanie. Oczywiście, z pewnością za mniej też mogłabym kupić (znajomy kupił Golfa za 5k, zainwestował 3k na naprawy i auto jeździ już od 3 lat bezawaryjnie).
Zapewne wielokrotnie było to już tutaj wspominane i na pewno jeszcze wiele razy zostanie, lecz podkreślę to także i ja: wszystko jest kwestią wyboru. Możesz inwestować w Mazdę, a możesz poszukać (powiedzmy) przez miesiąc nowego auta za to 15k. Jednakże, w Twoim przykładzie wydatki były rozłożone w ciągu roku. Pomimo to, gdyby jakaś część przekraczała założoną ze mnie z góry roczną kwotę na serwis i naprawy auta, to od razu zaczęłabym szukać nowego.
Oczywiście, tutaj znowu pojawia się kolejny temat oszczędności, planowania budżetu domowego i inne, a to już temat rzeka, w który nie będę się zagłębiać 😉
Autorowi bloga gratuluję fajnego pomysłu i ciekawych wpisów – będę śledzić 😉
Dziękuję i polecam się na przyszłość 🙂
trochę dziwny tok rozumowania – rozumiem, że samochód, który kosztował cię 40 tysięcy odstawiasz na złom, bo musisz włożyć 4 tysiące w naprawę – jak już wspomniałem, nic nie dzieje się naraz – naprawiasz jedną rzecz z nadzieją, że przez następne 3 lata nic się nie popsuje itd. A golf za 5 tysięcy? oczywiście można kupić zjechanego malucha za 500, ale chyba nie o to chodzi…
Mam stary samochód i nie muszę go serwisować co miesiąc aczkolwiek średnio raz do roku trzeba wymienić coś większego. Niemniej jednak nawet gdybym dokładał do niego 1000 PLN rocznie to przez 10 lat wyniosłoby to 10 tys. PLN czyli nadal o *wiele* mniej niż musiałbym dołożyć do nowego samochodu. Jeśli do tego dodać koszty AC…
Jeśli chodzi o bezpieczeństwo to Wolny słusznie zauważył, że te wszystkie dodatki jakkolwiek skuteczne (np. ABS) dają złudzenie pełnego bezpieczeństwa. Nie bez przyczyny to właśnie zimą kiedy są trudne warunki jazdy zdarza się przeciętnie najmniej kolizji. Gdy człowiek czuje się zbyt bezpiecznie w samochodzie ma tendencję do nieodpowiedzialnego zachowania.
O statystykach wypadków pisałem tutaj – i rzeczywiście masz rację, że zimowe miesiące są najbezpieczniejsze! I jak tu nie wierzyć, że przyczyną większości wypadków jest brawura?
Można podawać przykłady w obie strony. Mój kolega jeździ swoim kilkuletnim (poprzednio kilkunastoletnim) samochodem terenowym po …. terenie. Górki do jazdy terenowej po prostu. Pewnego dnia przyjechała pani nowiutkim Lexusem 4×4. Stanął na pierwszym podjeździe i pomimo, że wszyscy kierowcy starali się pomóc, to auto dosłownie było martwe. Czy starałaś się kiedyś przesunąć takie auto bez wspomagania itp.? Po 2ch godzinach przyjechał serwis, podpiął komputer i uruchomił samochód.
Prawdopodobnie, samochód zabezpieczył się przed niedoświadczonym kierowcą. I to jest OK. No chyba, że stanie tak np. na środku autostrady. W przypadku starego auta prawie zawsze da się coś zrobić, bo one są bardziej 'manualne’. Komputer nie steruje dosłownie wszystkim. Inny przykład: kolega miał problemy z instalacją wycieraczek w nowym aucie – również, w związku z tym nie był w stanie uruchomić samochodu. Myślę, że artykuł był właśnie o tym, że jeśli ktoś na prawdę chce uzasadnić sobie duży wydatek, to znajdzie sposób. Każdy wydaje swoje pieniądze i na prawdę nie warto udowadniać, że to dobry wybór (choć warto być otwartym na opinie innych). Gdyby mnie było stać, jeździł bym luksusowym autem. Ale musiał bym mieć duże, duże nadwyżki wpływów to kompensujące. Natomiast z mojego doświadczenia, większość ludzi kupuje auta, żeby zrobić wrażenie na innych. Jest to tak powszechne, że aż trudno o zdrowy rozsądek. Gdy lata temu kupiłem mój pierwszy samochód (akurat pierwszy i jedyny nowy z salonu), mój kolega spytał się mnie, dlaczego nie kupiłem alufelg. Spytałem, czy alufelgi poprawiają bezpieczeństwo, bo mógłbym rozważyć. Na to on odparł, że nie poprawiają, ale zajebiście wyglądają. Chyba wolę wyglądać mniej … fajnie, i mieć 1500zł w kieszeni.
Dodam jeszcze jedno ogółem, pewien noblista (ekonomia) mawiał, kupujcie drogie domy i tanie, używane samochody. Jedno (może) przynieść dochód, drugie na pewno przyniesie straty – i do tego duże.
I już zupełnie na koniec. Żyję aktualnie w kraju, w którym auta są najdroższe na świecie – w Singapurze. Średniej klasy autko (Toyota corolla) kosztuje ze wszystkimi opłatami i licencją na 10 lat ok. 350 tyś zł (nie żartuję). Do tego komunikacja miejsca jest fenomenalna i szybsza niż samochód prywatny (trudno uwierzyć ale na prawdę tak jest). Mimo to, marzeniem każdego singapurczyka jest posiadać samochód. Po co? Żeby imponować innym oczywiście (nie ze względu bezpieczeństwa czy wygody). Taka ludzka natura.
Śmiać mi się chce jak czytam co niektóre posty 🙂 Mój samochód, dodam tylko że niemiecki, ma w tej chwili 21 lat. I mogę z całą pewnością powiedzieć że jest lepszy i BEZPIECZNIEJSZY od niejednego młodego auta – ale…
Jest dopieszczony przeze mnie pod każdym kątem, sam wszystko przy nim naprawiam bo potrafię i się da – bo w nowych autach już nestety nie mam takiej możliwości. I naprawiam nie tylko to co się zepsuło lecz z dużym wyprzedzeniem i tylko na porządnych częściach. Powiem tylko jeszcze że nie są to kwoty rzędu 1500 zł he he . . .
Bo części to tych aut są tanie, auto mnie jeszcze nigdy nie zawiodło i wcale mało nim nie jeżdzę – przeciętnie 30 – 40 tys km rocznie.
Jeszcze jedno – Nowe auto straci na wartości w przeciągu roku tyle że mógł bym kupić 2 takie samochody jak mam, poza tym nie montuję w nim alarmu i nie płace auto-casco, czasem nawet nie zamykam na parkingu:)
To tyle w temacie, pozdrawiam:)
Ważne jest podejście do kupna używanego samochodu.. nigdy nie masz 100% pewności, ale warto się zabezpieczyć… Wybierajmy auta dość popularne. Dzięki temu części będą tańsze, a i łatwiej będzie nam uzyskać informacje na temat pojazdu (mogą to być też auta budowane na podzespołach najpopularniejszych modeli np Opel Meriva, który zbudowany jest na podzespołach Corsy). Sprawdź jak auto które planujesz kupić wypada w rankingach bezawaryjności (np. TUV, ADAC…), Następnie możemy znaleźć informacje jakie części najczęściej psują się w danym modelu. A przed zakupem dogadaj się ze sprzedającym na przegląd. Jeśli samochód jest ok, bądź posiada defekty o których poinformował Cię sprzedający Ty płacisz za przegląd i kupujesz auto. Jeśli w wyniku przeglądu wyjdą jakieś dodatkowe usterki, od ich kalibru uzależnij decyzję. Jeśli są to drobne usterki eksploatacyjne – można kupić. Jeśli coś większego – targuj się o cenę. Natomiast jeśli usterki dotyczą całych układów, uszkodzenia wielu elementów karoserii czy podłużnic (dowód poważnego wypadku) – zdecydowanie odpuść sobie takie auto. Jedna uwaga: serwis który wykona przegląd ma być wybrany przez Ciebie! W ten sposób minimalizujemy ryzyko. Auto z salonu też może ulec niespodziewanej awarii.
A ja bym jeszcze dopisał: i najlepiej wybierz się na zakupy z kimś takim, jak Ty 🙂 Widać, że znasz się na rzeczy, czego nie można powiedzieć o bardzo wielu kupujących (ja również nie jestem tu wyjątkiem).
Przypuszczam, że Wolnego stać na nowe auto, więc to raczej nie zazdrość, że „ktoś ma”, a on „nie ma” tzw. super bryki. To jest jego wybór, więc o jakiej zazdrości mowa. Kolejna kwestia – mam trzech znajomych, zarabiających dość podobnie, w podobnym wieku. Jeden ma już kilka nieruchomości bez kredytów, sporo gotówki na koncie, którą rozsądnie inwestuje, ale jeździ 18-letnim (wciąż ładnym) sedanem – bez kredytu na auto, drugi ma… żonę, mieszkanie 40 mkw. na kredyt, kupę zobowiązań, ale jeździ autem za 50 tysięcy wziętym na kredyt (które za parę lat będzie pewnie warte połowę tego). Trzeci… jeździ autem za 100 tysięcy (oczywiście na kredyt), ma żonę, 3 dzieci i nie ma ani jednej własnej nieruchomości. Proponuję się rozejrzeć i sprawdzić, czy w swoim otoczeniu też są takie przykłady. Jeśli tak, to warto zastanowić się, skąd się to bierze. Pewnie to, co pisze Wolny brzmi radykalnie (dla niektórych zbyt radykalnie). Teraz pozostaje kwestią celu i priorytetu, na ile ten radykalizm wprowadzimy w życie – nikt nie powiedział, że niezależność finansowa przyjdzie do nas za darmo…
Predkość nie zabija, zabija nagłe jej wytracenie. Dlaczego w Niemczech gdzie na autostradach wciąż nie ma ograniczeń prędkości, jest o wiele mniej ofiar niż u nas? Bo są lepsze drogi i nowsze auta. Ty natomiast powtarzasz propagandę rządu pt. ” noga z gazu”. Idąc tym tropem należałoby zabronić jazdy samochodem bo ta zabija a życie ludzkie jest najważniejsze.
Jak u nas będą drogi jak w Niemczech to może nieco zmienię zdanie. Zabija brak rozwagi i bezmyślność, ktorej jednym z przejawow jest predkosc – i to niezależnie od jakości dróg.
To może skup się na przyczynach zamiast walczyć ze skutkami? Bo nagłe wytracenie prędkości skutkujące wypadkiem spowodowane jest głównie złym stanem drogi lub awarią starego grata. Rządowa propaganda, której jesteś ofiarą, wmawia że winna jest prędkość.
I pytanie – kto przemieszcza się bezpieczniej po autostradzie, ja jadąc nieprzepisowe 160km/h w nowym bmw czy ty przepisowo jadąc 140 w kilkunastoletnim gracie w upale bez klimy?
Ten drugi.
1. Jeśli przyczyną jest stan dróg, to jak ja – jednostka – ma z tym walczyć? Wybacz, ale wybrałem walkę o finanse osobiste czytelników i wolę się na tym skupić. A kupno nowych aut niezbyt korzystnie oddziałuje na portfel.
2. Odpowiadając na Twoje pytanie: osobiście uważam, że jadąc po autostradzie poziom bezpieczeństwa jest bardzo zbliżony. Jednak ani Ty, ani ja nie mamy twardych dowodów na potwierdzenie naszych stanowisk 🙂 Chociaż – gdybyśmy wprowadzili dodatkową zmienną i zapytali, czy kilka (naście? dziesiąt?) lat dojeżdżania do pracy mniej dzięki szybszemu osiągnięciu niezależności finansowej nie przechyla szali na moją stronę? 🙂
3. Nie piszę o kilkunastoletnich „gratach” (mimo, że wcale nie uważam, że każdy kilkunastoletni samochód zasługuje na tą nazwę). Wyobraź sobie, że mój 9-letni „grat” nawet posiada klimę i mając na liczniku 90-kilka tysięcy kilometrów jest w lepszym stanie niż wiele znacznie młodszych aut.
Ogólnie rzecz biorąc, przyklejasz każdemu używanemu autu mało chlubną łatkę „grata” – uważam, że nie jest to zbyt racjonalne.
Po części pewnie masz rację z tą brawurą… Jednak uważam, że kierowcy jeżdżący zbyt wolno, też stwarzają zagrożenie, ponieważ zmuszają innych do ryzykownych zachowań, bo jechać się po prostu za nimi nie da. Codziennie dojeżdżam do pracy 30km w jedną stronę. Jest to droga lokalna i krajowa jednopasmowa, dość mocno uczęszczana, do tego dużo łuków, a w wielu miejscach na prostej drogowcy zadbali o to, by nie dało się wyprzedzić absolutnie nikogo, umieszczając wysepki i inne dziwactwa. Efekt jest taki, że wystarczy jedna ciężarówka, szambiarka, śmieciara, czy inna sierotka Marysia wlokąca się 60km/h i już łańcuch aut ciągnie się kilometrami. Jeśli jedzie raz na ruski rok z pobliskiej wioski do biedronki na zakupy, to może się kulać z taką prędkością. Ale ja, mając codziennie taką drogę do pokonania, naprawdę nie mam ochoty tracić na to czasu. I nie mówię, żeby jechać 150km/h, ale te 80-100 jak najbardziej. Do tego, jeśli ktoś przy pięknej słonecznej pogodzie, na prostej drodze nie potrafi jechać szybciej niż 60km/h, to naprawdę nie powinien jeździć…
Niestety – taka jest rzeczywistość i niewiele można z tym zrobić – poza uzbrojeniem się w cierpliwość. A tak poza tym polecam korzystanie z innych środków transportu 🙂 Chociaż przy takiej odległości auto rzeczywiście może być optymalne.
Jak słyszę o jakiejś propagandzie rządu w sprawie prędkości to mnie krew zalewa. Właśnie przez takich tłumoków jak Ty (najłagodniejsze słowo jakie mi do głowy wpadło, wybacz) jest tyle wypadków! Wszystko zwalacie tylko na drogi, a nie na swoją debilną bezmyślność i brawurę. Jakoś nie zauważyłem, by ktoś zginął w wypadku jadąc z przepisową prędkością (niezależnie od jakości drogi) czy też podczas kulturalnej jazdy (np. brak wymijania na trzeciego). Ale łatwiej jest zwalić winę na kogoś, niż na siebie. Za same takie poglądy z chęcią odebrałbym Ci możliwość jeżdżenia po drogach, bo jesteś najzwyklejszym potencjalnym niebezpieczeństwem na niej. Koniec i kropka. Prędkość i nieuwaga zabija! Nic więcej!
Widzę, że emocje wzięły górę – mam prośbę o szacunek dla innych czytelników – chciałbym, żeby komentarze pozostały cennym i merytorycznym uzupełnieniem wpisów. Ale nie mogę się nie zgodzić co do tego, że to ludzie – a nie drogi – są przyczyną przeważającej części wypadków.
Oj wzięły niestety górę. Wybacz, naprawdę starałem się jak najłagodniej napisać to, co myślę na ten temat… Jeśli przegiąłem – proszę o korektę 🙂
Korekta niepotrzebna – o ile druga strona przeczyta to wyjaśnienie i nie odpłaci się czymś gorszym 🙂
Ja już dawno doszedłem do wniosku że ludzie jeżdżący samochodami bez tych wszystkich kosmicznych udogodnień, mających polepszyć nasze bezpieczeństwo, mniej ryzykują. Ale należy zwrócić uwagę że nie mamy wpływu na bezpieczeństwo na drodze. My możemy jechać bezpiecznie ale nie uchroni nas to przed brakiem rozumu u innych. Np. szurnięta kobieta która wjechała pijana do przejścia podziemnego pod rotundą o mało nie zabiła kogoś jadącego bezpiecznie. Sama jechała „pancernym” i była bezpieczna (z dużą prędkością staranowała ogrodzenie, betonowe donice i wpadła do przejścia podziemnego i wyszła z tego bez szwanku ).
I właśnie dlatego że nie mamy wpływu na to, jak jeżdżą inni, powinniśmy mieć oczy naokoło głowy, mimo wszystko się nie spieszyć i próbować przewidywać to, co możemy. A i tak dużo pozostaje w rękach… losu? (jakkolwiek go nazwać)
Najlepiej mieć ten luxus, by móc nie mieć auta. W tym względzie możecie mi zazdrościć. 🙂
Może kiedyś… naprawdę chciałbym kiedyś ze spokojem pozbyć się auta i nie czuć z tego powodu żalu. Mam nadzieję, że taki dzień przyjdzie.
Boli dupa kredyciarzy … Prosto i na temat , od około 2000 roku samochody praktycznie wszystkich producentów objęte są planowanym postarzeniem . Pomaga w tym wszechobecna elektronika , tu już nie starczy w razie awarii tu zmostkować , tam pociągnąć kabel itd tylko wymienia się całe (drogie) moduły . Moim pierwszym samochodem była fiesta z 90 , wymiana rozrusznika , paska klinowego czy stacyjki to było pół godziny roboty z zestawem podstawowych narzędzi . Silnik spalał 6 litrów benzyny na 100 kilometrów . Ogólnie , prosta i niezawodna maszyna . Nadal robi się podobne w Azji , ale na wewnętrzny rynek , my jesteśmy skazani na gówno w złoconych papierkach
„my jesteśmy skazani na gówno w złoconych papierkach”
Dlaczego?… Można chyba nadal dostać dobrze utrzymane 20-letnie samochody bez elektroniki.
Nie mówiąc już o modelach znacznie starszych, ale i droższych, które jednak dla znawców i hobbistów mogą być nawet swoistą lokatą kapitału.
Dobrze utrzymane 20-letnie auta to chyba rzadkość. Ale dla chcącego nic trudnego – tylko kto teraz chce kupić 20-letnie auto…
Odpowiem, bo mamy (mąż ma) 20 letnie auto i to wcale nie rzadość. I nie wydaje (jak ktoś tu wcześniej wspomniał) co miesiąć ileśset złotych, bo stal się coś psuje. Nawet przyznam z ręką na sercu, że nie pamiętam ostatniej naprawy czegoś (nawet wymiana pasków nie pamiętam, które wiadomo się zużywają 🙂 ). Oczywiście pomijam wymianę oleju czy kół.
Jednak do tego 20 letniego „grata” wszystko jest w miarę tanie, o komplecie opon nie wspomnę.
Oczywiście, co roku mąż coś tam kompleksowo w nim robi, ale nie są to jakieś szalone pieniądze. Samochód jest zadbany, chodzi jak tralala, trudno się z nim rozstać.
I o dziwo, przynajmniej raz na dwa miesiące ktoś podchodzi i pyta czy można go kupić 🙂
Co do jazdy po autostradzie – bez względu na nowość auta, bez względu na stan dróg itp, nic nie zastąpi po prostu zdrowego rozsądku i jednak ściągnięcie nogi z gazu – i pisze to osoba, która doprowadza innych kierowców do szału, kiedy jedzie 60 w terenie wiosek i miast 🙂
To już któraś historia którą słyszę o tym, że ludzie na ulicy chcą kupować leciwe auta, z którymi właściciel wcale się nie chce rozstać 🙂 Może jeszcze kilka lat i ja będę słyszał takie pytania 🙂
Sam również jeżdzę 22-latkiem i napraw nie ma aż tak dużo jak by się wydawało. Akurat teraz się nam ich trochę skumulowało, ale wydatek tych 600-1000 zł raz na 2-3 lata jest po prostu śmieszną kwotą. Auto jeździ, mało pali, dużo nie kosztuje. Minusem jest to, że go… pożyczyliśmy od mojego taty i kiedyś w końcu trzeba go będzie oddać i kupić coś nowszego, co planujemy na przyszły rok. Ale to i tak będzie minimalnie 6-latek, nowszego nie potrzebujemy 🙂
6 lat to dobry wiek – też nie szukałbym niczego znacznie nowszego, bo i po co ja mam brać na siebie utratę wartości auta, która jest największa przez pierwsze 5 lat?
„Jednak do tego 20 letniego „grata” wszystko jest w miarę tanie, o komplecie opon nie wspomnę.”
Co ma wiek auta do ceny opon??? Tu się raczej liczy rozmiar koła a nie wiek auta. A zdaje się, że rozmiary na przestrzeni 20 lat się nie zmieniły 😉
Chciałabym też zauważyć, że jadąc po drodze publicznej nie jesteśmy na niej sami. Oprócz tego, że jak zauważyłam wszyscy tu komentujący jeżdżą przepisowo ( oprócz pana w nowym BMW co jedzie 160 na autostradzie ) i bezpiecznie, to są też inni użytkownicy dróg którzy niekoniecznie jeżdżą dobrze. I niestety, gdzieś była już wpomniana czołówka przy 100 km/h malucha z terenowym porsche, no proszę mnie nie rozśmieszać, że oboje kierowcy zginą na miejscu. Maluch to maluch, a takie porsche to kilku tonowy czołg, kierowca raczej wyjdzie z tego bez szwanku. Z resztą nawet jadąc zgodnie z przepisami mogę mieć wypadekm, i nie ma znaczenia czy jadę nowym czy starym, czy droga jest dobra czy zła, bo ktoś inny kto jedzie jak wariat go spowoduje. Bepieczeństwo to kwestia stanu technicznego i rozsądku.
W Szczecinie na wyjeździe z miasta jest takie jedno miejsce o którym wciąż piszą w gazetach , bo się różne auta na słupie zawijają. To czy nastawiają tam radarów i ograniczą prędkość do 10 km/h albo każą auta przenosić na rękach nie zmieni tego, że jak ktoś jest głupi to tam na tym słupie zginie.
Mylisz się – na przestrzeni 20 lat rozmiar opon bardzo się zmienił. Wtedy standardem były koła 12-14 calowe, teraz raczej 16-17 cali. A to – jak sama zauważyłaś – bardzo przekłada się na cenę opony.
Co i rusz widzę, że ludzie jeżdżący takimi „kilkutonowymi czołgami” myślą, że są właśnie w czołgu, droga należy do nich i nie warto na nic uważać – i takie podejście właśnie całkowicie niweluje wyższe bezpieczeństwo zapewniane przez duże auta.
W kiluktonowym czołgu może i standardem jest 17 calowe koło, ale w normalnym samochodzie raczej 14-15 cali.
Z resztą w jeździe samochodem jak i we wszystkim innym najważniejsze jest myślenie :-)tego niestety nic nie zastąpi, żaden komputer ani inny system.
Właśnie o to mi chodzi – z moich obserwacji wynika, że im droższe auto, tym niższy poziom myślenia. Na zasadzie „mam kasę, mogę wszystko”. 14-15 cali? Może segment B, czyli małe samochody miejskie. Nasza corolla z 2004 roku ma 15 cali i można kupić opony za niewiele ponad 300 zł za sztukę. Ale 16-calowe i większe to już naprawdę znacznie większe pieniądze.
Nie przesadzajmy. Z ciekawości sprawdziłam na znanym serwisie aukcyjnym ceny opon, takich ze średniej pólki, ceny 15-tek i 16- niewiele się różnią od siebie. Mówię oczywiście o normalnych oponach, a nie niskoprofilowych czy jakiś innych wynalazkach.
Hmm jeśli mówię o rozmiarze kół to owszem mam na myśli małe miejskie auta, oraz wiekowe ponad 20-letnie sportowe cuda dla „biedaków” ( czyli nie Porsche ,a raczej z gatunku Fordów, Volksawgenów, czy Opli )
Nie wiem czy poziom myślenia zależy od ceny samochodu. Dużo wypadków ze skutkiem śmiertelnym powodowanych jest przez młodzieńców w wiekowych autach, często będących pod wpływem alkoholu ( oczywiście młodzieńcy sa pod wpływem a nie auta ). Z resztą już gdzieś ktoś pisał, to nie auto powoduje wypadek tylko kierowca. A wydaje mi się, że akurat pieniądze na głupotę nie mają wpływu.
Mam auto z 2004 roku i myślę, że albo go ten problem nie dotyczy, albo jest policzony na przebieg a nie wiek (mam niewiele ponad 90k km). a jeśli tak, to za parę lat będzie wpis o tym, jak przyjemnie i bezawaryjnie jeździ się 15-letnim autem 🙂
Temat nie jest tak oczywisty jak Autorowi się wydaje 🙂
1. Większość ładnych, błyszczących samochodów jeżdżących po polskich drogach to samochody finansowane przez przedsiębiorstwa.
2. W przypadku przedsiębiorstwa zakup, a jeszcze bardziej wynajem długoterminowy nowiutkiego samochodu może być opłacalny. Tarcza podatkowa i inne takie. Rozumiem, że wątek nie dotyczy prowadzenia działalności gospodarczej, ale należy to wiedzieć, dlaczego na ulicach jest sporo pachnących nowością samochodów.
3. Zakup dobrego samochodu z drugiej ręki to niełatwa sprawa i może zająć spokojnie kilka miesięcy, bez gwarancji sukcesu. Znaczna część ofert dostępnych na rynku to auta po większych lub mniejszych przejściach.
4. Kupowanie samochodu używanego w celach konsumpcyjnych za kredyt konsumpcyjny, to głupota obiektywna. Jeżeli nie stać mnie to nie kupuję.
5. Przy zakupie samochodu używanego, nie jest ważny rok produkcji samochodu, a jego stan.
Przyznaję Ci rację (właściwie we wszystkich punktach). Piszę z perspektywy etatowca, który nie może liczyć na auto służbowe. Zresztą każdy wpis jest wpisany właśnie z tym założeniem i na pewno nie zauważam niektórych mechanizmów.
W dyplomie mam wpisane-inż.mechanik.Specjalność -eksploatacja pojazdów samochodowych.Ale ten dyplom uzyskałem z początkiem lat 70. Jeździłem syrenką,maluchami,dużymi fiatami,polonezami i od kilku lat oplem.Wszystkie samochody oprócz opla,sam sobie naprawiałem. Nawet mi się zdarzyło ,że silnik z malucha wniosłem na IV piętro,do swojego M-3,tam go całego rozebrałem i uszczelniacze popychaczy wymieniłem.To były czasy.Z rozrzewnieniem tez wspominam,całonocne wyprawy maluchem nad Bałyk z czteroosobową rodziną .Niby tylko 450 km,ale po drogach lat 70.I jeszcze z bagażem na dachu.Teraz od kilku ładnych lat Astrą jeżdżę,sam nie naprawiam,bo się już na tych silnikach mniej znam,a poza tym już mi się nie chce.Czasami mnie myśli nachodzą ,żeby zmienić samochód na nowszy.Ale przeważa opcja,po co.Wygodnie mi się nim jeździ,remontów nie wymaga,ale jeszcze go czuję,jak jakiś niewłaściwy dźwięk wydaje,to wiem co mu dolega.A zmienię na nowy,elektroniką naszpikowany,to nie dość ze stracę kupę kasy,to w razie awarii i tak będę zielony.Dlatego zamiast nowego samochodu,nowy rower sobie kupiłem,lecz taki który w razie awarii ,sam naprawić potrafię,bo ma zestaw kluczy.I Wam tez to polecam.
Świetna historia 🙂 A wybór nowego roweru zamiast nowego auta to miód dla mojej duszy – oby więcej takich wyborów 🙂
Całe moje życie naprawiałem swoje samochody. W ubiegłym roku sprzedałem mojego Forda z 1980 roku. Kupiłem sobie nowy rower i okazało się że roweru nie jestem w stanie naprawić.
Na Youtube znalazłem nawet filmik, gdzie mechanik krok po kroku demonstrował jak to zrobić. Wszystko prosto i pięknie, ale koszt kluczy i części przewyższa cenę nowego roweru.
Dla mnie to śmieszne. Tak oszukują ludzi. Ten rower specjalnie tak zbudowano, żeby po roku nie nadawał się do jazdy.
Ciężko mi w to uwierzyć… podzielisz się informacją, jaką to wspaniałą nowinkę techniczną kupiłeś?
też mi w to ciężko uwierzyć. Chyba że to jakiś marketowy rower za 100 zł. Mój mąż jest fanatykiem rowerowym. Jego rower to jego oczko w głowie, aż bywam zazdrosna 🙂 jednakże koszty kluczy do naprawy nigdy nie przekraczają 60 zł za sztukę. Jeżdzi swoimi rowerami już dosyć długo, sam je serwisuje, ba! nawet serwisuje rowery wszystkim znajomkom. I jakoś nie wydaje mi się, żeby te rowery były po roku na nadawały się do jazdy.
Drogi Wolny 🙂 mam małe pytanko odnośnie roweru. Czy Twoja żona wozi wasze dziecko rowerem??? Czy jednak używacie częściej auta posiadając potomstwo. Szanuję Twój wybór roweru jako środka lokomocji. Sama się pewenie przesiądę na rower za kilka lat. Z mojego kobiecego i matczynego punktu widzenia rower jest nieopłacalny jako środek do transportu i dojzadu do pracy. Mam dwoje małych dzieci, które same nie umieją jeździć na rowerze, ani nie mogą samodzielnie wracać z placówek. Samochodem rozwiezienie dzieci jedno do babci drugie do szkoły i dojazd do pracy zajmuje mi niemalże godzinę. A wszystko to na obszarze ok 10km w jedną stronę. Ja jeżdżąc samochodem kupuję swój wolny czas. Z resztą fizycznie jest to ciężkie do zrobienia żeby zapakować dwoje dzieci i siebie na jeden rower 🙂 I trwałoby to zdecydowanie dłużej, oraz powodowałoby że starsze dziecko musiałoby czekać pod szkołą na otwarcie świetlicy. Droga powrotna mogłaby też zaskutkować wezwaniem pogotowia opiekuńczego do szkoły z uwagi na to, że nie zdążę dojechac do szkoły przed zamknięciem świetlicy. W Twoim przypadku rower to doskonałe rozwiązanie jednak w moim póki co nie 🙂
Maja jest za mała na rower. Tej wiosny na pewno kupimy siedzenie montowane na „dorosły” rower i będziemy urządzali wycieczki. Raczej nie używamy auta do załatwiania lekarzy itp z małą – przeważnie żona jedzie gdzie trzeba wózkiem. Dużym ułatwieniem jest mieszkanie w „odpowiedniej” lokalizacji – to również indywidualny wybór każdego. Mnie rodzice nie wozili nigdzie – w 2 klasie podstawówki dostałem klucze na szyję i jakoś sobie poradziłem. Czy teraz aż tak się zmieniły standardy?
Hmm całkiem niedawno rozmawiałyśmy o tych standardach z innymi mamusiami 🙂 chyba jednak się standardy zmieniły. Nie mam na myśli tego że dziecko musi być podwożone do szkoły furą bo inaczej to obciach. Chodzi mi o strach. Ja też w drugiej klasie miałam klucz na szyi i sama chodziłam do szkoły. Ale o swoje dziecko sie boję. Boję się, bo więcej się słyszy o różnych złych przygodach które spotkały dzieci, boję się, że jakiś głupek potrąci moją córkę samochodem. To mój strach i nie tylko mój, ale innych rodziców, powoduje, że standardy się zmieniły. Ja mieszkam w takiej okolicy, że do lekarza mogę iść na piechotę do szkoły też, jednak do pracy to już nie tak łatwo. I tu pojawia się problem mojego kosztu alternatywnego w postaci wolnego czasu 🙂
Hmmm – nie będę się zarzekał, że tak nie jest. Sam nie wiem jakie decyzje podejmiemy i czy nie będziemy się bardziej bali o nasze dzieci, niż nasi rodzice o nas. Pewnie tak. Ale myślę, że mieszkając blisko szkół/lekarzy itp, zdecydowanie auto będzie ostatnim wyborem środka transportu.
Oczywiście auto to ostatni wybór. Przez jakiś czas będąc osobą niepracującą, prowadzając dziecko do szkoły czy przedszkola nie korzystałam z samochodu. Póki co muszę jeszcze przez znaczący okres czasu pracować, w związku z tym na dzień dzisiejszy auto jest dla mnie optymalnym wyborem 🙂 Ale planuję się przesiąść na rower. W końcu choćby z przekory, nie mogę być gorsza od „pana męża” :d
Nowy kupię pod jednym warunkiem 🙂
Będzie wyglądał jak Citroen XM, działał jak Citroen XM i nazywał sie Citroen XM
Innych wymagań i oczekiwań nie mam 😀
Zważywszy jednak na fakt, że żaden producent nie kwapi się, by zaspokoić moją potrzebę, to i ja nie kwapię się by wydać u niego moje pieniądze na nie moją potrzebę 🙂
Wolę naprawiać swoją starą „cytrynkę” 🙂
Toż to prawdziwy klasyk! No no – nie wiedziałem że taki z Ciebie miłośnik motoryzacji 🙂
Bo „czeba” być „czowiekiem renesansu” 🙂
Oj popełniłam kiedyś auto z salonu-nie jakiś mega wypasiony model,ale…
Powiem tak -zapach nowości jest miły.Miałam sporo szczęścia też,bo po pięciu latach użytkowania auto jest praktycznie bezobslugowe-oprócz wymiany oleju,filtrów itd.,ale wiem ,że może być różnie .Moim zdaniem nie istnieją już”pewne” marki-psują się nowe bmw,volvo….będę jeżdzić moim swiftem aż sie chłopak nie rozkraczy;-)zgadzam się w pełni-auto z salonu kupuję się dla radochy-ale już więcej tego nie zrobię,chyba ,że jakieś koszty firmowe będzie tzreba „stworzyć”;-)
Mój 9-letni „złomek” ma tą samą właściwość – absolutna bezawaryjność i pewność dojechania w miejsce docelowe. I jak najdłużej sobie i Tobie tego życzę!
Co do powiadamiania o nowych wpisach to preferuję RSS 🙂
A co do zmian i np: roweru, to zachęcam do zapoznania się z tym projektem: http://izzybike.eu/
Co do clue wpisu i zmian, zdecydowane się zgadzam, sam kilka miesięcy temu miałem „parcie” na zmianę smartfona (SGS2 na SGS4) ale po przemyśleniu za/przeciw wyszło mi, że wolę poczekać jeszcze 6-12 miesięcy jak wybrany przeze mnie telefon będzie 50% tańszy.
A widzisz… a ja przed niedawnym kupnem smartfona stwierdziłem, że SGS2, którego używasz aktualnie i planujesz zmienić, bo chcesz coś nowszego jest zdecydowanie zbyt „wypasiony” dla mnie i najzwyczajniej niepotrzebny. I znowu punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
RSS też jest dobrą opcją – jeśli korzystasz, nie widzę sensu w zmianach.
Tak parę słów o mojej postawie, troszkę na marginesie tematu.
He, he, he: SGS2, SGS4, RSS, Swift…., jakieś opony do aut z parametrami, a jeszcze wcześniej jakieś tam oferty ziemniakowej sieci komórkowej polecanej przez Wolnego itp….
Coś tam z kontekstu rozmowy wyłapuję, a jednak nie za wiele. Cieszy mnie to, bo widzę, jak miło jestem zacofany i niedzisiejszy. Polecam ten stan. Jak dla mnie jest on jednym ze składników mej wolności czy nawet osobowości.
Na nic się zdadzą nawoływania do tzw. diety informacyjnej, skoro jest się tak bardzo na bieżąco z techniką, motoryzacją itp. i się porównuje, sprawdza, zgłębia.
Moim zdaniem poza nielicznymi sytuacjami „przymusu” auto można zastąpić prostszymi, tańszymi i bezpieczniejszymi środkami lokomocji.
Myśli nieco chaotyczne, ale może choć jednak wartościowa (że się tak wyrażę na minimalistycznej nucie, w środku nocy).
Ciekawe spostrzeżenia – rozumiem co masz na myśli i nie neguję. Mam świadomość, że sam – ze względu na techniczny umysł i chęć podejmowania optymalnych wyborów konsumenckich – czasami zbyt mocno zagłębiam się w dany temat. Można powiedzieć, że działam na zasadzie wybiórczej diety informacyjnej – naginam nieco reguły w momencie analizowania danego tematu, na przykład ostatnio – kupna telefonu. Coś tam poczytałem, jakieś rozeznanie zrobiłem i w konsekwencji jeszcze przez jakiś czas będę miał w głowie trochę nadmiarowej wiedzy. Podejrzewam, że sam również przeprowadzasz choćby podstawową analizę tematu przed kupnem czegoś droższego niż 100/200 czy więcej zł? Nie na darmo przez pewien czas sam podpisywałeś się „harpagonik” 🙂
Poza tym zauważ, że ten blog istnieje niecały rok, a ja nie zawsze byłem tak świadomy i ukierunkowany jak teraz – to też pokazuje, że śmieciowe informacje – choćby wchłonięte lata temu – długo pozostają w głowie. Nie żebym się tłumaczył, ale jest jeszcze jedna kwestia – Ty jesteś wyjątkiem (nawet ja się zastanawiam „jak można tego nie wiedzieć?” 🙂 ) – większość czytelników jednak tak bardzo nie odcina się od takiej wiedzy, a ja – prowadząc blog… hmm – ekspercki się to chyba nazywa – muszę być na bieżąco przynajmniej w tematach o których piszę. Inaczej pierwszy lepszy komentarz i byłoby że „wolny nie wie o czym pisze”.
Wszystko to prawda, co piszesz..
Jeśli chodzi o zakup elektroniki wypracowałem sobie następujące zasady.
1) Nie kupować nowego sprzętu, póki stary jakoś tam działa (akumulatorki do aparatu cyfrowego jakoś tam działają mi, tzn. na 40-50 zdjęć starczy im „siły”, a to przecież więcej niż dawne tradycyjne klisze: 36 lub 24 klatki – więc wciąż jeszcze są git! Hm… teraz ja się chwalę archaiczną, niepotrzebną już dziś wiedzą nt. dawnej fotografii 😉 )
2) kupować sprzęt firmowy (tu potrzebna jest znajomość nazw) w najtańszej, podstawowej wersji. Im mniej przycisków, im mniej jakichś tam pixeli – tym lepiej. I żadnych nowinek. Dzisiejsze nowinki kupię (albo i nie) za 10 lat.
3) trzymać gwarancje
No tak, ale to moje wytyczne, być może ktoś faktycznie potrzebuje aparat foto, który robi megazbliżenia w superjakości.
Inna rzecz.
Moja wiedza z zakresu technicznego oraz z zakresu nauk ścisłych (z wyjątkiem rachunku prawdopodobieństwa, procentów oraz statystyki) jest żałosna.
Moją domeną są zaś: historia, psychologia, socjologia, filozofia, literatura. I tu, po poznaniu iluś tam książeczek, książek i ksiąg, stwierdzam: wiedza to na ogół przekleństwo. Lepiej być przysłowiowym „głuptakiem”, jak to pisał Erazm z Rotterdamu.
Ważne są zaś: sceptycyzm, zdrowy rozsądek, umiejętność kojarzenia faktów i wyciągania wniosków. Tyle na ogół wystarcza.
Witam,
to może ja wtrącę swoje dwa grosze. Posiadamy z żoną 2 samochody – jeden pełnoletni drugi lat 14. Oba samochody mamy od naszych rodziców, którzy nabyli je jako auta nowe. Ten pełnoletni samochodzik może i wygląda jak grat – rdza, uszkodzenia itp. ale jest sprawny technicznie w 100% i to jest ważne. Bo można mieć 3 letnie auto, które ma nabite 150 tysięcy i w każdej chwil może się posypać koło dwumasowe, zerwać pasek rozrządu itp. bo ktoś nie dba o samochód, tylko jeździ, aż się gdzieś stanie.
Problem polega na tym, że ludzie nie dbają o samochody! Auto nie ma wyglądać (to tylko miły dodatek), auto ma być sprawne! I nie ważne czy stare czy nowe, jak kogoś stać na samochód za 200 tys. to stać go na naprawy (przynajmniej tak powinno być).
Szybka jazda na autostradach jak najbardziej ok, jeżeli ktoś ma odpowiedni samochód i są dobre warunki. Ktoś wspomniał o Niemczech – ostatnio trochę tam jeździłem i owszem na autostradzie zapierniczają, ale jak jest ograniczenie do 100 km/h to zwalniają i nikt nie jedzie szybciej niż 110 km/h. W mieście jak jest 30 km/h to tyle jadą i to jest powód dlaczego mają tak mało wypadków, bo jeżdżą rozsądniej!
Kolejny ciekawy komentarz. I masz rację – jeśli ktoś już porównuje nasze drogi do niemieckich, to warto również wziąć pod uwagę kulturę jazdy, która jest u nas na zdecydowanie innym poziomie – i żadne drogowe inwestycje nie pomogą dopóki znaczna część kierowców jeździ, jakby jutra miało nie być.
Witam,
wypowiem się w kwestii nowego samochodu bo ostatnio taki nabyliśmy z narzeczoną – Toyota Aygo. Czemu nowy?
1. Fiat Seicento kosztował nas w ciągu 2,5 roku eksploatacji 2-3x wiecej niz jest warty. Ostatnia awaria i naprawa za 10% wartosci przeważyła szalę i moją wytrzymałość psychiczną.
2. Sytuacja zawodowa mojej narzeczonej (wlasna DG) wymagajaca ciaglych dojazdow do klientow rozsianych na terenie calego wojewodztwa nie pozwala nam na sytuacje w ktorej okazuje sie ze samochod nieodpala, nie wraca z trasy tylko trzeba go zholowac a pozniej stoi tydzien w warsztacie. Dla nas to jest poprostu czysta strata dochodu.
2a. dlaczego teraz – bo kalkulacja promocji wyprzedazowych i roznica w cenie cennikowej na przelomie poprzednich lat pokazala ze samochod bedzie o ok 18% drozszy po nowym roku co jest ogromna roznica, a plan byl na taki zakup pod koniec 1 kwartalu 2014.
3. gdyby mial to być zakup prywatny bez korzyści wynikających z DG na 100% nie zdecydowalibyśmy się na nowy samochód tylko skończyło by się na jakimś używanym pewnie ok 3-5 letnim.
4. dla kontrastu dodam, że ja jeżdżę 11-12 letnim Oplem Astrą z przebiegiem 320tys km. Swego czasu trochę musiałem włożyć w ten samochód – w sumie od razu po zakupie 4 lata temu ale ostatnio odpukać nie mogę narzekać na niego choć kilka napraw jest w oczekiwaniu. I będę nim jeździł jeszcze trochę.
na wiekszy moze i moglibysmy sobie pozwolic ale ten po 1 sie bardzo spodobal narzeczonej a po 2 jest wystarczajacy do jazdy w 1-2 osoby i ma w miescie same zalety. male spalanie wcisnie sie w kazda dziure na parkingu. ma jakies dziwne systemy kontroli i bezpieczenstwa ktorych nie ma moj opel ale to wcale nie oznacza ze trzeba nim cisnac do odciecia. najlepiej sie nim jezdzi tak 90-110.
tak wiec wszystko zalezy od tego co i komu jest potrzebne – dla nas to czesc dzialalnosci zarobkowej a nie kaprys.
ps. pozdrawiam Romana
Rozumiem, że jesteś znajomym Romana? Jeśli tak, chyba będę musiał odpalić mu jakąś prowizję za kolejnego czytelnika 😛
A odkładając żarty na bok – bardzo rozsądne podejście. Po raz kolejny przyznaję, że nie mając DG na wiele spraw mogę patrzeć zbyt „wąsko”. Choć kto wie – być może posiadanie bloga za jakiś czas wymusi na mnie założenie takiej działalności? A jeśli tak się stanie i będę już zarabiał kokosy na działalności, być może też „wrzucę w koszty” jakieś auto 🙂
akurat z Romanem znamy się tylko z Twojego bloga 🙂
Witam w ponieważ motoryzacją sie żywo interesuję mam prawko na ciężarówkę a teraz robię na autobus zagadnienia z mechaniki niesą mi obce to się wypowiem Więc w Polskich warunkach o ile nieprowadzi się dosyć dobrze dzałającej firmy małej lub średniej zakup auta nowego jest niczym nieuzasadniony już wyjeżdzając z salonu się traci ja miałem okazję zmienić auto ale niezrobiłem tego śmigam fordem fokusem MK1 Z silnikiem 1,8 TDDI 90 km niemylić z TDCI 115 km rok 99 .Przy normalnym używaniu i serwisowaniu olej zmieniam co 10 tyś wszelkie luzy w zawieszeniu usuwam natychmiast auto niedozajechania naprawy proste w wykonaniu podstawowy serwis olej filtry mogę wykonywac samodzelnie wnętrze utrzymane w czystośći nowe hamulce również na osi tylniej .Nowszego auta niepotrzebuję a zaoszczędzone pieniądze wolę przeznaczyć na coś innego najlepiej na własny rozwój na nabywanie nowych umiejętnośći .Bardzo spodobał mi sie twój wpis o tym że człowiek potrzebuje zmian a nie koniecznie nowych przedmiotów .Chwilowa adrenalina naprawdę niejest warta kilku lat pracy lub spłacania leasingu na auto .Teżjestem daleki od tego żeby jeździć zdezelowanym niebezpiecznym samochodem w 5 osub elemęty odpowiadające bezpośrednio za bezpieczeństwo muszą byś sprawne .Ale śmiję sie z ludzi co kupują auta za grube tyśące a tak naprawdę ich niepotrzebują po po co kumu luksusowy suw żeby dojeźdzać 5 km do pracy lub firmy znam takie przypadki sąsiad ma BMW X6 za prawie puł miliona a jeździ tylko 10 km dzennie najlepsze jest to że ledwo wiąże koniec z końcem jak przychodzą raty za autko i przeglądy co za głupota.
Twój sąsiad wcale nie kupił samochodu za pół miliona. On kupił gadżet, prestiż i zazdrosne spojrzenia – oczywiście wszystko w oczach znacznej części społeczeństwa, do której czytelnicy tego bloga raczej się nie zaliczają, i chwała im za to 🙂
Widzę, że emocje wzięły górę i niektórych poniosło. Chyba po raz pierwszy (albo przeoczyłem jakiś gorący temat :). Duże kwoty, duże emocje.
Dwa lata temu przy zmianie auta rozważałem zakup kilkulatka lub nowego na firmę i mimo korzyści podatkowych wybór padł na 5-latka. Ekonomicznie nowe auto się po prostu nie opłacało, nawet na firmę. Przykładowo dla auta za 50.000, odchodził VAT 6.000, 44.000 amortyzuje się przez 5 lat (można to potraktować jako odpis 132 PLN od podatku miesięcznie), czyli kupujemy
samochód za 36000. Używane 5-letnie auto ok 15.000 (zależnie od marki może być więcej lub mniej). Auto używane można przenieść do środków trwałych firmy co oznacza 30 miesięcy odliczenia od podatku w wysokości 90 PLN, czyli zakup używanego kosztowałby 12300. Rożnica 36.000 – 12.300 = 23.700 w kieszeni. Tę kwotę należy zmniejszyć o drobne poprawki auta używanego, powiedzmy 1.500 i różnicę w cenie sprzedaży po X latach – tu można założyć kwotę Y od 5.000 do 15.000, uśrednijmy to do 10.000. Korzyści powiększa o wiele tańsze ubezpieczenie, co ciężko przeliczyć, ponieważ zależy od wielu czynników, ale jest liczona w tysiącach, w moim przypadku przyjąłem 5.000. Sumując 23.700-1.500-10.000+5.000 = 17.200 na korzyść 5-latka. Niejako w bonusie jest tańszy serwis w warsztatach, które ja wybieram i odwiedzam kiedy potrzebuję bez obawy, że spóźnienie o 2.000 kilometrów (dla mnie 3 tygodnie) spowoduje jakieś wyłączenia w gwarancji. Aby obniżyć koszty mogłem zainstalować gaz bez obawy o utratę
gwarancji na pół samochodu. Mogę korzystać z części jakie mi odpowiadają, np o jakości oryginałów lub nawet wyższej w cenie o wiele niższej niż oryginały z ASO. Pytaniem otwartym pozostaje czy 17.200 + pozostałe korzyści przewyższają chęć/potrzebę jeżdżenia nowym autem. Dla jednych jest to różnica akceptowalna, dla innych absolutnie nie.
Powyższa kwota to oczywiście symulacja i to bardzo uproszczona. Przy zakupie auta jako osoba prywatna różnica rośnie gwałtownie (50-15-1.5-10+5 = 28.5 tysiąca). Auto może też kosztować 150.000.
Czy nowsze auta są bezpieczniejsze? Oczywiście, ale poczucie bezpieczeństwa ma się nijak do bezpieczeństwa na drodze. Fizyki nie da się oszukać i wielki SUV przegra z drzewem, ale jednocześnie zrobi z punto malucha (5* nie pomoże gdy wjedzie w nie rozpędzone 2,5t). Z resztą to nie auta powodują wypadki, a ludzie ich brak umiejętności, buta, zła ocena sytuacji, pośpiesz itd itp. Samochód nawet 20-letni, jeśli tylko jest sprawny jest bezpieczny, dopóki zachowujemy zdrowy rozsądek. Źle utrzymany 3-latek „bez amortyzatorów” na oponach bez bieżnika, ze spóźnionym kierowcą wewnątrz to większe zagrożenie. Sam to przerabiałem powodując kolizję pożyczonym autem, mniejszym, starszym, „gorszym”, z o wiele słabszymi hamulcami, dla niektórych po prostu złomkiem, ale po pierwszych „je**** hamulce”, doszedłem do wniosku, że była to moja i wyłącznie moja wina – nie samochodu – moja.
A tak na marginesie. Niech każdy jeździ czym mu się podoba 🙂
Super komentarz – dzięki, że poświęciłeś czas na napisanie prawie-że-postu 🙂 Szczególnie zainteresowały mnie wyliczenia. Tak podejrzewałem, że zyski z odliczenia nowego auta w związku z DG (przynajmniej taką na małą skalę – np. 1-osobowa firma) są tylko niewiele większe niż odliczenie auta używanego. A prawie całą różnicę pomiędzy ceną nowego a używanego auta nadal musi pokryć przedsiębiorca.
PS Dyskusja ożywiona, ale na razie jest przecież niewiele ponad 50 komentarzy – rekordowy post ma ich ponad 130 🙂
OFFTOPIC:
wolny rozważ proszę kwestie zmiany systemu komentarzy na coś sensowniejszego bo wyszukiwanie dodawanych komentarzy jako odpowiedzi po godzinie dodania jest kiepskim rozwiązaniem żeby być na bieżąco w dyskusji. może DISQUS może coś innego.
Zdaję sobie sprawę z dość podstawowej funkcjonalności systemu komentarzy, która staje się lekkim utrudnieniem wraz ze wzrostem ilości Waszych wypowiedzi. Ale w drugiej strony słyszałem mało pochlebne opinie chociażby o DISQUS i koledzy blogerzy raczej zalecają pozostanie przy tym, co jest. Proste rozwiązania generalnie się sprawdzają i działają bezproblemowo, chociaż nie oferują niektórych udogodnień.
A ja kupie nowy samochod tylko nie za swoje pieniadze… 100tys. na nowy samochod przeznacze na zakup mieszkania pod wynajem. Samochod wezme w leasing lub najem dlugoterminowy, a raty leasingu bede pokrywal z wynajmu mieszkania. Oczywiscie jest jakas wplata wlasna w przypadku leasingu ale powiedzmy ze bedzie to 20-30 tys. Byc moze cos do tych rat trzeba bedzie dorzucac ale to juz niewielkie kwoty. Po zakonczeniu leasingu samochod zostawie nadal dla siebie i pojezdze nim jeszcze pare ladnych lat. Zalety takiego rozwiazania? Korzysci podatkowe dla firmy, poza tym nadal masz te 100 tys. zainwestowane w mieszkanie i co miesieczne wplywy z najmu. No i masz pewny samochod. Bo faktycznie dla osoby nie prowadzacej DG zakup nowego samochodu za 100 tys. to raczej niezbyt madre rozwiazanie.
Nie wie kto doradził Ci takie rozwiązanie, ale zmień doradcę/sprzedawcę. Masz 100.000 które wkładasz w mieszkanie – 20.000 wkładu w auto, czyli inwestujesz 80.000, co przy stopie zwrotu z najmu 5% netto daje 4000 zysku rocznie / 333 miesięcznie. Zakładając, ze dostaniesz promocyjny leasing w salonie typu 105%, to i tak rata wyniesie ok 1400 brutto na 5 lat. Z jednej strony masz 333 zysku z najmu z drugiej ratę 1400 (zakładając, ze przepisy pozwolą odliczyć pełny VAT wyniesie Cię on ~933 PLN uwzględniając koszty obniżające podstawę opodatkowania. Zysk 333, strata 933 = – 600 miesięcznie przez 5 lat. Robiąc tak nie kupujesz samochodu za „nie swoje pieniądze”, kupujesz go za +- 70.000 uwzględniając korzyści podatkowe. Daj spokój, jeśli ma być na czyjś koszt, to kup mieszkanie pod wynajem i kup dobre używane auto za 25.000, wtedy jest szansa, że mieszkanie „zapracuje na to auto” zanim je wymienisz.
Wydaje mi się, że nieco zachłysnąłeś się sloganem „generuj koszty”, ale pamiętaj, że koszty to są właśnie koszty, a niższy podatek powinien być przyjemnym dodatkiem, a nie powodem wydania pieniędzy.
Hmm mam 100tys na samochod. Kupuje za to mieszkanie. Czynsz netto z najmu to 650zl miesiecznie uwzgleniajac 1 miesiac pustostanu czyli 7,7% rocznie co nie jest jakims w sumie rewelacyjnym wynikiem bo z najmu mozna osignac i 10% zalezy tylko w jakiej cenie kupi sie nieruchomosc.
Dodatkowo 20 tys wykladam na samochod i kupuje tanszy za 70tys a nie 100tys. Rata leasingu 1200zl brutto miesiecznie. Odliczajac 8000zl VAT i 19% podatku dochodowego rata wynosi 850zl. Czyli doplacam do tego co miesiac 200zl, a pozniej wykupuje go za 1% wartosci i ciesze sie jeszcze przez kilka lat pewnym samochodem. Policzmy koszty:
200zl * 60miesiecy = 12000 + 20000 + 700 = 32700zl – tyle wydalem na nowy samochod w ciagu 5 lat. Pozniej co miesiac do konca zycia mam 650zl miesiecznie z wynajmu. Owszem moja pojawic sie jakies koszty zwiazane z remontami a wiec niech bdzie te 500zl miesiecznie.
Chcialem tylko pokazac ze ktos kto chce wydac duza kase na nowy samochod moze kupic tanszy i wziac go w leasing a pozostala kwote zainwestowac. Oczywiscie moze kupic i uzywany wtedy te cyferki na koniec beda jeszcze lepiej wygladac. Ale czy uzywanym 10 letnim samochodem odwazylbys sie wybrac np na wakacje z dzieckiem po Europie? Poza tym dla przedsiebiorcy wazna jest niezawodnosc, a jakie jest prawdopodobienstwo ze nowy samochod popsuje sie w trasie, a jakie jest prawdopodobienstwo dla 10 letniego samochodu?
Mamy rozbieżność w dwóch punktach.
1. liczyłem leasing dla 80.000, nie 70.000 stąd raz 933, raz 850 PLN
2. jeśli możesz realnie mieć 500 PLN miesięcznie inwestując 100.000 w nieruchomość pod najem, to szczerze Ci gratuluję, w mojej okolicy realia oscylują raczej do max 400 zakładając zakup kilkanaście % poniżej cen wywoławczych
Tu jest różnica między 350, a 600 dopłaty miesięcznie. Uznajmy, że praktyka pokaże wynik po środku. dla auta za 90.000 /// 450×60 + 16.200 (VAT już odliczyłeś na raty, więc tu tylko PIT odejdzie z wkładu 20.000) +900 (liczysz 1% od wartości początkowej, nie kredytowanej)= 44.100
Używany za 25.000 – PIT = 20.250, czyli zakup nowego jest droższy o ok 24.000 / 400PLN miesięcznie. Jeśli możesz tyle wydać dodatkowo jako uzasadniony wydatek, to zrób to 🙂 PIT 19% wskazuje, że będzie to dla Ciebie kwota nieodczuwalna, ale jak sam zauważyłeś, można lepiej te pieniądze spożytkować.
Co do obaw odnośnie 10-letnich aut. Coraz częściej widzę kilkuletnie auta unieruchomione przy drodze, o wiele częściej niż prostsze stare konstrukcje, mniej komfortowe, gorzej wyposażone, ale z mniejszą ilością podzespołów, których awaria oznacza STOP. Znajomego 5-letnie BMW już dwa razy miało awarię za granicą na wyjeździe z rodziną.
Zwróć też uwagę na koszt serwisu aut klasy średniej. Można się zdziwić ile kosztują reflektor, wtryskiwacz, albo np czujnik ciśnienia opon (oczywiście wykonany tak, że można tylko wymienić – w C4 ok 500, komplet pada co około 5 lat) itd.
Panowie – serdeczne dzięki za tą dyskusję. Ja przestałem ogarniać kilka komentarzy wcześniej – brak DG jednak robi swoje.
Założenie DG i zapłecenie kilka razy podatku szybko „wyleczy” Ciebie z niewiedzy 😀
Zapewniam 🙂
Pewnie tak. Ale przy okazji tak sobie pomyślałem: w tej chwili (na dobrze płatnym etacie) płacę całe dzikie mnóstwo podatków – patrząc na pasek płacowy mam ochotę krzyczeć – tyle oddaję państwu. A chyba przyznasz, że świadomość etatowców jest o ogólności znacznie, znacznie mniejsza niż tych prowadzących DG. Różnica w podejściu pomiędzy odprowadzaniem podatków samemu a sytuacją, kiedy robi to za nas pracodawca jest olbrzymia.
Spójrz na to w ten sposób. Etat ~ 60% tego co wydaje pracodawca jest Twoim netto (drugi próg ma jeszcze mniej). DG w największym uproszczeniu kwota (netto – 18/19%) – 600 (taki realny jest koszt ZUSu na GD), ale jest okres 2-letni dla „nowych”, kosztujący niecałe 200. Dodatkowy plus to możliwość wpisywania w koszty tego, z czego realnie korzystasz do pracy zarobkowej (samochód, komputer, itp), minusy to zabawa w małą księgowość i zapomnij o kodeksie pracy, musisz się dogadać z obecnym pracodawcą na płatne wolne, albo wyższą podstawę, w przypadku choroby z racji niskiego ZUS-u dostaniesz nic, chyba że chorujesz ponad 30dni w roku, a i wtedy niewiele. To jest duży krok poza strefę komfortu, polecam 🙂 PS. Pracując dla tego samego pracodawcy, nie możesz formalnie wykonywać tych samych obowiązków jako firma, inaczej ZUS odmówi Ci prawa do niższych składek.
Prawda jest taka, że na etacie zarabiam nie tylko bardzo dobrze, ale również w mojej specjalizacji nikt nie decyduje się na wynajęcie freelancera – zbyt duże ryzyko, zbyt długie projekty, zbyt duże pieniądze na stole żeby zatrudniać „1-osobową działalność”. Jest mi bardzo wygodnie, ale nie wykluczam założenia działalności w związku z wolno, ale jednak rosnącymi zarobkami z bloga. Na razie na ZUS nie zarobię, ale przykłady – również z polskiej blogosfery – pokazują, że „sky is the limit” 🙂
Na „pasku” widzisz jednie cyferki, a i tak Cię to irytuje…
Płącenie samemu własnymi pieniędzmi irytowało by Cię dużo bardziej…
Waaadza doskonale wie o tym…
Twojej „małej” irytacji się nie boi…
Twojego „wkur…” boi sie jak najbardziej 😀
czesc Wolny,
Nigdy nie mialem nowego auta i nie sądzę ,żebym kiedykolwiek miał. Jakoś nigdy mnie to nie kręciło a poza tym zgadzam się z Twoim podejściem.
Sorki, ale za szybko mi wysłało poprzedni komentarz.
Co mnie zaskoczyło w Twoim wpisie, to pierwszy akapit. Naprawdę jedziecie z żoną 2h samochodem i nie możecie ze sobą rozmawiać, bo śpi Wasza córeczka? Nigdy bym sobie na to nie pozwolił. Najlepsze rozmowy i pomysły my mamy własnie podczas wycieczek. Mam dwoje dzieci i nigdy nie przyzwyczajamy ich do spania w jakiejś kompletnej ciszy. Poza tym uważam, ze dla małego dziecka, bardzo ważne jest słuchanie dialogu swoich rodziców.
Sorki, że tak z innej bajki pojechałem. Generalnie podoba mi się Twoje podejście do tematów.
Najlepszego w Nowym roku 😉
Wiesz co… czasami też myślę, że trochę za bardzo chodzimy na palcach przy córce. Nigdy tego nie chciałem robić i uważam, że przyzwyczajenie do idealnej ciszy podczas snu może w przyszłości zrobić więcej złego niż dobrego. Ale podczas podróży Maja albo śpi, albo wrzeszczy, bo nie może się za bardzo ruszać w foteliku. A ponieważ fotelik jest z tyłu, żona siedzi obok małej (również z tyłu), to rozmowa między nami musiałaby być dość głośna. Nie jest tak, że nic nie mówimy czy jedziemy w kompletnej ciszy, ale rzeczywiście trochę się „czaimy” i nie rozmawiamy zbyt głośno. Trochę nas doświadczył okres problemów z pierwszych miesięcy życia Mai (kolki etc), kiedy uspokajanie i usypianie trwało często dłużej niż sam sen, więc każda chwila snu małej i odpoczynku dla nas była na wagę złota 🙂
nie ma sensu chodzic na paluszkach. potem byle impreza i bedziecie mieli klopoty. Dziecko musi sie nauczyc spac przy normalnych odglosach (czy to w aucie, czy podczas domowej imprezy).
Dopiero teraz zauważyłem ten wpis, który jest rozwinięciem myśli która krążyła w mojej głowie pisząc poprzedni komentarz do poprzedniego tematu dot. samochodów. Dzięki za ten wpis- w 100% się z nim utożsamiam 🙂
Jak to jest z tymi tabletkami od brudnej szyby w BMW?
Jak samochód połyka te tabletki? W jaki sposób tabletki wspomagają system imunologiczny samochodu, że może oczyszczać syzbę?
Pojęcia nie mam – sam byłem w szoku, kiedy zobaczyłem, że takie coś w ogóle istnieje! Niestety, nie uważam, żeby temat był wart głębszego rozpoznania – jego abstrakcyjność mnie poraziła i skutecznie zniechęciła do dokładniejszego zbadania 🙂
Moim zdaniem, te luksusowe i bardzo drogie samochody już mają system nerwowy i odpornościowy. Czyli, mycie szyby nie powinno być problemem, tak samo kiedy szyba pokryta jest lodem przez noc. Tylko musisz podać tabletkę. Możesz powiedzieć autu że ma się przygotować o tej i o tej godzinie do jazdy. Samochód może pamiętać trasę do pracy itp. Ale to może tylko robić BMW i Mercedes. Inne marki są jeszcze daleko do tyłu.
Nigdy nie miałem takiego drogiego samochodu, dlatego pytam.
Pod nowym wpisem temat podjął Konrad – zapraszam tam.
Na wypadek gdyby żarty o tabletkach okazały się rzeczywistością dodam, że działają jak pluszzz i są koncentratem do spryskiwaczy. Sam używam starego golfa, który z inżynierią i projktowaniem auta nie miał wiele wspólnego ale strach przed komputerami i wtryskiwaczami CR nie pozwala mi się go pozbyć. Pozdrawiam
Temat tabletek został niespodziewanie wyjaśniony we wpisie o optymalizacji. Ten golf uznania na mieście Ci nie przyniesie, ale olbrzymie oszczędności – pewnie tak 🙂
Cześć Wolny,
czytam Twojego bloga już z pół roku albo i dłużej, ale jeszcze niczego nie komentowałam. Trafiłam na niego właśnie dzięki artykułowi o tym, czy warto kupować nowe auto… I dzięki Tobie skutecznie się z tej zachcianki wyleczyłam! 😀 Powiem tylko, że fragment o zmianie jest świetny – stawiasz trafne diagnozy.
PS. Sama jeżdżę już 15-letnim autem polskiego pochodzenia, marki na F (pewnie niektóre osoby w ogóle by z tego powodu na nie nawet nie spojrzały) i w dodatku bez klimy. Kupiłam jeszcze podczas studiów na dojazdy na uczelnię, a jak wiadomo w lecie się nie studiuje, więc po co klima 😉 Nie robię dużych kilometraży, ale autko jest niezawodne i podejrzewam, że na wakacje do Bułgarii czy innej Hiszpanii tez bym nim spokojnie mogła dotrzeć. Tyle, że wolę tanie latanie 😉
Życzę wszystkiego dobrego całej Waszej Rodzince.
Samochód bez klimy? A fe – toż to antyk nadający się do muzeum 🙂 Dziękuję za ciepłe słowa i życzenia. Pozdrawiam serdecznie!
zdaje się ,że towarzystwo tutaj pociesza się nawzajem: nie stać mnie na nowy wózek więc jeżdżę starociem i pocieszam się ,że wciąż dobry.. Gdyby stać was było na zakup bez jęczenia i liczenia „opłaca-nie opłaca’ to każdy z was by kupił nowy i nie bredził
Święta racja – być może kiedy będzie mnie stać na nowe auto – wtedy na pewno będę wniebowzięty, a teraz już Ci zazdroszczę! Pochwal się, co tam masz pod maską – niech czytelnikom ślinka pocieknie 😀
Jak tu ktoś dobrze napisał, ja kupując auto „kupuje swój wolny czas”. Wiem czym jest jeżdżenie autobusami do szkoły, bo już to przeszłam. Do liceum miałam 5 km w linii prostej, 6,5 drogami. Musiałam siedzieć w szkole od 7.05 mając na 8, bo inaczej autobusu nie było. Jadąc inną trasą z przesiadką zyskiwałam 5 minut. Po szkole 30 min czekania na autobus to była norma, przy kończeniu o 15.15 czekałam godzinę. W lato jeszcze przeszło, w zimę to był koszmar. Później jak zdałam prawo jazdy i czasami podkradałam mamie auto (za jej zgodą) to byłam w szkole w 10-15 min (jadąc przepisowo – 50km/h do 60 max).
Dlatego teraz idąc w tym roku na studia nie wyobrażam sobie dojeżdżać na uczelnie (oddaloną od miejsca zamieszkania o 15 km, cały czas trasa szybkiego ruchu) inaczej niż samochodem, który planuję nabyć w ciągu 2-3 miesięcy. Będę jechać 15-20min, a komunikacją „wiejską” to ponad godzina z przesiadką (plus zero miejsc siedzących w autobusie). Dodam, że rowerem się tam dojechać nie da.
Dla mnie to zyskanie do 2-2,5 godziny dziennie. Czasu wolnego lub przeznaczonego na naukę, ewentualnie dorabianie w jakiejś pracy. Czasu nigdy nie dostanę więcej niż 24 h/dobę, pieniędzy mogę mieć więcej. Dla mnie to niesamowity komfort psychiczny. Mogę dojechać wszędzie, gdzie będę chciała. Nie jestem zdana na łaskę/niełaskę komunikacji miejskiej, a stan utrzymania mojego auta (nowego) zależy ode mnie, nie od kierowcy autobusu, który spóźnia się 30 min i nie widzi w tym nic złego.
Pozostaje tylko kwestia czy np. 16 czy 17-letni z przeznaczeniem po 2-3 latach na złom i dołożeniem w ciągu tego 100-150% wartości (no niestety, liczę się z tym) czy zupełnie nowe z salonu (segment A, więc nie są to b. drogie auta, a komfort nieporównywalny!) z myślą, że jeżdżę 7, góra 8 lat jak jest okej, a potem sprzedaję.
Wg mnie bez sensu jest kupować coś pośrodku (przynajmniej dla mnie), bo wiadomo, że stare auta były robione o wiele lepiej niż te dzisiejsze 5 czy 6 latki, którym po zakończeniu gwarancji zaczyna powoli wszystko wysiadać. Dzisiejsze samochody można wg mnie spokojnie użytkować 6-7 lat, bez dużego wkładu w nie. Później się zaczynają sypać (zakładam, że 6-7 latek to około 160-190 tys. km na liczniku). Także kupujemy za 40-50% ceny nowego, ale robota i tak będzie za rok, a często bywa tak, że w ciągu 4 lat jazdy takim dołożymy do niego więcej niż nowy samochód z serwisami w ASO. Wiem, jestem pesymistką w tym względzie, ale wolę założyć najgorszy możliwy scenariusz (który może się nie sprawdzić, to fajnie, ale tego nie wiem) niż potem być zaskoczona i mieć do siebie pretensję, że tego nie przewidziałam.
Poza tym jest jeszcze jeden aspekt: żeby znaleźć naprawdę dobre auto używane trzeba zobaczyć 5-8 egzemplarzy minimum. Nie koniecznie stojące blisko nas (dojazdy = kasa plus zmarnowany czas). Oprócz tego wzięcie osoby, która się zna (nie mam takich znajomych) i sprawdzanie auta to kolejne 100zł za pojechanie ze mną dla takiego mechanika. A możemy nie znaleźć. Niestety, ale u nas rynek wtórny pojazdów pozostawia wiele do życzenia, nie każdy jest uczciwy, a kupować najlepiej od znajomych. Niestety to nie zawsze jest możliwe.
Reasumując ja chyba wolę dołożyć do nowego (czytałam gwarancję, wiem jakie podzespoły są nią objęte). Dla mojego auta serwis w ASO to 220zł (wymiana rzeczy typu olej, filtry). W normalnym warsztacie i tak zapłacę 120-130zł. Więc nie jest to tak dużo więcej, a mam Assistance przez pierwszy rok za darmo (akurat takie auto) i wszystkie nowe podzespoły. Dla mnie to najsensowniejszy wybór w tej chwili.
Pozdrawiam ciepło. 😉
Generalnie zgadzam się z poglądem, że jeżeli nie stać kogoś na kupno nowego samochodu za gotówkę to nie powinien go w ogóle kupować bo nie będzie go stać na utrzymanie.
Za to nie zgadzam się z założeniem, że nowy samochód jest mniej bezpieczny. Nie jest. A to, że nowe samochody prowokują do szybkiej i niebezpiecznej jazdy świadczy tylko o tym, że auto tekstu nie do końca bierze po uwagę same samochody i ich klasę. Ok, BMW serii M może i prowokuje do szybkiej jazdy.
Ale niech autor łaskawie powie co będzie bardziej prowokować do szybkiej jazdy:
– Alfa Romeo 156 rozpędzająca się do setki w niecałe 8 sekund, prowadząca się jak gokart i brzmiąca jak rasowa wyścigówka? Kosztująca 6-7 tysięcy za w miarę sensowny egzemplarz?
– Czy kosztujący 6 razy tyle (w najtańszej wersji) nowy Renault Clio mający pod maską silnik o połowie mocy starego TSa i rozpędzający się do setki w prawie dwa razy dłuższym czasie?
No właśnie. A przy tym wszystkim nowe Clio będzie bezpieczniejsze ze względu na budowę, wyposażenie i wreszcie, co najbardziej odróżnia nowy samochód od starego: nie zużyte elementy konstrukcji. I odpowiadając na pytanie czy nowy samochód będzie niebezpieczny za 6-7 lat.
TAK.
Jest niebezpieczny teraz – w końcu to masa rozpędzonego metalu z jajkami (pasażerami) w środku i będzie niebezpieczny za siedem lat. Podobnie jak samochód który skonstruują w 2020 roku. Tylko ten z 2020 będzie mniej niebezpieczny niż ten z 2015 i jeszcze mniej niebezpieczny niż ten z 2010. O tym z roku 2000 nie wspominając.
Argumenty całkiem sensowne – tyle że przykład absolutnie do mnie nie przemawia. Mówisz o zupełnie innej klasie samochodów, nie mówiąc o tym, że porównujesz najmocniejsze wersje 156-tki do clio z najsłabszym silnikiem. Aż spojrzałem na cennik clio i jest wersja rozpędzająca się do setki w niecałe 10 sekund – to porównywalne ze słabszymi wersjami 156tki. Nie wiem, co będzie bardziej prowokowało – pewnie sporo zależy od kierowcy, ale w clio prędkości nie będziesz czuł jak w starszej alfie, prawda? Zresztą – mój dziadkowóz ma katalogowo 10,2 sekundy do setki i ani mnie to ziębi, ani grzeje. Chyba jednak spore znaczenie w tym, czy auto jest bezpieczne ma najsłabszy jego element: kierowca 🙂
Kierowca odpowiada za bezpieczeństwo jazdy, nie za to jak bezpieczny jest samochód. W wypadku samochodu za bezpieczeństwo odpowiada konstrukcja. I choćby nie wiem jak się człowiek wyginał, nowy samochód będzie bezpieczniejszy dla pasażerów niż stary niemal zawsze. Wyjątkami są konstrukcje które były budowane z myślą o podwyższonym bezpieczeństwie. Ale takie i dzisiaj potrafią kosztować więcej niż niejeden samochód prosto z salonu.
A Alfę i Clio wybrałem żeby pokazać, że może być odwrotnie niż Ty pisałeś w części o bezpieczeństwie. Że stary samochód może prowokować do szybkiej jazdy, a nowy wcale nie musi – mimo, że jest droższy.
W ogóle z całego tekstu z którym się zgadzam, to fragment o bezpieczeństwie jest kompletnie nie trafiony i prawdę mówiąc nie bardzo rozumiem, co on tam robi 🙂
W ciekawy sposób opisujesz temat. Chciałbym jednak nawiązać do upustów, rabatów i wszelakich zniżek, które opisujesz w punkcie 2. W dzisiejszych czasach świadomość konsumentów jest na tyle dużym poziomie, że porównają sobie oferty powiedzmy z 2 salonów danej marki w mieście (zakładam tu, że mamy do czynienia z większym miastem), do tego popytają na forach, blogach itp., a na koniec jeszcze sprawdzą na dobrze nam znanych portalach ogłoszeniowych za ile mogą dany samochód kupić. Jednak nadal nie są do końca pewni, czy gdyby pojechali do salonu oddalonego o 50, 100, czy nawet 200km to nie dostaliby lepszych warunków. Tutaj z pomocą przychodzi http://carly.pl/ , za pomocą którego kupujący może otrzymać najkorzystniejsze oferty i rabaty na Skodę. Wystarczy skonfigurować dany samochód, by w przeciągu 72h otrzymać spersonalizowane oferty od dealera uwzględniające maksymalny rabat na Skodę, jaki dany dealer może zaproponować. Najważniejsze jest to, że Kupującego nic to nie kosztuje, a jedynie może zaoszczędzić czas i pieniądze.
Bardzo podoba mi się Twoje określenie sprzedawców w salonach samochodowych: „spotkanie z wrogiem”. Pracując w salonach samochodowych mogę zdecydowanie zgodzić się z Twoim stwierdzeniem. Co więcej w zasadzie w w większości przypadków tak to wygląda. Patrząc jednak na trendy w Polsce i na Świecie sprzedaż przenosi się do internetu. W dzisiejszych czasach można w bardzo prosty i szybki sposób porównać ofertę wielu dealerów danej Marki w PL. I tu może nam pomóc http://motonegocjator.pl dzięki któremu do 96h dostaniemy najlepsze oferty od dealerów z całej Polski. Oferty w niektórych przypadkach różnią się nawet o kilka tysięcy złotych przy droższych modelach samochodów. Klient za usługę nic nie płaci, może tylko zyskać.Skonfigurowanie samochodu przez portal nie trwa dłużej niż 5 minut i jest bardzo intuicyjne.Warto sprawdzić przed zakupem u lokalnego dealera czy nie można samochodu kupić taniej.