Czytelnicy tego bloga mogli przez długi czas odnieść wrażenie, że kluczowa przy wyborze jakiegokolwiek produktu, a nawet definiująca prowadzony przeze mnie styl życia jest minimalizacja kosztów. Ostatnio jednak pojawił się wpis, który mógł zasiać ziarno niepewności: pokazał on, że nie jesteśmy neandertalczykami i żyjemy wygodnie, a cała masa niepotrzebnych gadżetów umila nam życie (lub zagraca mieszkanie, w zależności od podejścia :)). Dzisiaj chciałbym Ci opowiedzieć o tym, jak cieszyć się zakupami znacznie dłużej, oraz czemu to wcale nie cena jest decydującym czynnikiem podczas zakupów. W skrócie: będzie o tym, że wolę kupować jakość, niż… jakoś.
Bycie oszczędnym nie oznacza uganiania się za każdą promocją czy odmawiania sobie każdej przyjemności. W sprzedawanym przeze mnie stylu życia chodzi raczej o optymalizację, która ściśle łączy się z tematem dzisiejszego wpisu.
Na początek zdefiniujmy pojęcie „jakość” w odniesieniu do tego, co kupujemy. Dla mnie to niezawodność, pewność, bezpieczeństwo i ufność w spełnienie moich oczekiwań względem tego, za co płacę. Jeśli uważasz podobnie, to popatrzmy wspólnie, jakie są konsekwencje takiego toku myślenia. Zauważ, że ani słowem nie wspomniałem o producencie (marce), o najnowszych zdobyczach techniki, o perfekcji w każdym detalu, ani nawet o kupowaniu nowych przedmiotów! Chyba już wyczuwasz, co chcę Ci przekazać? Za jakość nie trzeba przepłacać, a twierdzenie, że to po prostu synonim dla nowych kolekcji renomowanych producentów jest jedynie tanim chwytem marketingowym. Chciałbym Ci najpierw pokazać, jakie podejście stosuję podczas zakupów. Przede wszystkim, nie operuję samym pojęciem „cena”. W dobie globalizacji producenci dwoją się i troją, aby absolutnie każdy rodzaj produktu był dostępny dla jak najszerszego grona odbiorców. To ukłon w stronę tych, których nie stać, a którzy jednak usilnie chcą mieć to samo, co widzą na filmach, tyle że w nieco uboższej wersji. Ukłon często sztuczny, bo w pewnym momencie okazuje się, że dwa podobne przedmioty potrafi dzielić przepaść, a obcowanie z czymś, co ulegnie rozkładowi zanim na dobre się z tym zapoznamy może okazać się drogą imprezą.
Prawie że nowa pralka, a już przestała się cieszyć łaską właścicieli 🙂
Właśnie dlatego w niemal w każdej sytuacji zasadne jest rozważenie stosunku cena / jakość, i to w dłuższym horyzoncie czasowym. Kupno dwa razy w roku spodni po 50 zł to niewielki wydatek ponoszony co 6 miesięcy, ale spory w dłuższym horyzoncie czasowym. Wiem, że to dość oklepana fraza, ale mimo to ją powtórzę: nie stać mnie na bylejakość! Bo bylejakość to kupowanie tanio, ale kupowanie często. To ciągłe reklamacje, zwroty, szybkie zużywanie się towaru, dodatkowe koszty napraw, konserwacji i frustracja z powodu straconego niepotrzebnie czasu i nerwów. To dodatkowe zmartwienia, nieoczekiwane wydatki, a więc wszystko to, czego staram się unikać! Postawienie na parametr „cena/jakość” eliminuje z mojego kręgu zainteresowań całą masę produktów: zarówno tych z górnej półki, na których cenę w znacznym stopniu składa się powszechnie rozpoznawalne logo, jak i tych z drugiej strony barykady: taniznę, którą często śmiało można nazwać „produktami jednorazowymi”. A jak wiadomo, ludzie świadomi ekologicznie jednorazówek nie lubią! Dlatego staram się postępować zgodnie z poniższą zasadą:
Jeśli kupuję coś, do czego można przypiąć chociaż jedną z poniższych łatek: często używany, kosztujący powyżej kwoty, której utratę odczuję (dla każdego to inny pułap), lub sprawiający mi radość, wtedy zwracam szczególną uwagę na stosunek cena/jakość i praktycznie nigdy nie wybieram tego, co najtańsze. Wręcz przeciwnie – znakomita większość moich zakupów kwalifikuje się do którejś z powyższych kategorii, więc zwykle celuję w naprawdę dobre produkty, które ze sporym prawdopodobieństwem posłużą mi długo. Przykład? Do dzisiaj pamiętam swoją nietęgą minę, kiedy to zapłaciłem 450 zł za kurtkę. Ciężko powiedzieć, co mnie wtedy do tego podkusiło (zapewne żona :)), ale po raz kolejny okazało się, że miała rację. Za 450 zł nabyłem kurtkę idealną: całoroczną (za sprawą dopinanego polara), lekką, przeciwdeszczową, przeciwwiatrową, zupełnie się nie gniecącą, praktycznie nie brudzącą, a do tego niezwykle trwałą. Od 3 lat używam jej kilkaset razy w roku, również w zastosowaniach para-sportowych (głównie jazda rowerem w najróżniejszych warunkach a więc błoto, silny wiatr czy zacinający deszcz nie może zbytnio utrudniać mi podróży), a ona nadal wygląda niemal identycznie jak w dniu zakupu. Zakładając, że przynajmniej kolejne 3 lata będzie się amortyzowała, a innych ubrań na zmienną pogodę nie potrzebuję, czy nadal ten zakup wydaje Ci się nieracjonalny? Mi nie, ale jak to trafnie określił ostatnio jeden z czytelników, najważniejsze to samemu być przekonanym do słuszności własnych poglądów i działań 🙂
Ale absolutnie nie zawsze wysoka jakość wiąże się z wysoką ceną. Dopiero co kupiliśmy fotelik rowerowy dla Mai. Sprzęt renomowanej firmy, bezpieczny, w świetnym stanie, mający wszystkie możliwe atesty, za „oszałamiające” 100 zł. Chyba nie muszę dodawać, że służył on już jednemu dziecku, a Maja absolutnie nie będzie ostatnią osobą, która z niego skorzysta. Ostateczna cena tego sprzętu będzie więc znana po jego dalszej sprzedaży, a ja już teraz mam silne przeczucie, że ostateczny bilans będzie bliski zeru. Ot – praktyczne zastosowanie podróży w czasie, do tego wspomagane czymś równie potężnym: kupowaniem po sezonie!
Istnieją jeszcze zakupy, których nie potrafię zaszufladkować – to zwykle tanie przedmioty codziennego użytku, dla których dopuszczam zasadę „im taniej, tym lepiej” (nigdy w drugą stronę!). Ot – taka szczotka do toalety czy inny papier śniadaniowy 🙂 Wtedy postępuję zgodnie z dawną reklamą, według której – skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać. To jednak niewielki odsetek zakupów – w przeważającej większości przypadków stawiam na jakość. Chciałbym, żebyś zrozumiał, dlaczego nawet drogie zakupy niekoniecznie muszą być nieracjonalne:
– Każdy ma swój minimalizm i chyba ciężko znaleźć inny równie względny termin. To tak, jak definiować bogactwo – będąc bez środków do życia, każdy pracujący jest dla Ciebie bogaczem, lecz wystarczy być kilka szczebelków wyżej w drabinie zarobkowej, a z tej perspektywy sprawa będzie wyglądała zgoła inaczej. Sam na co dzień stosuję coś, co można nazwać życie poniżej swoich możliwości finansowych. To odrzucenie znienawidzonego przeze mnie równania „wzrost zarobków = wzrost kosztów”, a także tak oczywistej dla wielu ścieżki „regularnie kupowane gadżety, lepszy samochód, większe mieszkanie, drogie wakacje, wreszcie duży dom i oczywiście drugi samochód”.
– Wybieram jakość, a nie prestiż czy wygodę. To nazbyt często mieszane pojęcia. Pierwszy przykład z brzegu: lodówka side-by-side, o której wpis cieszy się niezwykle wysoką popularnością (z jakiegoś powodu wujek google bardzo często linkuje do mojej strony po wpisaniu frazy „lodówka side by side”). Taki sprzęt wbrew pozorom to nie tylko jakość, ale również (a często przede wszystkim) prestiż i wygoda. To właśnie nazywam przepłacaniem i nabieraniem się na niemal doskonałe sztuczki marketingowców. Podobnie jest z kupnem auta, w którym ważniejsza jest setka bajerów wywierająca odpowiednie wrażenie na sąsiedzie niż kwestie niezawodności czy bezpieczeństwa…
To się dopiero nazywa „pełna opcja”!
– W obecnym mieszkaniu przekonuję się, jakie są skutki zbytniego przywiązania do ceny widocznej na metce: 3-letnia pralka i piekarnik co chwilę szwankują i generują dodatkowe koszty (na szczęście pokrywa je właściciel, a nie ja). W przeciwieństwie do sprzętów AGD, które wcześniej dzielnie służyły nam przez 5 lat, a aktualnie dalej są wykorzystywane przez wynajmującą tamto mieszkanie rodzinę.
– Jakość idzie w parze z bezpieczeństwem i dbaniem o własne zdrowie. Dlatego też nie kupuję okularów za kilkadziesiąt złotych (podobno w marketach można je kupić nawet za kilkanaście…). Wybrałem profesjonalne badanie wzroku i szkła korekcyjne bardzo dobrej jakości, za co niestety trzeba zapłacić. I co z tego, jeśli dbam o nie i od kilku lat służą mi praktycznie codziennie do pracy przy komputerze. Skoro około 10 godzin dziennie chronią mój wzrok (taka specyfika pracy – ale nie przejmuję się tym zbytnio, bo wiecznie się w ten ekran wpatrywał nie będę), to czemu miałbym myśleć o oszczędności rzędu kilkuset złotych, gdzie stawką jest moje zdrowie? Trzeba jednak uważać, żeby nie paść ofiarą obecnie lansowanego hasła „bezpieczeństwo nie ma ceny”. Jeśli zatracimy się gdzieś po drodze i zapragniemy chronić siebie i swoją rodzinę ścianą certyfikatów i atestów, które często są wymyślane dla jednego, konkretnego produktu, pójdziemy z torbami. Wiem, co mówię – mam małe dziecko, a nagonka na bezpieczeństwo jest tak niesamowita, jakby wszystkie produkty sprzed roku czy dwóch wraz z przekręceniem daty na kalendarzu nagle stawały się przestarzałe, łatwopalne, sypiące się na potęgę i tak naprawdę zagrażające dziecku. Ale to już zupełnie inny temat…
– Umiar w ilości posiadanych dóbr i konsumpcji (również tej najzwyklejszej, dotyczącej jedzenia i picia) sprawia, że mogę kupować produkty lepszej jakości. Cały świat próbuje nam wmówić, że więcej znaczy lepiej. Moja odpowiedź to wyciągnięty w górę środkowy palec 🙂 Ponieważ mam żelazną politykę jednej kawy dziennie, a moja definicja szalonego weekendu to dwie szklaneczki whisky :), to nieważne jak bardzo zaszaleję – nie mam prawa zbankrutować kupując dobrą kawę czy nieco droższą flaszkę whisky. Mimo to, współczynnik cena/jakość skutecznie hamuje mnie przed kupowaniem zbyt drogich trunków (różnica pomiędzy whisky za 60 zł, a taką za 150 zł jest dla mnie zupełnie niewyczuwalna), chociaż degustacja kawy wyciągniętej z odchodów słonia jeszcze przede mną, więc się nie wypowiadam 🙂 Podobnie jest z jedzeniem – ot, chociażby z wędlinami, których jakość w ostatnich latach spadła na łeb na szyję i aktualnie wędlina za 40 zł/kg niewiele różni się od tej za 20 zł/kg. Naszym rozwiązaniem jest kupno droższych produktów z niewielkich masarni lub wręcz od rolników. To trochę jak z wypiciem 3 piw jednego wieczoru za 1,69 zł za sztukę, a kupno jednej butelki za 5 zł. Wybieram to drugie – a Ty? Idąc dalej: znasz może powiedzenie „jesteś tym, co jesz?”. To nie przesada, a stawianie na jakość posiłków absolutnie nie musi być drogie – co postaram się już niedługo udowodnić (mam nadzieję, że zabrzmiało to wystarczająco tajemniczo, a do ukazania się tego wpisu będziesz niecierpliwie przebierał nogami :)). Na koniec zostawiłem najlepsze: czekoladę! Różnica w jakości i smaku pomiędzy produktem czekoladopodobnym a prawdziwą czekoladą, w której kakao jest na pierwszym miejscu w składzie jest kolosalna. A różnica w jej cenie pomiędzy tymi produktami blaknie, jeśli ograniczę się do konsumpcji 1-2 tabliczek na miesiąc.
– Satysfakcja z posiadania drobnych rzeczy dobrej jakości skutecznie powstrzymuje przed kolejnymi zakupami. Ja również jestem konsumentem, i mimo że staram się obrać nieco inną drogę, to również lubię się otaczać tym, co dobre i ładne (cóż – taka chyba natura ludzka). Jeśli połączę to z niewielką potrzebą posiadania rzeczy w ogóle, to otrzymuję bardzo wartościową mieszankę: posiadam niewiele, ale większość z tego jest dobrej jakości. Efekt jest niesamowity: jestem na tyle zadowolony z niewielkich rzeczy wysokiej jakości, że nie odczuwam potrzeby posiadania dodatkowych przedmiotów. Przykład? Posiadam wygodny rower z dobrej klasy osprzętem – i jakkolwiek dziwnie to zabrzmi dla kogoś, kto nie jest zapalonym rowerzystą, to w pewnym stopniu leczy mnie z chęci posiadania lepszego samochodu.
Co jednak, jeśli jesteś modelowym przykładem dusigrosza i wydanie 150-200 zł na spodnie czy parę butów po prostu nie mieści Ci się w głowie? W takim przypadku pomocne będzie… budżetowanie. Tak tak – to kolejna zaleta rzetelnego prowadzenia budżetu domowego. Mając wgląd w wydatki sprzed kilku lat, możesz z łatwością policzyć, ile wydałeś w tym czasie na poszczególne kategorie produktów. Wnioski mogą być zaskakujące… przykładowo, jeśli podliczysz wszystkie sztuki odzieży jednego rodzaju (spodnie, kurtki itp), a wynik podzielisz przez liczbę lat, w którym je kupiłeś, może się okazać, że chodzisz w mało komfortowych, szybko nadających się do wyrzucenia rzeczach, za które wcale mało nie zapłaciłeś!
Nie będę Cię czarował – nie unikniesz pomyłek, nie uchronisz się przed błędami, nietrafionymi zakupami, a nawet przed wyrzutami sumienia w części z tych sytuacji. A może sam masz inne doświadczenia i – na przykład – od lat z powodzeniem kupujesz używaną odzież, za którą płacisz ułamek tego, co ja, bez szkody dla jakości noszonych ubrań. Ale każdy ma swoją drogę i dobrze jest mieć plan, starać się go realizować i mieć świadomość, że niewielka część transakcji może być nieoptymalna. A skoro tak być musi, to nie ma się czym przejmować, tylko konsekwentnie podążać obraną ścieżką.
Zauważ jednak, że wszelkie proponowane zmiany mające na celu obniżenie kosztów życia nie są skierowane przeciwko standardowi życia, który prowadzisz. To oczywiście również bardzo subiektywne, ale sam nie widzę wartości dodanej w jeżdżeniu samochodem za 100 tysięcy, ani nawet samochodem w ogóle! Siedząc w blaszanej puszce dbasz o swoje ego, siedząc na siodełku roweru dbasz o swoje zdrowie – ja wybieram to drugie 🙂
Fajny wpis 🙂
Jakiś czas temu zaczęłam się cieszyć, że mój narzeczony jest oszczędny ale zaczęłam tez zauważać, że coraz bardziej podąża w stronę aby być sknerą.
Jednak na szczęście większość zakupów planuje ze mną i najczęściej udaje mi się go przekonać, że nie na wszystkim oszczędzi.
Przykład Twojej kurki ekstra ( no może nie dla kobiet 😀 ostatnio od narzeczonego usłyszałam, że po co mi kurtka za 250 zł jak w szafie mam ileś tam kurtek wiosennych i żakietów, no ale co chociaż 2-3 sezony nie da się czegoś nowego nie kupić 🙂 ).
W każdym razie, on 2 lata temu kupił buty zimowe za które dał wcale nie aż tak dużo bo ok 220 zł i do dzisiaj w nich chodzi i będzie jeszcze.. a wcześniej co sezon lub i 2 razy w sezonie kupował buty po 50-100 zł.
Ale np. w decathlon kupił buty turystyczne na nasz wyjazd wakacyjny za 60 zł, aby w razie czego nie było szkoda kasy jak później za bardzo się nie przydadzą lub się rozlecą i przechodził w nich wakacje, jesień, wziął je do biegania i pewnie i wiosnę w nich przechodzi 🙂
P.S z tymi dziećmi to w ogóle kosmos jest 🙂
Moja przyjaciółka tez ma lekkiego świra w szczególności jeżeli chodzi o bezpieczeństwo i zabawki, jednak w przypadku zabawek znalazła fajną alternatywę, prawie wszystkie kupuję używane, jednak znanej firmy i drogie, ale jakość niepodważalna i wychodzi na to, że z czasem za podobne pieniądze będzie mogła daną zabawkę odsprzedać jak będzie chciała.
P.S 2 nastepnego artykułu już nie mogę się doczekać 🙂 zasiałeś ziarno niepewności i ekscytacji :p
A widzisz – o butach też mógłbym coś powiedzieć. Kupione w Zakopanem, bodajże 7 lat temu za ok 150 zł. Firma no-name, ale skubane nie dość, że są idealne na wycieczki, ciepłe i przyczepne, to jeszcze po prostu nie chcą się zużyć! Normalnie nie mogę w to uwierzyć i co roku myślę, że teraz przyjdzie na nie czas. A tu nic! A ponieważ tej zimy jeżdżę prawie ciągle rowerem w innych butach, to pewnie jeszcze trochę przetrwają…
Moje najdroższe buty kosztowały ponad 500 PLN (ok. 125 Euro w 2001 roku). Były to buty zimowe, dość długie, ze skóry naturalnej. Chodziłam w nich każdego sezonu zimowego przez 12 lat. To też mój rekord, jeśli chodzi o czas użytkowania obuwia:) Czyli wychodzi 40 złotych na sezon.
Jeśli chodzi o buty, to nie kupuję nic poniżej 200-300 złotych. Nie kupiłabym nic plastikowego za 50 złotych. Po prostu nie kalkuluje się:)
Czasem można kupić taniej, ale zachowując pewne wymaganie. Np. ja kupuję buty tylko skórzane, dobrze wyprofilowane i klasyczne (żeby służyły dłuższy czas w różnych sytuacjach) i cóż jeśli trafią się takie tańsze niż 200 zł to też się skuszę 🙂
Ważne są nasze potrzeby, a nie tylko kierowanie się ceną.
Usiłowałam kilka razy zaoszczędzić na butach zimowych i kupić coś na wyprzedaży posezonowej, ale niestety, kwestia numeracji:( Nic nie mogłam dobrać odpowiedniego dla siebie.
„Zainwestowałam” za to w pastę do butów z silikonem plus impregnant – takie środki przedłużają żywotność butów zimowych (ochrona przed np. solą, wodą).
W bardzo zamierzchłych czasach, tak dawno, że już nawet nie pamiętam kiedy – mama mi kupiła świetne buty trekkingowe firmy Chiruca http://www.fal.es/ Do tej pory są niezniszczalne, nieprzemakalne i z przyjemnością do nich wracam. Kosztowały jakieś 400 pln. Na tamte czasy i warunki finansowe, bardzo drogo, ale inwestycja co najmniej na dekadę, czyli 40 na rok?
PS. latem 2013 kupiliśmy 2 pary adidasów w Lidlu, serio. Są świetnie uszyte, nic się nie rozkleja, wodoodporne. Bardzo udana inwestycja, śmiało można je porównać do firmówek, które są 10x droższe. Potem dokupiłam kolejną parę ze względu na kolorystykę – taka moja fanaberia, damski kaprys i złego słowa nie mogę powiedzieć 😀
Pozdrawiam serdecznie!
Kurcze… może i moje 7-letnie buty trekkingowe wytrzymają jeszcze dobre kilka lat?
ja mam skorzane trapery lub jak kto woli workery ktore maja 18 lat i zero jakiegokolwiek sladu zuzycia ich, procz ugniecionej i lekko wytartej puchatej wysciołki wewnatrz. beda mi sluzyc chyba do smierci 🙂 majatku nie kosztowaly bo byly kupowane w czasach gdy rodzice fundowali mi tego typu rzeczy a nigdy sie na buty specjalnie nie szarpali 😉
Z zabawkami jest niestety tak, że są zabawki drogie, ale warte swojej ceny, ale również jest też cała masa drogiego badziewia. W przypadku zabawek akurat marka często gwarantuje jakość. Najlepszym przykładem jest lego. Klocki praktycznie są niezniszczalne i nawet jeśli się zapłaci za nie sporo, to można je później spokojnie sprzedać. Są tańsze odpowiedniki, ale moim zdaniem, nie dorastają klockom lego do pięt. Są wykonane z gorszego plastiku, nie łączą się ze sobą tak precyzyjnie, budowle się rozpadają, małe i delikatne elementy potrafią się połamać.
Osobny temat to dziecięce ubrania. Te są również okropnie drogie, nie mają jednak właściwości wspomnianych klocków, bo to po prostu niemożliwe. Żaden ciuch nie wytrzyma codziennego wielogodzinnego przemieszczania się na kolanach (nie, nie mam na myśli raczkujących niemowląt), to jest po prostu niemożliwe. Te drogie ubrania wytrzymują nieco dłużej, ale też nie na tyle, żeby przejść obojętnie nad ich ceną.Owszem, ubranka niemowlęce można kupować nowe i drogie i później sprzedawać, bo one się mało niszczą. Jeśli chodzi o ubrania dla starszych dzieci, to się po prostu nie opłaca. Warto więc kupować ubrania używane + mieć maszynę do szycia i umieć dokonywać drobne naprawy typu załatanie dziury na kolanie.
Maszyna do szycia fajna rzecz. Mam maszynę Łucznika po mojej mamie wyprodukowaną w 1974 roku, która nadal działa:) Sama szyję proste rzeczy typu zasłony, prześcieradła i jak trzeba coś podszyć (wspomniane łaty), skrócić albo podłużyć to też nie muszę nigdzie chodzić i za to płacić.
Maszyna do szycia to nasz najnowszy nabytek 🙂 Oj – coś czuję, że jak żona trochę ogarnie to monstrum to będzie wpis 🙂
Powiem tak: mimo, że Maja ma ponad 7 miesięcy, kupione dla Niej ubrania moglibyśmy policzyć na palcach… jednej ręki. Na razie rośnie tak szybko, że kupowanie nowych ciuchów na kilka tygodni wydaje mi się słabym pomysłem. Pewnie zmienię zdanie za jakiś czas 🙂
Jak macie kogoś w rodzinie, kto da Wam ubranka po swoim dziecko, to super. To jest układ idealny. Ja nie miałam, moje dzieci były pierwszymi, które się w rodzinie pojawiły, więc dla pierwszego dziecka większość rzeczy miałam nowych. Na szczęście córka już sporo odziedziczyła po bracie.
W sumie dobrze, że trafiła nam się konfiguracja starszy chłopiec i młodsza dziewczynka, bo odwrotnie mogło by być gorzej z ciuchami, chociaż … 😉
Mamy całe stosy ubrań – głównie od znajomych, rzadziej od rodziny. Część do oddania, część przekażemy dalej, nieliczne sztuki to prezenty dla Mai od rodziny i znajomych. Ale jeśli drugi będzie chłopiec, to chyba będzie trochę… różowy 🙂
Problem z jakością jest taki, że ciężko ją określić. Cena jest prosta, łatwa, nawet całkowita (jeśli pominiemy grosze, albo wyrazimy cenę w groszach). Teraz marka to tylko reklama/marketing. Zdecydowana większość produktów jest robiona tak, aby zaraz po upływie okresu gwarancyjnego się rozleciała (pewnie każdy z Czytelników już słyszał o spisku żarówkowym). Chińszczyzna rządzi, korporacje tną koszta i przenoszą produkcję do Azji. Wiadomo to nie od dziś: http://www.youtube.com/watch?v=OIh78GiTqrE#t=51 😉
O pojęciach zaplanowanego i postrzeganego starzenia się sprzętów będzie osobny wpis – bo zdecydowanie jest o czym pisać!
Może za mało żyje na tym świecie, bo tylko 30 lat ale do tej pory nie zepsuł mi się żaden sprzęt elektroniczny, nie licząc jakiegoś merketowego miksera którego tak eksploatowałem że mu się PLASTIKOWE tryby zużyły.
Naprawdę są ludzie którzy wieżą że urządzenia są zaprogramowane aby się zepsuły po okresie gwarancyjnym? Wszyscy producenci musieli by się umówić a to już nie wydaje mi się możliwe. Jak się kupuje sprzęt niskiej jakości to się on szybciej psuje (na tym chyba polega niska jakość??).
Oj temat jest znacznie bardziej skomplikowany i napiszę o tym w swoim czasie. Skoro nie wierzysz w „zaplanowaną” eksploatację sprzętu, to czy gołym okiem nie widzisz częstych zmian w wyglądzie / szczegółach technicznych sprzętów? Na tyle częstych, żeby kilkuletni komputer czy inny sprzęt wyglądał jak z poprzedniej epoki. Jeśli dodasz do tego wciąż bardziej zasobożerne aplikacje / systemy operacyjne, to masz samonakręcający się, generujący olbrzymi popyt na daną kategorię sprzętów mechanizm.
Najbardziej obrazowo powtarzanie dóbr pokazuje przykład zakładów kałasznikowa. Ta znana chyba wszystkim broń jest tak trwała, że nadal korzysta się z pierwszych wyprodukowanych egzemplarzy. Przez praktyczną niezniszczalność broni na rynku było coraz więcej, popyt malał, aż zakłady zamknięto.
Takie postarzanie jest zrozumiałe, ale irytujące gdy ma się świadomość że coś może być tańsze/lepsze/trwalsze -a nie jest, bo to się nie opłaca.
Dużo ciekawszy od obniżania trwałości przedmiotów jest fakt że są one przestarzałe (w sensie technologicznym) zanim trafią na sklepowe półki. Nigdy jeszcze nie zdążyło się by jakaś firma powiedziała „sorry, nie mamy dla was nowego smartfona, ciągle nad nim pracujemy” bo ten, i pewnie następny model są już gotowe, czekają w kolejce aż sprzeda się ich poprzednik.
Ale żebym się przesadnie nie rozpisywał (tak, piszę na smartfonie 😀 ) – to wszystko wynika z działania wolnego rynku i powinniśmy się z tego cieszyć, alternatywą jest bowiem poprzedni ustrój 😉
Oczywiście lepsza jakość niż jakoś.
Nie jestem wcale pewien, czy to kwestia ustroju – koncepcja planowania starzenia się sprzętu narodziła się w USA w latach 50-60-tych, a tam realia były już „nieco” inne niż gdzie indziej.
Mam wrażenie że właśnie podałeś argument za tym, że ustrój ma znaczenie 😉 W stanach zysk stał – już wtedy na bardzo wysokim miejscu, był priorytetem,a jego osiągnięcie wiązało się z szeroko rozumianą przedsiębiorczością. U nas czy na wschodzie panowało podejście „czy się stoi czy się leży”, a dobrobyt był dostępny tylko dla przedstawicieli władzy, funkcjonariuszy etc. Z kolei przedsiębiorczość mogła pomóc tylko w wyrobieniu planu – a ze względu na centralne planowanie i ciągłe niedobory stawiano na trwałość (nie koniecznie jakość).
Oczywiście mogę się mylić, bo tamte czasy znam tylko z historii i opowieści – ale logiczne jest to że postarzanie przedmiotów nie ma sensu, gdy nie przynosi żadnych korzyści, co miało miejsce w przypadku centralnego planowania. Z kolei wolny rynek naturalnie skłania producenta do podwyższania popytu -przez reklamę, skróconą trwałość czy wizerunek marki. Ale niczego lepszego nie wymyśliliśmy.
Ps. Rynek może być konsumencki (gdy producenci starają się jak tylko mogą by dać nam najlepszy produkt) i opanowany przez producentów (wysoka konsumpcja sprawia że klienci nie mogą wywrzeć presji ma producentach przez przejście do konkurencji).
Ale tak właściwie to większe znaczenie w sprzedaży ma reklama niż jakość, więc rynek konsumencki odchodzi w zapomnienie
Chyba Cię nie zrozumiałem – myślałem, że odnosisz się do „naszego” poprzedniego ustroju jako tego, który wykreował takie mechanizmy.
Trafnie to podsumowałeś: „niczego lepszego nie wymyśliliśmy”. Szkoda tylko, że przez koncepcję dobrobytu znowu nałożyliśmy na siebie kajdany – tylko tym razem – zupełnie dobrowolnie.
Każdy ma prawo nakładać na siebie kajdany jak mu to pasuje. Na tym polega wolność. Jak ktoś chce wymieniać swój telefon od razu jak wyjdzie lepszy model i ciężko pracować aby to sobie umożliwić, to jego sprawa.I Bogu dzięki.
W spiski nie wieże i o to mi chodziło w pierwszym komentarzu ale mechanizmy wolnego rynku rozumiem. Racje ma zawsze klient, a przedsiębiorca aby funkcjonować musi wiedzieć czego większa część klientów od niego oczekuje. Dopóki będzie moda na szpanowanie nowymi rzeczami (nowościami) dopóty producenci będą większy nacisk kłaść na wypuszczanie nowych produktów (z wydumaną funkcjonalnością) niż na długowieczność (która nikomu nie jest potrzebna bo większość i tak wymieni daną rzecz nim ta się zepsuje). Nie doceniacie obecnej techniki, obecnie można dokładnie wyliczyć „żywotność” danego sprzętu elektronicznego i dobierając taką która pasuje większości można obniżyć cenę końcową i zdobyć więcej klientów. Właśnie dlatego pralka kosztuje teraz 1/3 średniej pensji a nie tak jak kiedyś kilka pensji…
Te całe sztuczne potrzeby szpanowania nowym modelem zostały w nas wytworzone poprzez systematyczne pranie mózgu i dzieje się to od pokoleń.
Prawda, że popyt teraz na te pierdolety jest, ale jest to dlatego iż nasi panowie tak sobie zaplanowali.
Problem jest tylko taki że nie doceniasz możliwości ludzkich. Człowiek jest w stanie stworzyć taką formę zniewolenia mas, tak samo jak potrafi stworzyć niezniszczalne rajstopy.
Powoli coraz bardziej „doceniam” te możliwości – zyskuję coraz większą świadomość bycia małym trybikiem, który i tak nie ma najmniejszych szans na zrozumienie zbyt wielu mechanizmów rządzących tym światem…
Ostatnie zdanie Twojego komentarza skłania mnie do wklejenia linka do szczegółowego opracowania dotyczącego porównania siły nabywczej „przeciętnego wynagrodzenia” w tamtym i tym ustroju. http://ciborowski.host247.pl/oszustwa2.htm
jestem w twoim wieku i podobnie jak Tobie nie zepsul mi sie zaden sprzet procz 1 suszarki do wlosow 🙂 ALE moj brat jest elektronikiem, zajmuje sie naprawami sprzetow rtv, agd, komputerami, sam tworzy niektore sprzęty od zupelnych podstaw, wiec zna sie doskonale na czesciach, podzespolach itd itp i to wlasnie on mowi, ze to co wklada sie dzis w sprzęty, te „bebechy” to tragedia w porownaniu z tym co bylo kiedys i po samych naprawach na przestrzeni lat widzi tez z jaka czestotliwoscia zuzywaja sie nowe sprzety a ile sluzyly te dawne. niejedna osoba ma jeszcze w domu stara pralke polar, czy lodowke minsk, nie mowiac o kineskopowym tv – te rzeczy nie dosc, ze mało awaryjne to słuzyly i sluza od 30 lat. cz ktorys z obecnie wyprodukowanych sprzetow tyle wytrzyma?
Ładnie to wszystko brzmi tylko często ciężko to zastosować – przykładowo jak niby ocenić jakość ubrań [jeśli nie jest się specjalistą-materiałoznawcą] ?
Praktyka – tylko i wyłącznie. Raz, drugi przejedziesz się na jakiejś marce czy materiale czy kroju czy rodzaju podeszwy czy czymkolwiek innym i z czasem jest coraz lepiej.
Moja babcia śp. była krawcową i jak dziś pamiętam, że przed szyciem sprawdzała jakość tkanin tym sposobem, że podpalała mały skrawek materiału.
To byly wspaniałe czasy – dowolny model z Burdy, rach ciach i co chwilę mogłam się pochwalić super spodniami, żakietem, strojem na specjalne okazje etc.
Pamiętam jak wybrałam sobie w sklepie przepiękną sukienkę na studniówkę, wzięłam babcię do przymierzalni, potem naszkicowała model, zrobiła wykrój i miałam niepowtarzalną suknię za koszt materiału.
Teraz jestem tak wybredną klientką, że trudno zaspokoić moje wymagania.
Nie ma jak ubranie uszyte na miarę, masz całkowitą rację:)
Wszystkie cięższe ubrania: płaszcze, jesionki, spodnie, żakiety szyję na miarę u krawca. Wolę kupić materiał (100% wełny – przepuszcza powietrze, dobrze grzeje i nie gniecie się), oddychającą podszewkę, ładne guziki, zawieść to wszystko do krawca i uszyć wg fasonu, który najbardziej mi najbardziej odpowiada.
A najlepiej samemu zostać krawcem! Pozwolę sobie tutaj na podlinkowanie mojego podejścia do własnoręcznego podejmowania się wielu działań: klik.
Kiedyś chodziłam na kurs krawiectwa i wierz mi, nie jest to takie proste. Jakieś letnie ubranie z cienkiego materiału, to owszem można próbować sobie uszyć, ale np. jesionkę z grubej wełny na watolinie i z podszewką – to na pewno nie ja:)
Ostatni grube sztuki szyłam na miarę ponad 10 lat temu i w dalszym ciągu są dobre 🙂 Ale to wymaga też pewnej samodyscypliny np. w utrzymaniu tej samej wagi.
Kiedyś hrabianka Beata Tyszkiewicz opowiadała, właśnie w kontekście ekonomii, o spódnicy, którą nosi od 40 lat 🙂 Dla mnie godny wzór do naśladowania:)
Wierzę! Na razie kupiliśmy maszynę, a ja stoję z boku i się przyglądam co z tego będzie.
Czyli jednym słowem – rozpuściła Cię 🙂 Plan żony związany z dopiero co kupioną maszyną: tour po sklepach z używaną odzieżą, najlepiej w dni, kiedy jest najtaniej (bo chodzi tylko o materiał) i samodzielna edukacja. Jak wyjdzie – zobaczymy.
Hmm, temat rzeka 😉 Ja również kupując cokolwiek nowego zawsze liczę stosunek ceny do jakości, a jeśli dana rzecz się sprawdza, szukam okazji z najniższą możliwą ceną i kupuję hurtowo (oczywiście jeśli chodzi o produkty spożywcze, czy jakieś kosmetyki, chemię itp). Ale z drugiej strony, przykład jeansów… Nigdy nie kupowałem takich droższych niż 80 zł, jakiekolwiek bym nie kupił zawsze po tych 8-10 miesiącach (budżetowanie pokazuje czas trwałości :P) się ścierały w kroczu i były tylko do wyrzucenia (krawcowa niejedne mi już ratowała, ale po czasie było dużo gorzej)… Teraz słysząc o dużych wyprzedażach kupiłem takie przecenione ze 159 na 69 zł (w markowym sklepie) – zobaczymy jak szybko się zetrą… Jak wytrzymają dłużej – może faktycznie trzeba będzie kupować droższe. A jak nie – to chyba wszyscy zgadną 😉
Ja kupuję zwykle takie przecenione z 300 zł na 150 zł (przeważnie outlety, liczę się z jakimś „błędem” czy np. koniecznością skracania nogawek). I wiesz co? Kupuję spodnie średnio raz na 3 lata, kiedy już mocno wyblakną, albo zaczną się przecierać w kolanach – codzienna jazda na rowerze ma na to duży wpływ.
no i nie ma reguły 🙂 ja od zawsze kupowalam jeansy na dawnym jarmarku europa po max 40 zl badz na zwyklym bazaru i kilka par tych jeansow mam do dzis tylko, ze obciete na szorty by byly to dzwony 🙂 kolan nie wypycham bo nie klecze w jeansach, na rowerze rowniez w nich nie jezdza ale za to przemierzam pieszo grube kilometry. mimo to zadnych dziur czy przetarc na udach czy z boku kolan nigdy nie uswiadczylam. duzo zalezy tez od budowy nog, sposobu chodzenia, niektore moje kolezanki maja wlasnie problemy z przecieraniem sie kroku badz ud. w ciagu ostatnich 3 lat kupilam kilka par jeansow z sieciowek i musze przyznac, ze sa o wiele gorsze od tych bazarowych bo niemilosiernie sie rozciagąja juz po kilku min noszenia…. nie ma pary ktorej nie musialabym zwezac na maszynie bo niektore przechodzily mi doslownie przez biodra mimo, ze kupujac je ledwo wcisnelam na tylek. bazarowki natomiast mimo takiego samego % streczu w skladzie nigdy sie nie rozciagnely, jedynie dopasowaly do sylwetki. nie takie rynki straszne 🙂
Jestem minimalistą, jednak cenię sobie jakość, użyteczność oraz estetykę. Zanim kupię coś, zbadam to na 100 sposobów, porównam z innymi produktami, a na końcu zadam sobie pytanie. czy jest mi to naprawdę potrzebne.
Nie, nie jestem skąpy. Lubię chodzić po górach więc dobre buty oraz „anorak” to podstawa, ostatnio kupiłem sobie Iphone – uważam, że jest to najlepszy smartfon chociaż cena ustawiona zaporowo:)
Robię podobnie, ale staram się tego oduczyć. To „zbadanie na 100 sposobów”, porównania itp kosztują zwykle znacznie więcej, niż na tym można zyskać. Staram się znaleźć złoty środek, dzięki któremu nie będę tracił tyle czasu, nie będę musiał się tak angażować i przyswajać niepotrzebnej wiedzy, a z drugiej strony – dokonywane wybory nadal będą w znacznej części optymalne. Ehhhh – nie jest to łatwe.
Ja tak z innej beczki – natchnęło mnie gdy wspomniałeś o foteliku: przechodzą mnie ciarki gdy widzę 1-2 roczne dziecko przewożone w foteliku rowerowym. Dla mnie to byłby totalnie przerażający stres przed upadkiem z takim dzieckiem. Oczywiście nie krytykuję Cię i nie odradzam bo domyślam się, że to tylko taka moja przypadłość, równie dobrze można spaść ze schodów z dzieckiem i skutki jak i prawdopodobieństwo takie zdarzenia są podobne.
Nasza Maja już całkiem ładnie siedzi i myślę że jeszcze przed rozpoczęciem roczku będzie można ją przewieść w tym foteliku. Rozumiem Twój punkt widzenia, sam nigdy nie przewoziłem dziecka w czymś takim, ale mając spore doświadczenie i wyczucie roweru, nie widzę jakichś szczególnych zagrożeń. Przynajmniej w porównaniu z masą innych, codziennych sytuacji. Akurat w ostatnich dniach Maja zaczyna testować trwałość szczebelków w swoim łóżku – szkoda, że robi to na swojej głowie… Wiem, że naokoło czyha mnóstwo zagrożeń, ale zamknięcie się w domu, zawinięcie dziecka w folię bąbelkową czy zamartwianie się tym, co może się zdarzyć nie jest najszczęśliwszym pomysłem.
Co więcej – ciężko mi obiektywnie porównać wypadek samochodowy przy prędkości kilkudziesięciu kilometrów na godzinę, podczas którego dziecko siedzi w foteliku, a upadek z roweru przy prędkości kilkunastu kilometrów na godzinę, kiedy dziecko jest dodatkowo zabezpieczone kaskiem. Bałbym się jednoznacznie wskazać, która sytuacja będzie mniej tragiczna w skutkach.
Zresztą… nie wyobrażam sobie, żeby nie było wpisu o fotelikach dla dzieci – kiedy będę miał już nieco praktyki, postaram się nieco dokładniej opisać temat.
Ja osobiście dzieci w foteliku na rowerze nigdy nie woziłam – bałam się, ale ten strach wynikał wyłącznie z mojej oceny moich własnych możliwości. Mąż woził oboje dzieci jeszcze zanim ukończyły roczek, nie były to bardzo długie wycieczki i wybieraliśmy wtedy raczej ścieżki rowerowe i chodniki zamiast ruchliwych ulic. Nie wydaje mi się, żeby to było bardzo niebezpieczne.
Fotelik mieliśmy używany, co więcej dostaliśmy go za darmo, wcześniej służył dwójce dzieci znajomych.
Mam znajomą która z niespełna rocznym dzieckiem zjechała na rowerze polskie wybrzeże, więc da się.
Zobaczymy jak to u nas będzie – myślę, że skoro zacznę od wożenia dziecka, które będzie miało 9-10 kg, to będę miał sporo czasu na przyzwyczajenie się do większego ciężaru i jego bezwładności. Podobno rower zachowuje się nieco inaczej. Cóż – trzeba będzie się tego nauczyć.
No ja – bazując tylko i wyłącznie na własnym doświadczeniu – nie jestem przekonany że spodnie za 150 zł wytrzymają dłużej niż 5 par za 30 zł każda…
A wręcz przciwnie – uważam ,ze wytrzymają dużo krócej 🙂
Co sie natomiast tyczy „sprzętu AGD” (ale nie tylko) to nie opuszcza mnie ostatnio pewna myśl…
Dlaczego robi się wymienne obudowy do telefonów komórkowych, a nie np. do kuchenek mikrofalowych, czajników, lodówek, pralek itp itd…
Jeśli sprzęt zawierałby odpowiednio wytrzymały mechanizm i chasee to jeden młynek do kawy słuzyłby 50 lat ciągle mogąc wyglądać „jak nowy” i swoją nowością zaspokajać sztuczną skąd inąd potrzebę „nowego gadżetu” 🙂
Akurat młynek do kawy mamy przynajmniej 20-letni. I rzeczywiście – przydałoby mu się lekkie odświeżenie 🙂 Myślę, że producentom średnio by się opłacało takie odświeżanie starych produktów. Żyjemy w świecie jednorazówek i producenci sprzętu ochoczo się do tego przystosowali. Zwłaszcza, że to oznacza ich większe zyski.
Co do spodni – 150 zł za 3 lata używania + co najmniej drugie tyle w charakterze roboczo/domowym to chyba nie najgorszy wynik. Zwłaszcza, że droższe spodnie leżą lepiej i nie farbują. A znajomi robili kiedyś śledztwo, kto pokolorował ich nowiutkie, skórzane krzesła na niebiesko…
Doświadczenie mówi mi, że jak nikt sie ze mną nie zgadza, to najczęściej… mam rację 🙂
Trzymając się tego młynka choć „problem” może dotyczyć całej masy urządzeń od młynka zaczynając, a na statkach kończąc…
Bezawaryjnie działający mechanizm może przetrwać i 50 lat (mój młynek – od zawsze w rodzinie – został wyprodukowany w 1966 roku, obudowa pęknięta i wyłącznik zepsuty, ale reszta nigdy nie była naprawiana).
Znaczy da sie zrobić bardzo trwały mechanizm i uniwersalne chasee i dać na nie bez obaw dobrze skonstruowaną gwarancję na 25 lat 🙂
Wygląd oczywiście sie zestarzeje, ale właśnie po to młynek możnaby przygotować pod wymianę obudowy na bardziej” fikuśną” 🙂
Wszystko się da – ale chodzi o to, żeby się to opłacało – i to niekoniecznie klientowi, ale bardziej producentowi.
Przemyślałem jeszcze sprawę tego, co pisałeś o spodniach: 5 par za 30 zł, czy jedna za 150 zł. Obstaję jednak przy swoim – kupowanie 5 par kłóci się z moim podejściem do konsumpcji. To bowiem 5-krotnie częstsze wycieczki do sklepów, których wręcz nienawidzę. Oczywiście – można wziąć od razu 5 par… ale czy ktoś tak robi? (pewnie mnie zaskoczysz :)). Po drugie, to kilkukrotnie więcej zużytego materiału, prawdopodobnie wykorzystywanie najtańszej możliwej siły roboczej i problemy o których już pisałem – np. farbowanie, a więc potencjalny zły wpływ na pozostałe ubrania w pralce.
A był taki jeden… Steve Jobs czy jak mu tam…
No i oczywiście ja kupuję hurtem 🙂
Owszem, wyglądam „dzięki temu” nudnie i przewidywalnie ,ale przynajmniej nie mam problemu z tym: „co mam dziś na siebie włożyć” 😀
Takie problemy również są mi obce 🙂
no ale to co kupujesz 1 pare za 150 i chodzisz tylko w tej jednej parze? masz chyba wiecej niz 1 wiec to wydatek 300 albo 450 za 3 pary.
Z telefonami i ich kolorami teoria mówi, że ludzie przywiązują się mocno do swoich komórek i chcą je mieć w swoich kolorach, czytaj – personalizacja, wyrażanie siebie itp określenia marketingowe. Ludzie się na to łapią, część po prostu z jakiegoś powodu nie chce jakiegoś koloru, więc ma wybór. Czysta kalkulacja. To już nie czasy Forda T, gdy każdy musiał być czarny 🙂 PS. Ford nie był arogancki mówiąc, że można wybrać tylko czarny, po prostu nie było innego szybkoschnącego lakieru.
Ale podobnie ludzie chcą zaszpanowac pokazując znajomym nowy ekspres do kawy, czajnik, pralkę, meble…
Dlaczego wie by tej „chcicy” nie wykorzystać w sposób poniekąd” bardziej minimalistyczny”…
Nowa obudowa to nie jest nowy przedmiot tylko „pół nowego przedmiotu”, a moze cieszyć jak „cały nowy” 😀
Chcica swoją drogą 🙂 Odnosiłem się do tego, że telefon jest taktowany jako coś osobistego, bardziej jak portfel/zegarek niż np. „komputer osobisty” – stąd potrzebne kolory. Możliwość wymiany obudowy to tylko dosprzedaż.
Bardzo mi się spodobał pomysł dokupowania nowej obudowy na trwały, niezniszczalny sprzęt : )))) Taki nowatorski!
Co do spodni, sama mam dwie pary jedna za 300, druga za 150 kupiona na wyprzedażach- średnio nosze je ok 3 lat, mi taki minimalizm ubraniowy pasuje, a córka ma 10 par po 30 lub 50 zł i ta możliwość wymiany na inne też jej bardzo pasuje, choć pomału zaczyna doceniać właśnie trwałość i to że moje trzymają fason bez względu na ilość prań.
Koncepcja wymiennych obudów rzeczywiście jest ciekawa. Ale z jakiegoś powodu producenci się na to nie decydują – pewnie konsekwencją takiego podejścia byłyby ich mniejsze zyski…
Jeśli chodzi o wędliny, to masz rację Wolny, że cena nie gwarantuje jakości. Można kupić kiepską wędlinę za 20 zł jak i za 40.
Niestety odwrotnie to nie działa, przynajmniej ja się nie spotkałam z dobrą wędliną za 20 zł.
Chyba, że ma się znajomego rolnika, który sam hoduje świnie i sam robi szynkę.
Dlatego warto zapoznać się ze składem. Sprzedawca ma obowiązek taką informację podać.
Z drugiej strony nie warto się nabierać na super hiper eko jedzenie 3 razy droższe niż normalne. Trzeba szukać, rozglądać się. Często dobre produkty można kupić niekoniecznie w sklepach eko. Przykład: w moim mieście kurczak w sklepie eko kosztuje 30 zł/kg – majątek. Niedawno jednak znalazłam w mojej okolicy sklepik, w którym można zamówić takiego kurczaka i on kosztuje 12 zł/kg, czyli również więcej niż taki zwykły kurczak (8 zł/kg), ale jednak w granicach rozsądku.
Ja z kolei jestem totalnie „rozwalony” pięknymi, podświetlonymi, wręcz przyciągającymi wzrok stoiskami z wędlinami w tak zwanych „delikatesach”, a więc wyżej pozycjonowanych sklepach. Wszystko wygląda przepięknie, ale wystarczy nieco się pochylić i spojrzeć na skład… istna tablica Mendelejewa 🙂
Ja wychodzę z założenie, że mięso i wędliny kupuje się w mięsnym, a nie w marketach czy nawet delikatesach (w sumie taka Alma, to też market tylko trochę „lepszy”), więc się takim stoiskom nawet nie przyglądam.
Jak ktoś ma czas i chęci, to można kupić kawałek dobrego mięsa i samodzielnie upiec w piecyku: np kg schabu surowego kosztuje ok 20 złotych za kilogram, zaś „schab pieczony” jako wędlina sklepowa – 40 złotych (plus w gratisie wspomniana tablica Mendelejewa:)
Dokładnie, czasem pieczemy schab ze śliwką, albo czosnkiem i przyprawami. Z prądem i dodatkami ok 25/kg, a wiemy co jemy.
Aż mi ślinka pociekła 🙂 Kilka razy coś takiego zrobiliśmy i byliśmy zachwyceni – zwłaszcza, że nie wymagało to jakichś szczególnych umiejętności i doświadczenia.
Jeżeli chodzi o mnie to ja od jakiegoś czasu staram się wybierać sprzęt z tzw. średniej półki. Czyli nie najtańszy i nie najdroższy. Dosyć często się sprawdza, a nie muszę tracić dużo czasu, aby prześwietlić dane produkty. Jak byłem na studiach to potrafiłem przesiedzieć kilkadziesiąt godzin na różnych forach i stronach, aby zminimalizować błędny zakup. Jak dotąd udawało się, ale teraz nie mam już tyle czasu co kiedyś. Zawsze robię mały przegląd, ale zajmuje mi to maksymalnie kilka godzin (przy droższych zakupach).
Co do ubrań to kupuję prawie zawsze na przecenach czyli po sezonie. Buty zimowe kupuję w lutym lub marcu i mam na następny rok, a płacę połowę ceny z listopada czy grudnia. Po prostu kupuję jakby na zapas.
Wpis bardzo mi się podoba oraz tematyka utrzymywana na blogu. Gratuluję! Każdy wpis czytam z dużym zainteresowaniem i jednym tchem (są odpowiedniej długości). Ale to tak poza tematem 🙂
Średnia półka to również nasz standardowy wybór – chociaż czasami celujemy nico wyżej. Ale tak się zastanawiam – czy przypadkiem i to nie jest chwyt marketingowy, na który się „nabieram”? Może producenci celowo tak pozycjonują różne produkty, żeby większość konsumentów kupiła to, co pośrodku – a więc nie za tanie, nie za drogie, nie za słabe, ale też bez przesady w drugą stronę…
Fotelik, buty, ubrania … a inni tak patrzą na samochód czy dom 🙂
(dobry nowy kupiony sobie na lata, a nie po to aby pokazać się i po dwóch latach zmienić – koszt jeśli się nie serwisuje u dilera i nie przepłaca za ubezp. porównywalny z sam. używanym).
I remonty: tu mam zasadę, że robię porządny remont raz na 8-10 lat, wywracając cały dom do góry nogami.
Przykład: Mam mieszkanie 3 pok blok, typowe, meble na wymiar w całym mieszkaniu (około 30-40 sztuk, od biurek przez regały, szafy, szafeczki, stoły, barki, wszystko oprócz tapicerki) to był koszt łącznie około 22 tys., podczas gdy magicy ze znanej ogólnopolskiej sieci za tyle chcieli mi wyposażyć samą kuchnię i kawałek przedpokoju, dodam, że płytą dużo gorszej jakości.
Myślę Wolny np., że w okolicy Bydgoszczy pełno jest solidnych stolarzy, co zrobią ci mieszkanie CAŁE, w jednym, gustownym stylu za 30% tego, co zapłaciłoby się kupując meble od czasu do czasu oddzielnie ad hoc w sklepach.
Po takim gruntownym remoncie (włącznie z wymianą całej elektryki w domu), przyrzekłem sobie, że nieprędko wywiercę jakąś dziurę. Przyrzeczenia dotrzymuję już … 2,5 roku!
Minimalizm to dla mnie wyrzucenie z głowy myślenia o przedmiotach. Porządne zakupy rzeczy długotrwałych i naprawdę potrzebnych, remont czy kupno samochodu raz na 7-10 lat, niemyślenie o przeglądach, gwarancjach, abonamentach, kredytach, mnóstwie drobnych rzeczy do załatwienia, kredytach do zapłacenia itd itp.
No wlasnie. Ktos kto kupuje nowy samochod moze dokladnie to samo powiedziec. Ze troche dolozy i pojezdzi nim powiedzmy 10 lat. Nie oszukujmy sie ze uzywany samochod za 20 tysiecy bedzie dlugo i bezawaryjnie jezdzil. No chyba ze kupimy od jakiegos znajomego ktory ma go od nowosci. Tylko ze takich samochodow to ze swieca szukac.
Ze świecą niekoniecznie :). Są tacy, że wymieniają samochód dopiero wtedy, gdy naprawdę nie da się nim jeździć i nie warto naprawiać. ale: wiadomo, że właśnie dlatego nie warto od nich samochodu kupować, bo musi byc już naprawdę zajeżdżony, skoro sami nie chcą go dalej używać.
Tylko to „trochę” w przypadku samochodu to spora górka pieniędzy…
Co do szukania auta od rodziny/znajomych – to często kwestia czasu i cierpliwości. Niestety, najczęściej nakręcamy się i chcemy auto tu i teraz, a do tego – z „nieco” wyższym wyposażeniem niż samochody, które wyjechały z polskich salonów.
Ja akurat lubię wykonywać drobne (i nie tylko drobne) remonty – i tego brakuje mi w aktualnie wynajmowanym mieszkaniu.
Co do minimalizmu… to w ogóle jest kwestia podejścia, a nie ściśle narzuconych norm i standardów.
Długo zajęło mi przekonywania mojego mężczyzny/później męża, że nic się nie stanie, jak wyda np” na buty 300 czy 400 zł, skoro robi to raz na 3-4 lata. Nie pomagało, że co roku na musa musiał kupować buty, bo poprzednie nagle się rozlatywały… Zmieniło się, jak kupiliśmy za granicą na przecenie „firmówki”, u nas sporo droższe. Chodził i chodził 4 lata. Dopiero co tygodniowe mecze siatkówki je wykończyły 🙂
Wędliny – mam to szczęście, że mam w mieście jeden taki sklepik, który zaopatruje się w malutkich, rodzinnych firmach i jakość jest naprawdę rewelacyjna. Od 5 lat kupuję niemal tą samą wędlinę i wybrane produkty. Jeszcze się nie zawiodłam. Podobnie jak ty mam swoją (droższą) kawę, także stosuję zasadę 1 kawa na dzień, wystarcza na długo 🙂
Staram się też kupować po sezonie, jak są wyprzedaże. Najpierw coś upatruję, nie mam musu kupna i czekam na obniżkę. Kupuję i mam na parę sezonów. Wiele takich rzeczy zostało upolowanych przeze mnie czy męża.
…. A myślałem, że to ja jestem jakiś nienormalny, że w butach kupionych w 1999 jeszcze dochodziłem do 2011 :). Zdarły się podeszwy, a buty nie. Zimowo-górskie.
Do tego tematu wpisuje się też temat kupna mieszkań: dylemat, czy kupić taniej, czy z lepszą lokalizacją / tanim i łatwym dojazdem wszędzie i porządną infrastrukturą.
znów są to dylematy: w Wwie na przykład trudno o nowe budownictwo z porządną infrastrukturą. I to jest jedna z rzeczy, że nie zgadzam się z Wolnym: wielka płyta nie musi być zła, niejedna przetrwa bloki budowane w pośpiechu w latach 2005-8, a ma zaletę: zagospodarowany teren i łatwość komunikacji.
PS. Kupiony naprędce po remoncie dwa lata temu dywan działa mi na nerwy, ładny wzorek. ale…. jest sztuczny, po latach nie warto go prać, ciężko odkurzyć, pełno ma plam. Poprzedni – gruby wełniany – się opatrzył, oddaliśmy, służył 10 lat i lepiej wyglądał niż ten teraz po dwóch….
Ja mam buty górskie, które kupiłam będąc na studiach czyli jakieś 15 lat temu. Były bardzo drogie, dobrze to pamiętam, bo jako studentka nie śmierdziałam groszem. Faktem jest, że nie eksploatuję ich jakoś nadzwyczajnie, noszę je tylko w górach, czasami zimą je też zakładam, ale buty są w tak dobrym stanie, że spokojnie posłużą mi jeszcze z 10 lat 🙂
nie jestes 😉 ja mam zimowe buty skorzane z 1997 i chodze w nich do dzis :)))
Zgadzam się – zwłaszcza co do kupowania po sezonie, które potrafi wygenerować potężne oszczędności. Większość ludzie nie planuje dużych zakupów i muszą mieć wszystko „na teraz”. A tacy jak my możemy na tym korzystać, na przykład odkupując od nich te jeszcze pachnące nowością przedmioty 🙂
To nie jest lodówka side-by-side. To zwykła chłodziarka, do której można dokupić zamrażarkę. Nie bardzo rozumiem prestiż jaki, rzekomo, ma przynosić. To lodówka, służy do chłodzenia, nie nosi się jej na czole by wszystkim pokazać. Równie dobrze możnaby się zachwycać długopisem. Długopis służy do pisania, lodówka służy do chłodzenia – jedno i drugie to narzędzia, a nie symbole luksusu. Nie mówiąc już o tym, że kosztuje (lodówka) śmieszne pieniądze, więc nawet nie może być dowodem na to, że „mnie stać”.
A co do jakości „bo posłuży dłużej” to może stać się to przekleństwem. Co mi po pralce, która pierze od 15 lat bez awarii, jeśli marzę o tym by się zepsuła aby kupić nową, która pierze, suszy, prasuje i składa w kostkę – przejaskrawiam celowo.
Nienawidzę zakupów i w jednych butach chodzę10 lat, ale jak wiele jest podobnych kobiet? Większość co roku musi mieć nowe buty, torebkę czy płaszcz – po co im trwałe i dobre jakościowo? Niech sobie kupią tani badziew, przynajmniej coroczna wymiana będzie mniej kosztować.
Nie wiem do jakiej lodówki się odnosisz – możesz sprecyzować? Skoro sama przytoczyłaś przykład długopisu… to pierwsza lepsza strona, która podważa Twoją tezę „długopis służy do pisania”. Owszem, kiedyś długopis służył do pisania, lodówka do chłodzenia, a samochód do przemieszczania się z punktu A do B. Jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, od jakiegoś czasu coraz mniej uwagi zwraca się na oryginalne przeznaczenie przedmiotów, a coraz bardziej na całą otoczkę, bajery, prestiż i jakkolwiek inaczej to jeszcze można nazwać.
Kogo na to stać, to zwraca uwagę na to, jak ująłeś: „całą otoczkę, bajery, prestiż i jakkolwiek inaczej to jeszcze można nazwać”.
Tak dla odmiany proponuję przeczytać: http://www.rp.pl/artykul/17,1083816-Biedny-jak-polskie-dziecko.html?p=2
I jeszcze pierwszą stronę: http://www.rp.pl/artykul/17,1083816-Biedny-jak-polskie-dziecko.html?p=1
1. Nie wiem, czy nie zauważyłaś, ale całym tym blogiem próbuję przekazać czytelnikom, że to zależy tylko od dokonanych przez siebie wyborów i takie „oczywiste” podejście absolutnie nie jest jedynym możliwym. Czy dobrze rozumiem, że gdybyś nagle stała się właścicielką – dajmy na to – miliona złotych, to dotychczas wyznawany minimalizm odłożyłabyś na półkę i kompletnie zmieniła dotychczasowe przyzwyczajenia, wyznawane wartości i priorytety?
2. Zawsze ciężko mi się odnieść do tego typu artykułów. Często pisane pod liczbę kliknięć na zasadzie „dwie miarki skandalu, odrobina sensacji, szczypta absurdu” i materiał na hit dnia gotowy. Na pewno coś w tym jest, ale bardzo, ale to bardzo wielu ludzi ogranicza się do narzekania, mimo że otrzymaną pomoc odrzucają / przepijają / przejadają / nie chcą po nią sięgnąć / nie próbują sami zmienić swojej sytuacji. Zobacz, gdzie jest najwięcej rodzin wielodzietnych, o których między innymi traktuje przytoczony przez Ciebie artykuł. To zwykle domy / środowiska, które można śmiało określić jako patologiczne, i to właśnie te grupy najbardziej „krzyczą”, że niewiele mają. A skoro nie było chwili refleksji przed zajściem w ciążę po raz ósmy, to ciężko też oczekiwać refleksji, kiedy pod koniec miesiąca nie starcza na chleb dla tych niczemu nie winnych dzieci. Łatwo powiedzieć „złe państwo”, ale chyba nie trzeba być geniuszem żeby stwierdzić, że budżet nie pęka w szwach od nadmiaru gotówki i Polska raczej nie należy do państw opiekuńczych. Chociaż sami od jakiegoś czasu odczuwamy przywileje związane z posiadaniem dziecka i muszę powiedzieć, że nie możemy narzekać – jest coraz lepiej!
Dane z artykułu pochodzą z GUS-u, czyli instytucji rządowej, której nie podejrzewam o zamiar wzbudzania, jak to określiłeś, „skandalu i sensacji”.
Prawda jest też taka, że wiele młodych rodzin (i to wcale nie wielodzietnych, tylko np. mających dwoje dzieci) bardzo łatwo wpada w dramatyczną sytuację, jeżeli np. matka nie pracuje zawodowo (nikt do pracy nie przyjmie matki małych dzieci, nawet na na umowę o dzieło – „dzieci będą a chorować, a ona nie będzie dyspozycyjna”), zaś ojciec pracuje tylko na umowę o dzieło, czyli w przypadku jego choroby lub wypadku, rodzina zostaje bez żadnych środków do życia (nie przysługuje żaden zasiłek, prócz rodzinnego, jakieś kilkaset złotych miesięcznie), nawet bez ubezpieczenia zdrowotnego (żeby zarejestrować się jako osoba bezrobotna trzeba być zdrowym i gotowym do podjęcia pracy).
Mnie na przykład ten artykuł poruszył i zrobiło mi się bardzo smutno. Żadne dziecko nie odpowiada za swoich rodziców i nie zasługuje na to, żeby chodzić głodne, nie mieć opieki dentystycznej i podręczników do szkoły.
I Twoje komentarze, o ósmej ciąży, alkoholikach i „oni są sami sobie winni” dowodzą niskiej empatii i wrażliwości na niedolę innych, zwłaszcza dzieci. Nie spodziewałam się tego po młodym ojcu. Bardzo mnie rozczarowałeś. Jest mi bardzo przykro z tego powodu.
No właśnie – dane z GUSu, czyli wszystko wrzucone do jednego worka. Co do wniosków, które wyciągnęłaś na koniec – no cóż, Twoje prawo. Temat jest bardzo szeroki, ale tak w kilku zdaniach: mam w rodzinie kogoś, kto bardzo blisko współpracuje z tak zwaną „patologią” – przepraszam za niezbyt delikatne określenie. Z opowieści, które często słyszę płynie następujący wniosek: ci ludzie często nie chcą pomocy, nie robią absolutnie nic, żeby poprawić swoją sytuację, wykorzystują swoje dzieci do pobierania dodatków/zasiłków, jednocześnie nie poświęcając im nawet chwili uwagi czy zaangażowania. Z tego też wynika fakt, że te – niczemu przecież niewinne – dzieci wkraczają na podobną drogę do rodziców. I właśnie dlatego boli mnie, jeśli takie rodziny dostają tyle samo albo więcej (a w zasadzie ich rodzice, bo dzieci nawet tych pieniędzy nie widzą i z nich nie mają pożytku), co ludzie którzy mimo starań i pracy ponad siły z różnych niezależnych od nich przyczyn nie potrafią związać końca z końcem. Jeśli to dowodzi niskiej wrażliwości na niedolę innych, to niech tak będzie. Ale co innego czytać artykuł, którego celem jest właśnie wzbudzenie określonych emocji w czytelniku, a co innego być nieco bliżej sytuacji, po usłyszeniu których aż masz ochotę coś zrobić jednemu czy drugiemu wspaniałemu „tatusiowi” czy „mamusi”.
I jeszcze jedno Kasiu – jeśli pan redaktorzyna wesoło proponuję, że przecież można zabrać rolnikom, górnikom, a może i emerytom, bo wszyscy tylko ciągną z systemu, niewiele do niego wkładając, to od razu widać, jakie ma pojęcie o realiach.
Poza tym, ciągle piszemy o pieniądzach. A nie można przyłożyć do wszystkich jednej miary – zwłaszcza tam, gdzie jest bieda. Bo jedna rodzina kupi za dodatkowe pieniądze tornister dla dziecka, a 5 innych po flaszce i dalej wyciągną rękę, bo zabrakło. Dlatego potrzebne są inne rozwiązania (część z nich istnieje i funkcjonuje).
Zgadzam się, że sytuacja nie jest wesoła. Ale realia mamy jakie mamy i nie możemy oczekiwać na to, że państwo wszystko za nas załatwi, bo to myślenie życzeniowe. Pieniądze prywatne mogą zdziałać naprawdę dużo w walce z biedą w naszym kraju.
Co do różnych przywilejów emerytalnych, to np. mam kuzyna, który był lekarzem wojskowym (skończył wojskową uczelnię medyczną), w tej chwili ma 37 lat i po 15 latach (wliczone studia i 9 lat pracy) pobiera emeryturę ponad 2 tysiące złotych miesięcznie. Oczywiście do tego normalnie pracuje i bardzo dużo zarabia (jak to lekarze). Już nie będę wspominać o różnych innych przywilejach emerytalnych z poprzedniej epoki. A dzieci chodzą głodne i nawet nie dostaną obiadu w szkole, bo państwo jest biedne, jest kryzys światowy itp itd. Realia też są takie.
Pełna zgoda. Natomiast nie ma co myśleć o działaniu rodem z Robin Hooda. To politycznie niewykonalne. Dlatego uprawnienia są stopniowo wygaszane – uważam, że zbyt wolno, bo upłynie jeszcze kilkadziesiąt lat zanim to się skończy – a do tego czasu dobrze jest stopniowo wprowadzać inne rozwiązania i – niestety (a może stety) – angażować pieniądze prywatne w tego typu pomoc. Skoro państwo nie wypełnia dobrze swojej roli, jest to niestety jedyne, co możne skutecznie przyczynić się do rozwiązania problemu we względnie krótkim czasie. Niewiele poradzimy na to, że „powinno” być inaczej.
Najtrudniej się żyje rodzinom, w których ludzie uczciwie pracują, ale zarabiają najniższą krajową. Oni się na pomoc nie łapią, bo mają „za dużo”. Od państwa nie dostaną złamanego grosza.
I takie nasze tu pitu pitu o oszczędzaniu to dla nich chleb powszedni, a nie jakiś przemyślanie wybrany styl życia.
Prawda – od nich to sam bym się mógł sporo nauczyć! Mam tego świadomość, a jednocześnie cieszę się, że ja mam łatwiej.
a to dziwne bo ja jako chora osoba, ledwo stojąca na nogach poszlam do UP i niemile panie po krotkim monologu bez wiekszego problemu zarejestrowaly mnie, wiedzac, ze przez najblizszy czas, poki sie nie wyleczenie nie bede mogla podjac zadnej pracy….. dziecko nie odpowiada za swoich rodzicow ale rodzice odpowiadaja za los dzieci jak i swoj. i autor bloga ma w 100% racje co do tego, ze najwiecej jęczy patologia…. sama znam sporo takich rodzin, 8-ro dzieci, przy 3cim juz bylo im cięzko ale co tam, płodzili dalej bo przeciez panstwo pomoze…. a ja pomagało słabo to byly wielkie pretensje. o piciu juz nie wspomne. no przykro mi ale ja nie mam empatii do takich ludzi, zal mi tylko ich dzieci.
No i mi ciśnienie podniosłeś. Dla rodzin wielodzietnych mówię – tak !!!, jeśli same o siebie dbają wspierają się i stanowią wartość dodaną dla społeczeństwa. Ale rodzinom dzieciorobów, które żerują na pomocy społecznej, pielęgnują swoją bierność i przekazują ją z pokolenia na pokolenie, potrafią tylko brać i trudno o zwykłe „dziękuję” mówię stanowcze nie !!!!!!! Trzeba brać odpowiedzialność za siebie i dzieci.
Nie rozumiem, czym Ci ciśnienie podniosłem. Tym, że uważam, że artykuł jest tendencyjny i wrzucił wszystkich do jednego worka? Czy sam jesteś w stanie określić na pierwszy rzut oka, kto jest „dzieciorobem”, a kto nie i komu pomoc się „należy”, a komu nie? Tylko na to zwróciłem uwagę – standardowa nagonka mediów i robienie burzy w szklance wody, wrzucając do jednego wora ludzi w najrozmaitszych sytuacjach życiowych – zarówno tych, którym zarówno Ty i ja dalibyśmy znacznie więcej, niż otrzymują od państwa, jak i tych, którym należałoby raczej zabrać dzieci, a rodziców wysterylizować?
[Edytowany] – ok, widzę że w pierwszej wypowiedzi rzeczywiście raczej skupiłem się na jednej stronie medalu. Ale to wynik podlinkowanego artykułu, który miał wzbudzić sensację, nie różnicując sytuacji. Co do rodzin wielodzietnych – jest coraz więcej inicjatyw i choć na razie tylko poszczególne miasta starają się ułatwiać im życie (zniżki/darmowe bilety komunikacyjne czy do muzeów itp), to jest tego coraz więcej. Myślę, że taka pomoc przeważnie trafia we właściwe ręce. Wiem też, że większe miasta starają się ułatwić start młodym ludziom „wyciągniętym” ze skrajnej patologii – to również szansa na zmianę ich losu, na który zostali skazali w chwili przyjścia na świat.
Zdaje się, że ja w złym miejscu odpisałem. a Ty mnie źle zrozumiałeś. Mnie również nie odpowiadają tego typu artykuły występujące z pozycji jest źle/daj i mam podobne wrażenia naoczne do opowieści jakie słyszałeś. Rodzina (ex rodzina), mąż zostawił żonę z 6-tką dzieci, aktualnie w związku z inną kobietą (2 dzieci). Brak zainteresowania rozwojem dzieci, najmłodszy ma poważne problemy z mową i zapewne jakieś inne zaburzenia (prywatna opinia), co jest kwitowa czym w rodzaju „nauczy się”. Najstarszy syn mieszka w stodole przerobionej na mieszkanie (nie pytaj o szczegóły), nie pracuje, drugie dziecko w drodze. Córka wyjechała do chłopaka, którego przedstawił jej wujek (na odległość, nie widziała go wcześniej) – jak pojechała tak została – dziecko jest. Kolejna córka mieszka z mężem w „domu” (pokój + kuchnia) w kuchni, bo mimo kilku miesięcznego dziecka nie potrafią od pół roku zrobić wylewki i pomalować ścian, aby zasiedlić jedyny pokój… tam akurat są pieniądze, które by to umożliwiły, ale nie ma woli/zdrowego rozsądku. Wszyscy ciągną w swoim kierunku, biorą i nie dziękują, tylko narzekają, że źle, że mało itd. Mimo, że to już całkiem spora rodzina, a w zasadzie już pięć rodzin nie wspierają się. Dzieci już są, kolejne w drodze, nikt tam nie kalkuluje jak je utrzyma, bo wychowają się same / Bóg dał, Bóg wychowa itd. Zirytował mnie ten obraz,a najbardziej wspomnienie, gdy żona usłyszała, że dała średni prezent, a wydała na komunię chrześnicy lekko licząc 600 (suknie bo dziecko nie mało w czym pójść, buty, bibeloty + prezent). No tak średni, bo chrzestny dał rower z marketu za 250. Taka tam panuje logika i takiemu postępowaniu mówię właśnie nie !!!!
PS. Kasiu, oczywiście bieda nie koniecznie dotyczy rodzin wielodzietnych, mam tego świadomość i odnoszę się tylko do tej patologicznej a przy okazji wielodzietnej części społeczeństwa.
Ja jeszcze wrócę do tematu 'planned obsolescence’. To nie mit, to fakt wykorzystujący zdobycze techniki i możliwości badań statystycznych.
Wolny jeśli pozwolisz na małą dyskusję o produktach – chciałbym wszystkich prosić o radę: jaki otwieracz do konserw kupić, by służył latami? I uwaga: aby dało się z niego korzystać osobom i prawo i leworęcznym!
Niestety, najbardziej trwałe są takie za 2 złote, kawałki wygiętej blachy, nic więcej, ale nie ma wersji leworęcznych, a praworęczną za ciężko używać leworęcznemu…
Oczywiście, że pozwolę na dyskusję. Ja mam takie cudo: klik, ale nie mamy w domu osób leworęcznych, więc nie będę się wypowiadał. Za to co do jakości: super.
O pierwszej części Twojego komentarza powstaje właśnie cały wpis, więc… ciiiii 🙂
Jest jeszcze dobry desantowy nóż 😀
Od 30 lat otwiera puszki 🙂
Co do planowego postarzania to przyznam, że mam mieszane uczucia…
Za szybkość „dezintegracji spzętu” często sami odpowiadamy…
W przypadku pralki np. zauważyłem, ze zmiejszenie obrotów wirowania do max. 600 wydłuża trwałość łożysk o 100%
Dzięki za rady – ostatecznie właśnie od 15 lat służy mi taki w scyzoryku, ale się mocno już stępił. Takie kręcone niestety ale się wyrabiają i „teleboczą” po paru latach na zębatkach i ostrzu..
A pralka jako przykład planowanego postarzania? Bardzo dobry!
Proszę bardzo, miałem świetną, nic jej nie brakowało przez 7 lat. Do momentu gdy urwała się łapa (wahacz) trzymający bęben. Cena tego wahacza to 15 zł, bez specjalistycznego sprzętu i warsztatu nie dostaniesz się do mocowań w warunkach łazienkowych. Koszt zawiezienia do warsztatu i wymiany – 300-400 złotych, przeczucie, że za parę lat polecą też łożyska i inne części zwykłej eksploatacji.
Efekt? Kupiona nowa, w miarę podobna, służy od 3 lat i pewnie też za 4-8 lat w niej poleci jakaś pierdoła, której nie będzie opłacało się naprawiać..
A kto Ci wmówił, że tego nie jesteś w stanie zrobić „w piwnicy”…
Mam pralkę z Wronek (Amica) 9 lat, wszystko wymieniam sam…
Fakt, „trenowałem” na pewnej starej pralce, ale warto było…
Nikt mi nie wmówił 🙂 Po prostu (a) nie mam piwnicy i narzędzi a dzieci były małe i sprawna pralka natychmiast potrzebna. Sam grzebałbym się z tym z tydzień, rozciągnąwszy robotę na pół domu i walcząc o to by mi w nią nikt nie wchodził..,
Przsesadzasz jak sądzę 🙂
Pierwsze moje nietreningowe lożyska to było 1,5 godziny i wystarczyła do tego łazienka 🙂
„Za 450 zł nabyłem kurtkę idealną”
Znam to doskonale! Może niektórzy mi nie uwierzą, ale 12 lat temu kupiłem kurtkę zimową (za 800 zł; dziś sporo, a wtedy jeszcze więcej) i noszę ją do dziś. Wygląda dokładnie tak samo jak w momencie kupna. Zupełnie nie rozumiem ludzi, którzy co roku kupują nową kurtkę…
Nie rozumiem, jak można tyle lat nosić jedną kurtkę – przecież ona już dawno wyszła z mody, a to przecież podstawowe kryterium doboru ubrań… 😛
Eee, moda teraz się tak szybko nie zmienia. Mam wrażenie, że wszystko już był i projektanci niewiele są już w stanie wymyślić. Zmieniają się detale, a klasyka jest wieczna.
Prawdę napisawszy to miałbym spory problem, gdybym chciał ubierać się modnie, gdyż nigdy nie zwracałem na to najmniejszej uwagi (ku, zapewne, wzburzeniu niektórych ;). Zaś co do tej kurtki to jedynym kryterium była jakość i to, czy będzie w niej ciepło.
Witajcie! U mnie jest tak „kupuje drogie bo nie stać mnie na tanie” bardzo dużą uwagę przykładam do jakości kupowanych ubrań artykułów codziennego użytku, samochodu czy innych. Przede wszystkim jakość, marki ecco, wojas, ryłko, bytom, vistula, levi’s wrangler, massimo dutti czy inne to u mnie żadna nowość, ktoś pomyśli burżuj ktoś inny biedak, a ja po prostu wybieram dobrze. Kupuje ubrania pasujące jedno do drugiego jak najbardziej pasujące do siebie abym mógł mieszać. Buty ze skóry to podstawa, po pierwsze but nie „śmierdzi” i noga po wyciągnięciu z takiego buta też nie „śmierdzi” po drugie but jest 1000 razy wygodniejszy i dostosowuje się do kształtu stopy, po trzecie but przy odpowiedniej impregnacji jest żywotny, 5 lat = 330 zł/500zł – ile wychodzi rocznie? niewiele, zyskujemy komfort i przede wszystkim dla mnie (jestem pedantem) estetykę, but przez 5 lat dobrze się prezentuje. Oczywiście może być dłużej (mówię na swoim przykładzie i przeważnie te 5 lat wytrzymuje). To samo tyczy się spodni, koszul, swetrów, kurtek i innej odzieży wierzchniej oraz bielizny. Samochód ja akurat stawiam na niemiecką precyzje i samochód dla ludu. Miałem już kilka doświadczeń z marką VW i za każdym razem pozytywne 50tyś tylko serwis zero AWARII (oczywiście auto było z „pewnej ręki” nie żadne kręcone przebiegi) mówię o aucie używanym kilku i nawet kilkunastoletnim samochodzie. Komputer, praktyczny, z wytrzymałą baterią lekki i wygodny mac book air, nie dla lansu ale dla spokoju żywotności i pewności, szybkiego działania i możliwości długiej pracy na baterii. Telefon nokia e72/iphone4. Cena nie zawsze równa się jakoś i nie powiem wielokrotnie nauczyłem się na własnych błędach. I wcale nie przepłacam lubię polować na okazję, promocje posezonowe, kupić kupon rabatowy lub skorzystać z zniżki partnerskiej lub programu lojalnościowego. Zawsze kieruję się jakością i naprawdę nie narzekam, wydaje raz i zyskuję spokój na długi czas 🙂 Wszystko jest dla ludzi i uważam że należy rozsądnie wydawać pieniądze, ponieważ zawsze można zaoszczędzić poszukać kodu rabatowego kupić na portalu aukcyjnym bony podarunkowe, np 100 zł kupić za 70 zł. I nigdy nie można mieć zaufania do marki, zawsze sprawdzam skład na metce z czego jest wykona np: koszula, spodnie, kurtka. To bardzo ważne! czasami można się zdziwić że np: koszula za 300 zł ma ten sam szef, oraz materiał co koszula za 100 zł. Tak samo jest z książkami, wszystkim, dobrze dobrze czytać i być uważnym. I skoro wszyscy się chwalą też sie pochwale mam 7 letnie buty trekingowe z firmy LOWA i są jak nowe i jakie wygodne, nie straszna im żadna zima, żadne błoto, czy góry.