Wolnym Byc

Lubisz wyzwania? O pracy nad samym sobą.

Bardzo mi miło, że po dłuższej przerwie mogę wrócić do wpisów, jakich części z Was brakowało; tym razem nie będzie mowy o niczym tak błahym jak finanse – w końcu nadszedł czas na coś poważniejszego 🙂 O tym, że Ty sam jesteś swoją najlepszą inwestycją już było (jeśli nie czytałeś tego wpisu, teraz jest dobry moment na nadrobienie zaległości). Kontynuując temat, napiszę co nieco o motywacji do działania, pracy nad sobą, dostrzeganiu celu w codziennych czynnościach i o tym, czemu większość ludzi woli wykonywać polecenia innych, zamiast stawiać przed samym sobą wyzwania. Więcej na razie nie zdradzam i powrócę do miejsca, gdzie to wszystko zrodziło się w mojej głowie. Przenieśmy się zatem na jedną z nadmorskich ścieżek rowerowych, które ostatnio często przemierzam…

Siódma rano, a ja – zamiast przemierzać kolejne kilometry w drodze do pracy wdycham jod w jednym z wielu pięknych miejsc, które o tej porze świecą pustkami. Ostatnia przeprowadzka i rozpoczęcie częściowej pracy zdalnej spowodowało to, czego trochę się bałem: kompletny brak potrzeby wsiadania co rano na wehikuł wolności, który do tej pory traktowałem jako podstawowy środek lokomocji na trasie dom <-> praca. Brak potrzeby nie oznacza jednak braku motywacji, więc kilku-kilometrowe odcinki pokonywane 2 razy dziennie zamieniłem na rzadsze, ale przynajmniej 20-kilometrowe trasy, które dają mi znacznie więcej frajdy niż mozolne przedzieranie się do biura wzdłuż zakorkowanych ulic. Frajda… to chyba nie może być jedyny powód, dla którego wsiadam na rower. Poczucie obowiązku nie jest też jedynym czynnikiem, przez który zaczynam pracę w czym innym niż w pidżamie (przypominam: praca zdalna :)). Te pozornie mało ważne pytania poruszyły lawinę następnych, których częścią wspólną było pytanie o motywację do działania oraz celowość tego, co robię.

20 kilometrów samotnego pedałowania, zwykle bez konkretnego celu i zadania do wykonania. I to o godzinie, kiedy każdy zdrowo myślący „telepracownik” dosypia i ani myśli wychylić nosa spod kołdry, czy… ciała spod pidżamy 🙂 Nadgorliwość? A może zwykła głupota – po co robić coś, czego nikt ode mnie nie wymaga? Pewnie nie raz byłeś w sytuacji, kiedy nikt nic akurat od Ciebie nie chciał, a Ty najzwyczajniej na świecie nie miałeś co robić. Większość z nas się wtedy rozleniwia i włącza tryb „standby”, działający identycznie jak w przypadku elektroniki: zużywanie jak najmniejszych sił witalnych tak długo, jak można 🙂 Uważamy przecież, że mamy mało czasu, że wszystko wkoło tak pędzi, a my jesteśmy częścią tego szaleńczego wyścigu, więc nieco odpoczynku nam się „należy”. I zgadzam się z tym w pełni – od czasu do czasu każdy z nas potrzebuje odpoczynku. Niestety, bardzo często zaczynamy stosować ten schemat dla każdej wolnej chwili. Staramy się odpoczywać na zapas; nawet nie przychodzi nam do głowy, żeby zrobić coś konstruktywnego w całym tym pędzie – przecież praca i dom wyciskają z nas niemal wszystkie soki witalne.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego zwyczajowo ograniczamy się do planu minimum – i o nim bardziej chciałem dzisiaj napisać. Otóż całkiem spora część z nas potrzebuje kija i marchewki. Działamy jedynie, kiedy ktoś (przełożony, żona :)) wydaje nam polecenia, kontroluje postępy i rozlicza z wykonanego zadania. Sami niezwykle rzadko wychodzimy z inicjatywą, żeby zrobić coś dla siebie; pójść o krok do przodu; wykorzystać czas wolny dla własnego rozwoju. Nikt nam nie każe tego robić, nikt nas z tego nie rozliczy, więc lepiej odpocząć na zapas. Otóż nie! Sam odczuwam głęboko zakorzenioną potrzebę pracy nad sobą i to właśnie nakręca mnie do działania. Staram się nie być jedynie odbiorcą poleceń innych – zamiast tego sam dyryguję własnej orkiestrze i – jak to facet – stawiam przed sobą ambitne cele i planowane daty ich wykonania.

I nie chodzi tu wcale o zwykłą nudę, bo tą bardzo łatwo zabić. Chodzi o wypełnienie czasu wolnego czymś (absolutnie subiektywnie) wartościowym i uwierzenie w celowość tego działania; chodzi o stwierdzenie przy wieczornej herbacie (tiiaaa ;)): „to był dobry dzień, którego nie zmarnowałem„. A później powtórzenie tego samego na łożu śmierci, w odniesieniu do życia, które przeżyliśmy. Albo które przeszło nam koło nosa – i to mimo wielu potężnych zastrzyków adrenaliny, które współczesny świat oferuje.

Nie wiem tego na pewno, ale podejrzewam, że będziesz miał spore trudności z osiągnięciem wolności (finansowej i nie tylko), jeśli już teraz nie pracujesz nad samym sobą; jeśli czekasz na kolejne zadania wyznaczone przez innych. Na emeryturze (nieważne, czy wczesnej i własnej lub tej tradycyjnej) będziesz powoli wiądł. Brak stymulacji umysłu i organizmu spowoduje zanik tego, co nieużywane dostatecznie często, a wieloletnie obiecywanie sobie nagłej zmiany sposobu życia nadal będzie tylko w sferze planów i marzeń. Przyjdzie czas, że nikt nie będzie od Ciebie już zbyt dużo chciał i to będzie chwila prawdy: tylko od Twojego wcześniejszego przygotowania będzie zależało, czy przejdziesz tą próbę, czy dołączysz do – coraz większego niestety – grona osób twierdzących, że po zakończeniu pracy zawodowej człowiek zaczyna wegetację i powolny proces umierania. I nic dziwnego, jeśli emerytura jest postrzegana jako egzotyczna plaża i drink z palemką (względnie w polskiej wersji: pilot, kanapa i kosztowna wizyta w aptece na początku miesiąca). Jeśli tylko jest w Tobie trochę ambicji – a skoro dążysz do (chociażby częściowej) niezależności finansowej, to nie może być inaczej – ten sposób na życie znudzi Ci się niezwykle szybko. Wcześniejsza emerytura to przecież czas niezwykle wytężonej i owocnej pracy, czyż nie?

Gdyby jednak odległa o całe dziesięciolecia emerytura byłaby jedyną motywacją dla zmiany podejścia z bycia pracownikiem na zostanie swoim własnym, wymagającym pracodawcą, chyba nawet ja bym się nie zainteresował taką ciekawostką. Ale praca nad sobą nie tylko czyni z Ciebie lepszego człowieka – sprzyja również uwolnieniu się od wielu zewnętrznych nakazów, których ofiarą jesteś na co dzień. Media, reklama, sprzedawcy marzeń w Twojej ulubionej galerii – to wszystko również każe Ci żyć w pewien określony sposób, zachowywać się szablonowo, według niespisanego, ale wyczuwalnego kodeksu postępowania. Czy rzeczywiście chcesz być kukiełką, która reaguje na każdy ruch niewidzialnej ręki pieniądza, gadżetów czy popularności? Świat zewnętrzny stara się każdego z nas zaprogramować na swoją modłę – jedynie od Ciebie zależy, czy będziesz jednym z milionów, czy staniesz się wyjątkowym egzemplarzem, ze swoim własnym zestawem funkcjonalności. Czy to nie miła perspektywa?

W świecie panuje jednak równowaga i wśród czytelników na pewno znajdą się tacy, którzy nie kupią przesłania tego wpisu. I nic w tym złego! Nie każdy musi być dyrygentem własnej orkiestry – puzonista to równie szacowny zawód i bez jego podobnych dyrygent nie miałby racji bytu 🙂 Warto jednak czasami wyjść ze swojej strefy komfortu i sprawdzić się w innej roli. Możesz zacząć od czegoś tak błahego jak znalezienia wymarzonego hobby (zacznij tutaj) – niech to będzie Twój pierwszy krok w sprawdzeniu, czy ta droga jest dla Ciebie. Czy nie będziesz tęsknił za stylem życia i regułami, które teraz narzuca Ci świat; czy nie zgaśniesz, podupadając jednocześnie na zdrowiu, a przede wszystkim: czy będziesz potrafił sensownie zagospodarować te dodatkowe godziny każdego dnia. O tym, czemu to takie ważne, pisałem tutaj.

To też sprawdzian Twojej konsekwencji, której brak przybiera często postać niespełnionych obietnic i wyrzutów sumienia, że znowu zawiodłeś siebie samego. Spojrzenie wstecz i rzetelne rozliczenie się z samym sobą jest szczególnie istotne dla pewnej kategorii ludzi: obiecywaczy (określenie bajarze też nieźle pasuje :)). To Ci, którzy niezliczoną już ilość razy snuli ambitne wizje; obiecywali sobie zmiany, o których zapomnieli równie szybko, jak je planowali. To niezbity dowód na to, że potrzebujesz i chcesz zmian – brakuje Ci tylko (albo aż) motywacji; ewentualnie boli Cię koszt wprowadzenia ich w życie. I ja mam kilka takich niespełnionych obietnic, więc doskonale rozumiem rozdźwięk pomiędzy wizją idealnego siebie, a rzeczywistością. Mi niekiedy pomaga metoda małych kroków, czyli niewielkich zmian, które łatwiej wprowadzić w życie. Zresztą – akceptacja swoich niedociągnięć i ograniczeń jest nie mniej ważna niż dążenie do niedoścignionego ideału.

Ideału, którego nigdy nie osiągniesz – nie ma co się nawet oszukiwać. Im więcej pracy włożę w daną dziedzinę, tym bardziej zaczynam dostrzegać, jak wiele niewiadomych przede mną. Ale to mnie nie zniechęca. Wręcz przeciwnie – wiem, że warto pracować nad sobą chociażby po to, żeby nie zwiędnąć szybko po tym, jak zabraknie bodźców z zewnątrz. Albo po to, żeby po prostu być lepszym człowiekiem 🙂 Zarówno Twój mózg, jak i ciało lubi wyzwania – nie zaniedbuj zatem codziennego treningu!

Praca nad samym sobą to zagadnienie, które dopiero odkrywam. Do tej pory nieświadomie cisnąłem jak każdy zadaniowo nastawiony do życia facet. Chciałbym jednak osiągnąć jakiś sensowny kompromis pomiędzy sferą duchową a fizyczną, a przede wszystkim: pomiędzy samorozwojem, a prostym i równie potrzebnym cieszeniem się życiem i rodziną. Czuję, że własnymi przemyśleniami i tym wpisem poruszyłem jedynie czubek góry lodowej – jeśli Ciebie również interesuje temat samorozwoju, napisz to w komentarzu – na pewno zmotywujesz mnie do zgłębiania tematu i podzielenia się wnioskami w kolejnych wpisach na blogu.

PS Moi drodzy: idziemy na 1000 facebookowych like’ów! Już teraz serdeczne dzięki dla każdego z Was, kto przyczynił się do osiągnięcia tego poziomu w niedalekiej przyszłości (damy radę!) i za połechtanie mojej próżności 🙂 To przekroczenie kolejnej wielkiej bariery – do tej pory pamiętam, jakim wydarzeniem było dla mnie osiągnięcie zaledwie 100 polubień. Oj kiedy to było… Przypominam jednocześnie, że tylko zapisanie się na newsletter zapewnia otrzymywanie informacji na temat kolejnych wpisów na blogu. Aktualne 438 aktywnych adresatów zapisanych na newsletter to najlepsza rekomendacja, że warto!

Exit mobile version