Ostatnie miesiące uświadomiły mi, że mimo nieustających prób zmotywowania siebie samego do działania, efekty wcale nie są na tyle dobre, jak bym sobie tego życzył. Zwykły „leń” jest częstym zwycięzcą i na nic się zdają wcześniej poczynione i opublikowane na blogu plany. A jeśli rozgłoszenie wszem i wobec swoich zamiarów nie wystarcza (poddałem się nie tylko w przypadku auta – ten miesiąc też jest pełen wyjątków), to chyba należy „coś” z tym zrobić.
Tylko co? Jak przekuć bardziej lub mniej ambitne plany w rzeczywistość? Jak zmusić siebie samego do działania? A zmusić warto, bo działanie to bardzo ważny składnik w budowaniu tego, czego nam często brakuje: poczucia pewności siebie i satysfakcji z życia. Każdy dodatkowy punkcik w wybranej dyscyplinie się liczy – nieważne, czy mówimy o oszczędzaniu, zdrowym trybie życia czy pracy nad samym sobą. A mimo wszystko jest, jak jest: wymyślamy wiele bardzo racjonalnych powodów, żeby pozostać biernymi, odłożyć wszelką aktywność i umniejszyć jej znaczenie. Odkładanie 100 zł miesięcznie? A po co – przecież to grosze, z których przez lata nie uzbiera się zbyt dużo. 10 minut ćwiczeń dziennie? Bez sensu – jak już ćwiczyć, to porządnie… tylko, że w efekcie ani nie zaczynamy odkładać tej stówy (która po jakimś czasie może urosnąć do tysiąca odkładanego każdego miesiąca), ani ćwiczyć tych marnych 10 minut. A od czegoś trzeba przecież zacząć – więc skoro boimy się podejmować poważnych wyzwań mając świadomość ich stopnia trudności, a z drugiej strony bagatelizujemy te małe, to co nam zostaje? Na szczęście jest parę sztuczek, którymi chciałbym się z Tobą podzielić, a które mogą dać Tobie i mi impuls potrzebny do działania – zwłaszcza, kiedy aura skłania raczej do zapadnięcia w sen zimowy. Ale przecież zawsze pozostaje…
1) przymus bezpośredni, lub – jak kto woli – mała dawka masochizmu. Przykład: kąpanie w zimnej wodzie, którego zalety opisywałem nie raz. Co z tego, skoro z czasem stało się ono dla mnie jedynie miłym wspomnieniem zeszłorocznego lata? I oto niespodzianka – z powodów, o których nie będę dzisiaj pisał, podczas moich wizyt w Bydgoszczy mam dostęp jedynie do zimnej wody, która w październiku nie ma już przyjemnej temperatury jak w lecie. To utrudnienie, które początkowo brzmiało nieciekawie, a które aktualnie uważam za niesamowicie pozytywne: przymusowy powrót do dobrych nawyków, kolejne potwierdzenie olbrzymiej elastyczności ciała i umysłu, a także satysfakcja z pokonania drobnych, codziennych ograniczeń. Zawsze twierdziłem, że „chcieć to móc” – dzisiaj dodałbym jeszcze mniej radosne, ale czasami równie pozytywne: „musieć to móc” 🙂
2) automatyzacja. Czego oko nie widzi, sercu nie żal – jak wczoraj podsumował Michał. Mimo, że pisał w innym kontekście, to pomyślałem sobie: zaraz zaraz, przecież ten sposób ma mnóstwo zastosowań. Regularne odkładanie pieniędzy – łatwizna, jeśli tylko poznasz regułę „płać najpierw sobie” i usuniesz część pieniędzy z konta, zanim Twoje oczy dostrzegą tą kwotę.
3) rób coś! Brzmi trochę jak masło maślane, bo jak inaczej nazwać robienie czegoś, żeby nakręcić się na robienie czegoś innego? Zamiast postanowienia typu „od jutra będę robił 100 brzuszków dziennie” daj sobie większe pole manewru, rozszerz nieco możliwości i powiedz sobie: „100 brzuszków lub 50 pompek lub 2 kilometry biegu lub 10 km rowerem, w zależności od tego, co mi danego dnia przyjdzie łatwiej, na co będę miał większą (lub jakąkolwiek) ochotę”. W efekcie będziesz aktywny, mimo że nie zawsze zbliżysz się do pierwotnego planu (np. „wypracowanie sześciopaku na brzuchu” :)).
4) podążaj za swoją pasją, nie idź na przekór swoim predyspozycjom. Skoro jestem dobry w tym, co robię – niewiele wysiłku będzie mnie kosztowało, żeby być jeszcze lepszym. Jeśli realizuję się w jakiejś dziedzinie, nie staram się próbować czegoś z innej bajki tylko dlatego, że „to może być ciekawe”. Jasne, że może – ale bardziej prawdopodobne jest to, że włożę sporo pary w coś, do czego zabraknie mi serca, a przecież w tym czasie mógłbym realizować się w czymś bliższym moim dotychczasowym aktywnościom. Czasami warto podjąć ryzyko i sprawdzić się w czymś z zupełnie innej bajki, czego dowodem jest niniejszy blog, ale jeśli kolejne plany kończą się klapą, zrobisz lepiej stawiając na coś bardziej pewnego.
5) znajdź kogoś w podobnej sytuacji. Może to być druga połówka, kolega z pracy albo ktoś poznany na jednym z wielu internetowych forów tematycznych. Nakręcajcie się wzajemnie lub wprowadźcie element rywalizacji, jeśli to do Was bardziej przemawia. Brak zapału po jednej stronie znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy przez telefon słyszysz „nie bądź lama” 🙂
6) wyjdź ze strefy komfortu. Ja tak zrobiłem, mimo że wiele rzeczy trzymało mnie w miejscu i sprawiało, że czułem się nierozerwalną częścią otoczenia, w którym przez ostatnie lata funkcjonowałem. Dzisiaj, ponad rok od podjęcia tamtej decyzji jestem mentalnie i zawodowo w zupełnie innym miejscu i niezmiernie się cieszę, że wtedy zdecydowaliśmy o odklejeniu naszych czterech liter z krzeseł, do których niemal przyrośliśmy.
7) nagradzaj się. Najtrudniejszy jest nie początek, ale wytrwanie w postanowieniu – ważne więc, żebyś pozytywnie kojarzył podejmowane aktywności. Dlatego na początku nagroda może być nawet nieproporcjonalna do włożonego wysiłku – ważne, żeby umysł dobrze zapamiętał przyjemną zależność przyczyna -> skutek.
8) rozliczaj się z samym sobą. To pewnie nie coś, co zaleciłby jakikolwiek trener rozwoju osobistego (chyba są ludzie zawodowo zajmujący się tym, prawda?), bo czasami może być nieprzyjemnie. Ja jednak popieram konstruktywną (auto)krytykę i wolę stwierdzić „dałem ciała – zadanie do poprawki” niż zignorować to, że nie dałem z siebie tyle, ile było można.
9) obserwuj dzieci. Zauważ, że one się nie poddają, a ich upór jest wręcz niesamowity. Gdyby nasza Maja zraziła się pierwszymi nieudanymi próbami chodzenia, gdyby każdego dnia nie próbowała powtarzać tych samych ruchów dziesiątki razy, mimo początkowego braku efektów, nie biegałaby teraz jak z motorkiem 🙂 W dzieciach jest jeszcze coś: nieco naiwna, ale absolutnie szczera radość z wykonywanych postępów. Nawet, jeśli na początku nie do końca zdają sobie sprawę z tego, co osiągnęły i jak ważny był ten pierwszy krok, słowo czy gest.
Ufff – mi to nieco pomogło i zaraz zabieram się za brzuszki (miesiąc z ćwiczeniami… tiaaaa) – mam nadzieję, że u Ciebie rezultat będzie podobny. Z motywacją jest jak z weną – jeśli będziesz biernie na nią czekał, nie przyjdzie nigdy. Ale jeśli aktywnie podejdziesz do jej odnalezienia i będziesz próbował, to w końcu – po którymś z kolei upadku – przyjdzie do Ciebie. A wtedy będziesz miał niepowtarzalną szansę, żeby przestać snuć bajkowe wizje swojej osoby i dołączysz do niewielkiej grupki budowniczych swojego życia, wprowadzających te wizje w życie. Mi jeszcze sporo brakuje, ale mimo wielu upadków i tylko okresowych wzlotów lubię o sobie myśleć, że jestem gdzieś po drodze do tego doborowego towarzystwa – czego i Tobie życzę! I wiesz co? Zaczynam coraz bardziej wierzyć, że tak jak ze szczęściem, motywacja to wybór i ją również można w sobie wypracować – o ile mamy wystarczająco mocne kości, żeby nie zrazić się wieloma potknięciami i upadkami 🙂
PS Tak się zastanawiam… czy wyższy niż zwykle poziom motywacji to nie kolejna cecha, która łączy czytelników tego bloga?
Kiedyś też tak miałem i zdarza się czasami ale warto jednak trzymać dyscyplinę. Dłużej się pożyje bo zapowiada się piękne życie 🙂
Trzymać dyscyplinę – łatwo powiedzieć, a ciężko wykonać. Tyle możliwości, tyle pomysłów, a z drugiej strony tak mało czasu wolnego po zakończeniu codziennych obowiązków. Swoją drogą: ostatnio z lepszą połówką zastanawialiśmy się, co my robiliśmy z tym całym wolnym czasem, kiedy jeszcze nie byliśmy rodzicami?
Bardzo dobry wpis. Już od kilku miesięcy czytam Twojego bloga i dzięki niemu oraz blogowi Marcina „Finanse Bardzo Osobiste” już widzę zmiany w finansach osobistych (trzeci miesiąc z rzędu na plus i to duży, a wcześniej albo na zero albo na minus) i życiu codziennym. Co do motywacji to najbardziej zawsze brakuje mi tej do ćwiczeń, ale może tu jest właśnie metoda – lepiej 10 minut niż w ogóle 🙂 Najczęstsza wymówka to: bo za długo, bo się nie chce przez 1,5 h się męczyć itd. 🙂 W rezultacie zrobię 3 treningi w tygodniu a później 3 tygodnie lenistwa 🙂 Dzięki za solidną dawkę motywacji i inspirację do zmian ! 🙂
I pięknie – nie zapominaj jednak, że to Ty czytasz i dokonujesz decyzji – to nie blogi sprawiają, że lepiej się u Ciebie dzieje. One tylko Cię mogą lekko naprowadzić na to, do czego sam chcesz dojść. Trzymam kciuki za kolejne sukcesy.
Jasne, że tak, ale blogi dały mi kopa żeby zacząć coś zmieniać 🙂 I za to dziękuję 🙂
Co do punktu czwartego:
Nie czuję się kompetentny, bo chyba w filozofii umiaru Roman jest tu (nomen omen) specjalistą, ale:
1) Tu potrzebny jest umiar i pewna dalekowzroczność, szczególnie gdy pasja łączy się z zawodem. Specjalizacja w długim okresie jest zagrożeniem, szczególnie dla wolności finansowej.
2) >>nie staram się próbować czegoś z innej bajki tylko dlatego, że „to może być ciekawe”<<.
Myślę, że precyzyjniej miałeś inne intencje niż napisałeś dosłownie- przecież próbować trzeba wielu rzeczy, by przekonać się, czy nie jest dla nas szansą jakaś inna dziedzina, hobby, styl (muzyki, relacji, czegokolwiek) itd.
Chyba chodziło ci bardziej o to, by nie rozdrabniać się i nie łapać wielu srok za ogony, nieprawdaż?
.
Co do punktu dziewiątego – zależy jakie dzieci.
Niech mi ktoś zarzuci seksizm, ale w rodzinie bliższej i dalszej jednak mam tak:
– wszystkie dziewczynki są poukładane, dbają o porządek, pytają jak coś zrobić, potem robią, cieszą się jeśli im coś wyjdzie, jak nie wyjdzie to proszą o radę;
– wszyscy chłopcy dokładnie odwrotnie: rady dorosłych i instrukcje mają w głębokim poważaniu, porządek mają w nosie (chociaż tam też nie…), próbują wszystko po swojemu, wściekają się i niszczą gdy im nie wychodzi, mają wtedy pretensje do całego świata; generalnie najpierw robią, a potem nawet i nie myślą czemu poszło nie tak, ciągle eksperymentują; łaskę robią, że np. odrobią lekcje.
PS. Mimo to swoich chłopaków nie zamieniłbym na żadną z tych grzecznych i metodycznie czyniących księżniczek :).
Może sporo zależy od wieku dziecka – nasza 15-miesięczna Maja jest tak żywa, nieprzewidywalna i żądna przygód, że Twój opis „księżniczki” bardzo mocno kontrastuje z tym, jak sam ją czasami określam: mały komandos 🙂
wszystkie dziewczynki dbają o porządek ? hmmm dlaczego moje córki o tym nie wiedzą ? 😉 i dlaczego najpierw się wściekają a przychodzą do mnie dopiero jak ja się wścieknę ich wściekaniem ? 😉
Czy to przypadkiem po prostu nie zależy od „egzemplarza” ? 😉
Taki mi się w otoczeniu przytrafiło :). Stąd zazdrość mojej żony – inni mając córki mają łatwiej i spokojniej. choćby prawie puste dzienniczki szkolne. My zakładamy po kwartale zazwyczaj kolejne, bo w starych uwagi się nie mieszczą.
Mam przypuszczenie, że motywacja u chłopaków jest tak skomplikowana jak emocje u kobiet 😉
Jesteś seksistą 😉
Mam dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Oboje się wściekają jak im nie wychodzi, oboje też są mega temperamentni. Sprzątają oboje jak im każę, co prawda wołami ich do tego ciągnąć nie trzeba, ale sami z siebie raczej nie widzą takiej potrzeby.
Jestem przekonana, że bycie grzecznymi w przypadku dziewczynek to, niestety, kwestia wychowania zgodnie z określonymi wzorcami kulturowymi.
Moja dziewczynka bynajmniej do tych grzecznych księżniczek się nie zalicza, ale też nigdy nie mówiłam jej, że czegoś nie może robić albo że coś powinna robić, bo jest dziewczynką.
W mojej rodzinie zarówno nakazy jak i zakazy obowiązują oboje dzieci i ewentualnie mogą mieć związek z ich wiekiem, nigdy z płcią.
Jak dzieci podrosną, to zmienisz zdanie 🙂 Będzie różnica w tym, na co pozwala się dziewczynce, a na co chłopcu, ze względu na oczywiste konsekwencje. Biologii i natury nie da się przeskoczyć 🙂
Pewnie masz rację – przecież „córeczka tatusia” jest oczkiem w głowie!
Domyślam się do czego się odnosisz, ale nie widzę i tu dlaczego miałabym mieć inne podejście do córki i do syna.
Właśnie takie różnicowanie powoduje, że odpowiedzialność za to co się stało spoczywa na kobiecie/dziewczynie i ona ponosi wszelkie konsekwencje, a facet wolny jak ptak. Nie wyobrażam sobie, żebym w ten sposób miał syna wychować.
Może i jestem seksi sta. A może nie. Nie wiem. Ale widzę jakie są fakty: córki mojego rodzeństwa, szwagrortwa i znajomych słuchają się zaleceń od teraz na zawsze. Ja juz wyczerpalem np zasób kar i nagród by swoich nauczyć spuszcza nia wody i zamykania drzwi w łazience. Takich rzeczy męczących mam na pęczki. Ale z drugiejstrony mam fajnie bo nie boję sięo nich nawet gdy oddalasięod domu parę kilometrów. ….
Moja córka jest nieposłuszna jak każde normalne, nietresowane nadmiernie dziecko w jej wieku. W dodatku jest straszną złośnicą i uparciuchem, nad czym zresztą ubolewam, bo, niestety, ale upór na zasadzie „nie, bo nie” to bardzo ograniczająca cecha charakteru.
Maga, tu mniej chodzi mi o upór czy fochy. Bardziej o niskie tempo uczeniasię podstawowych rzeczy i taki tumiwisizm ogólny :).
Nawet tutaj bym nie uogólniała. Powtórzę jeszcze raz – to kwestia wychowania. Dziewczynkom od małego się kładzie do głowy, że mają być grzeczne, czyste, dbać o porządek, bo to jest zadanie kobiety. Również przykład płynący z otoczenia je w tym utwierdza – kto dba o to, żeby dom nie wyglądał jak chlew? – mama oczywiście. A tata z gazetą, przed TV lub kompem.
Masz odpowiedź na pytanie, dlaczego dziewczynki są bardziej uporządkowane.
Hmmm… zaprzeczylas w poście sama sobie. Tu bym nie uogolniala piszesz, mi zarzucasz stereotypy, a sama to z takimi wyjechalas że ho ho …
Jak TYPOWA feministka (ironia).
Wiem, że są rodziny, gdzie wygląda to inaczej. Np. moja 😉
Ale bądźmy szczerzy, to nadal rzadkość jest.
Nie wspominając już o przekazie jaki płynie z innych miejsc – mediów (choćby reklamy), szkoły (podręczniki, w których mama sprząta, a tata ewentualnie zabierze dzieci na spacer).
Stereotypowe jest myślenie, że dziewczynki tę skłonność do porządku mają wrodzoną.
Nie twierdzę, że kobiety się od mężczyzn nie różnią. Różnią się, ale akurat nie tym.
Z mojej strony EOT.
Wystarczy podzielić się spostrzezeniem na jakikolwiek temat dot. Obserwowanych empirycznie,( a nie wydumanych wlasnie w waszych seksistowskich glowach), częstości różnic między chłopcami a dziewczynkami,to zawsze znajdą się jakieś K (czemu nie M) które wiedzą że samo takie spostrzeżenie to seksizm.
Gdy piszecie że to przez wychowanie, to tak jakbyście w mordę dały tym matkom które są bezradne wobec częstsze właśnie u chłopców agresji,niezgrabnosci,tendencji do eksperymentów, braku wyczucia siły itd.
BAB 😉 nie przegadam więc EOT.
Jak kobieta napisze trochę prawdy, to od razu panowie przypinają jej łatkę „feministki”.
Motywacja czasem jest a czasem znika. Szczerze mówiąc to ostatnio chyba aura sprzyja lenistwu, bo u mnie też próbuje się rozpanoszyć 🙁
Mnie co roku łapie taki jesienny marazm, żeby nie powiedzieć deprecha – ale tym razem mam silne postanowienie walki z tą sztuczką, którą pogoda próbuje oszukać mój organizm.
Podpatruję i dopinguję 🙂
A mi się udało w ostatnim czasie zmotywować do szlifowania angielskiego. trzy tygodnie działań to już coś.
Z drugiej strony psyche człowieka to tak skomplikowany „organ”, iż trzeba uważać… Istnieje w nas skomplikowana sieć powiązań, uzależnień, intencji, instynktów… Powiem o sobie: z pewnością piłbym zdecydowanie więcej, gdyby nie moja ponadprzeciętna skłonność do oszczędzania, ocierająca się o skąpstwo. A skąpym być nieładnie… I tak to tkwię w stanie względnej, ale dziwacznej równowagi.
A co sądzisz o różnego rodzaju oszustwach na własnym mózgu? Chociażby takich, jakie opisuję – w końcu to starania pójścia wbrew temu, co czujemy, do czego własny umysł nas przekonuje. Czy to tak, że nieco ryzykujemy, bo dopóki nie znamy się wystarczająco dobrze, nie wiadomo jak wyjdziemy na takich eksperymentach?
PS Szlifowanie języka dobra rzecz – zwłasza, jak Twoim nauczycielem jest własne dziecko, prawda? 😉
Zacznę od pobocznej uwagi. Rozliczanie się z samym sobą (o którym wspomniałeś) skojarzyło mi się ze średniowiecznymi biczownikami z poranionymi plecami… Było to zapewne w jakiś sposób skuteczne lda moralności tamtych ludzi. Pewnie i dzisiaj można by się jakoś „pobiczować”. Niezłe wydaje się np. dosłowne puszczenie z dymem banknotu lub banknotów odpowiadających godzinie naszej pracy… Dość mocne, prawda? Ktoś się odważy, bo ja jednak nie… 🙁
.
Uważam, że oszukiwanie własnego mózgu (lub może raczej manipulowanie nim) może przynieść wiele korzyści, a Twoje rady są godne ostrożnego wypróbowania.
Ale można faktycznie się tu potknąć. Aby do tego nie doszło warto na pewno oprzeć się na: 1) solidnym samopoznaniu (starożytne „poznaj samego siebie”); 2) wiedzy o człowieku: psychologicznej, antropologicznej, socjologicznej, filozoficznej i komu to w sam – religijnej.
Zastrzeżenie: trudno jest poznać samego siebie. Fałszywa wiedza, może tu być gorsza, niż brak jakiejkolwiek. Z kolei to, co wiemy z nauk empirycznych czy ewentualnie spekulacyjnych jest często wewnętrznie sprzeczne i niepewne. Ponadto my sami – jako jednostka – jesteśmy bytem niepowtarzalnym (choć w moim mniemaniu zarazem dość zwykłym gatunkowo jednak, zwierzęcym jedynie) i dlatego wskazówki dawane przez takich dajmy na to skłóconych ze sobą w licznych szkołach psychologów, można sobie o kant – czego kto tam chce – rozbić…
.
Jakaż więc konkluzja? Odpowiem jak Tetmajer: „Głowę zwiesił niemy”
Mimo braku podstaw psychologii, socjologii i innych logii też mam wrażenie, że jesteśmy dość podobni – przynajmniej do pewnego poziomu. A poznać siebie chyba warto – na zdrowy rozum powinno to prowadzić do zrozumienia (odkrycia?) swoich potrzeb, ograniczeń, możliwości. Poznanie przez ostrożne testowanie samego siebie jest chyba całkiem niezłym sposobem, zwłaszcza że w moim przypadku powoduje też poszerzenie horyzontów i zachwyt nad tym, jak elastyczni i plastyczni jesteśmy.
Już dawno zauważyłam, że publiczne deklaracje nic mi nie dają – jak mi się przestaje chcieć to przestaje i koniec. Motywacją dla mnie jest istotność tego co mam zrobić – póki nie jest to ważne, nie ma motywacji. Ale całkiem niezłą metodą, którą stosuję do sprzątania są pięciominutówki – metoda dobra też i na inne sytuacje kiedy się nie chce – po prostu wstań i rób co masz robić przez 5 minut – zazwyczaj jak już się człowiek podniesie to z tych 5 minut robi się dużo więcej 🙂
Pomysł ciekawy – zwłaszcza, że czasami właśnie tyle czasu daje nam zazwyczaj szalejące dziecko 😉
Publiczna deklaracja ma największy sens, gdy jest wygloszona wobec kogoś, komu głupio będzie spojrzeć w oczy, jeśli nie dotrzymasz postanowienia. W innych wypadkach zawsze znajdą się jakieś racjonalne argumenty, o ile w ogóle tłumaczenie się będzie potrzebne…
Automatyzacja jest okej. I naprawdę można się tego nauczyć na podstawie oszczędzania. Zacząłem jakiś czas temu przelewać pieniądze na osobne konto i okazało się, że to naprawdę nie takie trudne i że pieniędzy starcza. Jeśli coś wejdzie w krew to jest dużo łatwiej, wcielam to więc w życie nadal i automatyzuję wiele rzeczy.
Niesamowite, że to AŻ TAK proste, prawda? To naprawdę jeden z prostszych sposobów na rozpoczęcie oszczędzania i utrzymanie tego nawyku.
Ja mam często słomiany zapał. Ale na całe szczęście tylko gdy są to drobne rzeczy. Gdy coś sobie postanowię i faktycznie jest to dla mnie cenne to zaciskam mocno zęby i nie ma zmiłuj 😉
Jasne, że czasami się nie chce ale obietnice nawet te składane wyłącznie sobie traktuję bardzo poważnie.
A widzisz – chyba u każdego wygląda to nieco inaczej, a poza tym jest zmienne w czasie i zależne od pory roku, a może i od machnięcia skrzydłem motyla w amazońskiej dżungli 🙂
Hmm… Przeczytałam ten wpis z dużym zainteresowaniem i pewną satysfakcją. Masz rację, że zapewne większość czytelników tego bloga, to ludzie bardziej zmotywowani niż średnia, ale też bardziej „zakręceni” 🙂
Sądzę, że w niektórych sprawach metoda małych kroków jest lepsza, tak jak dla mnie w sprawie oszczędzania, czy wprowadzania w życie pewnych zasad minimalizmu. Ale są dziedziny, w których wolę skok na głęboką wodę. Dotyczy to zwłaszcza sfer rozwoju osobistego, czy rozrywki. Jeśli poczuję, że mam na coś ochotę, a mogę sobie na to pozwolić ze względów finansowych, czasowych, czy rodzinnych, to realizuję to natychmiast. Potem w trakcie zastanawiam się, czy to jest moja bajka, czy też nie. A wtedy motywacja pojawia się lub też jej nie ma, ale wychodzę z tego doświadczenia bogatsza o wiedzę. Generalnie z motywacją mam problem w przypadku czynności monotonnych i powtarzalnych, ale niestety też trzeba czasem się zmusić. Ale nie rozumiem braku motywacji do ćwiczeń fizycznych, roweru, czy zwykłego spaceru… Przecież to ogromna dawka endorfin, satysfakcji, świeżego powietrza. Ma się lepszy humor, sen, no i sylwetkę. To tyle w temacie. Pozdrawiam Ciebie i czytelników bloga. Fajnie tu bywać 🙂
Wszystko co piszesz o ćwiczeniach to prawda, ale o ile łatwiej jest wziąć w rękę browara i włączyć TV 😉 I mimo, że telepudła raczej unikam, to sam czasami mam problem z zebraniem czterech liter i rozpoczęciem ćwiczeń. Ale jak już zacznę, nigdy nie żałuję i czuję się naprawdę dobrze!
Zapomniałam dodać, że w przypadku rekreacji trzeba umieć odnaleźć taki jej rodzaj, który będzie przynosił satysfakcję. Dla mnie najlepsze są formy zorganizowane, bo za nic w świecie nie zdobyłabym się na taki wysiłek w samotności. Jeśli gimnastyka, to najlepiej w klubie. W moim mieście jest nadpodaż, więc i ceny dość przystępne. Jeśli rower, to najlepiej w towarzystwie. A spacer, to najsympatyczniej z psem 🙂
Browara można wziąć w rękę po powrocie;)
Podejście jak mojej drugiej połówki 🙂 Wydaje mi się, że sporo zależy od chrakteru osoby – ja jestem raczej samotnikiem/interowertykiem (blog to zmienia, pewnie tego nawet nie widać) i sporty grupowe / wspólne uprawnianie sportu kręci mnie zdecydowanie mniej – wolę ćwiczyć w mniejszym gronie, a najlepiej zupełnie sam. Pewnie jakieś znaczenie ma też strata czasu na dojazdy i czynności „naokołosportowe” kiedy korzystamy z klubów – opłaty też mnie zbytnio nie zachęcają.
Nie bardzo widzę powód dla którego miałbym wychodzić ze swojej strefy komfortu, mógłbyś jakoś bardziej umotywować ten postulat?
Po to, aby znaleźć większy komfort. 🙂
Zapraszam najpierw tutaj: klik. Jeśli będziesz chciał podyskutować, to śmiało komentuj – od czasu podjęcia tej decyzji minął już ponad rok i mam jeszcze trochę dodatkowych wniosków 🙂
Przeczytałem, jednak chyba inaczej Cię zrozumiałem. „Komfort” pojmujesz jako bezpieczeństwo, marazm, wegetację. Ja z tym problemu nie mam żadnego, śmiało mogę powiedzieć, że za każdym razem gdy myślę „gdzie byłem rok temu” (wiesz o co chodzi :)) to jestem w szoku jak wszystko się potoczyło. Także szeroko pojęte marazm i wegetacja mnie nie dotyczą. Ale np. lubię pospać. Próbowałem wstawać skoro świt, wiadomo – wschody słońca, patrzenie jak świat budzi się do życia, więcej czasu dla siebie… taa jasne, po tygodniu z przyjemnością wróciłem do swojej strefy komfortu :D. Co o tym sądzisz?
Popatrz nocą w gwiazdy…
Nie każdy jest stworzony do wczesnego wstawiania 🙂
Ja z tym akurat nie mam problemu, co więcej, uwielbiam wstać jeszcze przed świtem gdy cały dom śpi i siedząc w fotelu lub na tarasie przywitać słońce i zrobić stoicki rachunek sumienia 🙂
Taki czas wyłącznie dla mnie 🙂
Próbowałem we wrześniu – w ramach „wychodzenia ze strefy komfortu” – zrezygnować z tego rytuału.
Wytrzymałem cztery dni… 🙂
Dokładnie! Tez tak robię i jest bardzo cenny czas dla mnie.
Pozdrawiam
Widać, że chcesz nad sobą pracować – skoro dostrzegasz jakieś niedoskonałości i próbujesz coś z nimi zrobić, to już jest dobrze. Ale po decyzji sprzed ponad roku widzę, jak bardzo można przyrosnąć do jednego miejsca i jak się w nim zamknąć, co samo w sobie nie jest dobre. Dlatego takie „wyrwanie z korzeniami” może być bardzo pozytywnym wyzwaniem – dla mnie właśnie takie było. Dopóki nie czujesz, że przestałeś iść do przodu i w danym miejscu nie przydarzy Ci się już dobrego, to nie ma co szukać na siłę i próbować wszystko zmienić tylko dlatego, że ktoś powiedział, że zmiany są dobre. To się czuje samemu, jeśli chociaz czasami człowiek zdobywa się na chwilę refleksji nad własnym życiem. Ale nic na siłę, nic wbrew sobie!
Pozdrawiam.
Wpis w sam raz na czas. Mnie też ostatnio deprecha jesienna męczy i w pracy i w domu. Cele są realizacji brak. Potrzeba zapalnika, kopa w tyłek i jazda. Świetny blog Wolny.
Dzięki – jeśli potrzebujesz kopa w tyłek, zawsze możesz na mnie liczyć 😉
właśnie siedziałabym „w dole” z powodu jesiennej depresji, ale mam rozwiązanie które stosuję: wykonać jedną pożyteczną czynność z planowanych! U mnie jest to cokolwiek; pranie, przetwory-weki, czy może chwila sportu na „siłowniach parkowych”, ogólnodostępnych. Wszystko co jesteśmy w stanie zrobić tego konkretnego dnia motywuje nas do dalszego działania! Trzeba tylko jednego kroku, zmusić się do jakiejkolwiek czynności, potem już tylko satysfakcja i chęć zrobienia czegoś więcej! Odpowiada mi nastrojem Twój wpis, też czuję potrzebę większej motywacji. Pisz, z przyjemnością (i dla pożytku) czytam. pozdr. JolaTy
O – wypowiedź kogoś, kto korzysta z siłowni na powietrzu. Parę razy spróbowałem, ale obciążenia zwykle nie da się regulować, a z moich obserwacji wynika, że to raczej urządzenia na kilkuminutową przerwę w spracerze. Masz inne wnioski, korzystasz bardziej intensywnie z tych miejsc?
kontruktywną -> konstruktywną
Brakujący zapał -> Brak zapału
U mnie nie ma motywacji, jest prokrastynacja, vanitas i deszcz ;(
Tajest – widać przynajmniej motywację do czyszczenia tego bloga z powstających jak grzyby po deszczu baboli 🙂
Motywacja – w teorii niby tak dobrze opisana, a w rzeczywistości ciężko cokolwiek zrobić.
Pozwól, że powtórzę końcówkę wpisu: „motywacja to wybór i ją również można w sobie wypracować – o ile mamy wystarczająco mocne kości, żeby nie zrazić się wieloma potknięciami i upadkami”.
ciężko.. ale coś trzeba zrobić ze swoim życiem
no nikt nie obiecywał, że w zyciu będzie „letko i mientko” bez wysiłku 🙂
Witam wszystkich mi osobiście kiedyś ciężko było do czegokolwiek się zmotywować. Szukałęm, na to leku jednak niczego dobrego nie znalazłem.Wyszło to samo, ponieważ pewnego dnia powiedziałem sobie, że jak sam nie zacznę działać to złotego środka niema. Zrobiłem sobie nawet taki plan dnia, którego się trzymam i nic innego poza tym nie robię. Powiem wam, że zapisywanie sobie planu dnia dużo ułatwia i lepiej ma się zorganizowaną pracę.
Ciekawe – a jak taki plan wygląda w Twoim przypadku? Rozpisujesz wszystko, czy tylko te dodatkowe czynności? Planujesz dokładny czas i tego się trzymasz?
Co wy z tą depresją jesienną?!
Daliście sobie wmówić i teraz cierpicie 😉
Dla mnie to najlepszy czas w roku; ołowiany kolor nieba inspiruje mnie do działania jak mało co w naturze 🙂
A motywacja?
Nie wiem, nie używam 😉
Ale mam swój powód by warto było się budzić kaażdego dnia 🙂
Może poetycko-romantyczna z Ciebie dusza, która – zamiast rdzewieć pod wpływem wilgoci – wzlatuje na tych ciężkich chmurach 🙂
Ja też lubię jesień. Ma swój klimat. I ubrać się można o wiele fajniej niż w inne pory roku 😉
Czapki i szaliki? To jednak zdecydowanie wolę zwiewne letnie sukienki.
Jeszcze czapki ani szalika nie założyłam. Poza tym są różne nakrycia głowy, niekoniecznie musi to być wielka, bezkształtna czapa 😉
I tak nie lubię czapek. Chyba, że nie zdążyłam umyć włosów i chcę to ukryć 😉
Jeśli czapka zrobiona jest z ładnej, 100% wełny, która dobrze grzeje i oddycha, to można ładnie wyglądać i w czapce. A jak ktoś sobie raz przeziębi zatoki, to potem cierpi do końca życia i nic nie pomoże: ani leki ani operacja.
Mi nie tyle brakuje motywacji co konsekwencji w działaniu. Robię jednak postępy: od pierwszego kwietnia biorę tylko zimne prysznice (bez jednego dnia wyjątku:), siedzę wykopany poza życie bo postanowiłem, że do dnia „x” będę tu gdzie jestem i mimo strasznej niechęci do obecnej sytuacji trzymam się planu. Niestety diety i praca nad sylwetką idą mi jak po grudzie. Waga spada i wraca po stanu poprzedniego. Co chwilę zaczynam od nowa:/ W poniedziałek kolejny start:)
Ostatnio odkryłem (na nowo) sposób na trzymanie się planu (takich jak „miesiąc bez”). Jest nim licznik dni, który przypomina mi, że już 10 dni nie napchałem się słodyczami:) Działa to na mnie tak: świadomość, że objedzenie się „zakazanym owocem” skutkować będzie wyzerowaniem licznika. W sumie się spisuje i kilka razu uratowało mnie przed bólem brzucha i wyrzutami sumienia. Zawiodło tylko na urodzinach siostry, a miałbym już prawie miesiąc za sobą:)
AD PS. Ogólnie uważam, że moja motywacja nie jest na najwyższym poziomie, ale jak porównam się z otoczeniem to wychodzę na chodzący motywator, a do tego pracoholik. Więc masz sporo racji, Wolny. Niestety moim punktem odniesienia nie jest szara masz wokół, więc muszę jeszcze dużo nad sobą popracować, żeby tak o sobie myśleć.
Pozdrawiam
Jeśli z czegoś rezygnujemy „fizycznie” często do tego wracamy, bo i tak jesteśmy „mentalnie” przywązani…
Może nie warto rezygnować ze słodyczy tylko sprawić, że staną się niepotrzebne?
I może warto czasami odpuścić… pamiętać, że to plan jest dla nas, a nie my dla planu?
To nie jest tak że zrezygnowałem. Po prostu mogę zjeść niewielką porcję. Tak jest nawet trudniej bo zawsze jak rozpocząłem paczkę czegokolwiek, dowolnej wielkości to zawsze ją kończyłem. Nie umiałem powiedzieć sobie „stop”. Teraz nad tym panuję i bardzo dobrze mi z tym. Nie nazwę tego wyrzeczeniem bo obserwuję tylko dobre efekty tego ograniczenia. Osobiście nigdy nie kupuję takich produktów i dopóki żyłem sam nie mialem problemu, teraz moja dziewczyna, którą musi ciągle coś mielić nieustannie podsuwa mi smakołyki.
To dość ciekawe, bo do tej pory sądziłem, że to wszystko jest bardzo ściśle połączone. Tzn. jeśli „musisz” skończyć paczkę chipsów to też „musisz” kupić sobie nowego ajfona i „musisz” wydać każdą wypłatę co do złotówki. W skrócie: brak silnej woli, uległość pokusom. Ciebie jednak znamy z bardzo ambitnych planów emerytalnych, a więc musisz oszczędzać dużo – zawsze tak miałeś? Czy musisz walczyć z sobą, żeby realizować postawione cele? Jestem ciekawy, ile zależy od charakteru, a ile można wypracować samemu.
Rzeczywiście u mnie to jakieś dziwne jest. Nigdy na to nie zwróciłem uwagi. Oszczędzanie od dziecka dobrze mi szło. Pamiętam SKO w podstawówce, gdzie uzbierałem 65zł przez cały rok szkolny (to była kasa:). Wcześniej też oszczędzałem, ale bez tak spektakularnych wyników. Później był okres gdzie kasa się mnie nie trzymała (szkoła średnia i trochę po niej). Od kilku lat oszczędza się samo. Zarabiam sporo, kupuję co chcę i mi zostaje. Myślę, że cały myk polega na tym, że niewiele potrzebuję. Nie mam nałogów, nie oglądam telewizji i nie czytam kolorowych czasopism (w skrócie nie ma jak mi wyprać mózgu). Co do realizacji celów. Oszczędzam tyle ile mogę i oszczędzanie celem nie jest, jest tylko środkiem. Jestem pracownikiem tymczasowym więc postawienie sobie celu nie ma za bardzo sensu, bo i tak pracuję tyle ile pracodawca da, a różnie z tym bywa. Z drugiej strony mógłbym nie brać i nie prosić o nadgodziny. Nie wiem skąd u mnie brak panowania nad apetytem. Może to, że za dziecka żyłem w dosyć skromnych warunkach (rarytasy były rzadkością) ma znaczenie? Zawsze też lubiłem jeść i jadłem dużo. Jem też bardzo szybko co również wpływało na to ile jadłem (nie zdążyłem się nacieszyć smakiem potrawy), dlatego od pewnego czasu jem potrawy, które trzeba długo żuć. To zdecydowanie ograniczyło wielkość posiłków. Co do celów innych niż oszczędzanie to zwykle jest tak, że jakiś czynnik zewnętrzny (kontuzja, przeprowadzka, zmiana pracy) wybija mnie z rytmu i mam straszny problem z powrotem do wypracowanych przyzwyczajeń. Niekiedy nawet nie mam możliwości ich wypracowania.
A masz receptę na to, żeby słodycze przestały być potrzebne?
Licznik dni… dobry pomysł!
„Niestety moim punktem odniesienia nie jest szara masz wokół, więc muszę jeszcze dużo nad sobą popracować, żeby tak o sobie myśleć.” – czemu niestety? Najlepsze, co możesz zrobić, to przestać się rozglądać wokół i popatrzeć na samego siebie. Zresztą – próbując równać do innych, prawdopodobnie zrobiłbyś spory krok w tył…
To „niestety” było takie trochę sarkastyczne (ironiczne?). Chodzi o to, że gdybym się porównywał do otoczenia to czułbym się zaje…, a tak – niestety – wiem, że jestem na dnie (swoich możliwości, osiągnięć, marzeń) i pozostaje mi starać się jak najszybciej stąd wydostać. Ogólnie nie staram się równać do nikogo, nawet do lepszych. Spotykam ludzi, którzy mi pod pewnymi względami imponują, ale pod innymi już nie więc po prostu chcę wyciągnąć z siebie tyle ile mi potrzeba, bez względu na to jak żyją inni. Nie przestanę rozglądać się wokół bo jeszcze zapomnę jak mogę skończyć. Dla mnie to takie „synu, jak się nie będziesz uczył to skończysz jak ten pan”.
Jeżeli chodzi o impuls do działania, w momencie gdy chcemy coś zrobić ale nie chce się odkleić czterech liter od siedzenia, polecam znaleźć utwór lub film motywacyjny (których na YT pełno) i puszczać w takich momentach. Na mnie zwykle działa. Już nie raz wybiegałem z domu po https://www.youtube.com/watch?v=Ps4hAQ_Fp5k&list=UUnJ-KJLPlRw90rGs_6XfmmQ
PS Zazdrościcie ptaszkowi, czy współczujecie? https://www.youtube.com/watch?v=KIqXwgX5NvY#t=171
Osobiście strasznie zazdroszczę, przypomina mi po co żyję, ale spotkałem się ze współczuciem.
Ten filmik z ptaszkiem mnie rozłożył na łopatki. Łezka mi się zakręciła.
Sama piosenka też mi się spodobała, a szczególnie wykonanie.
A tym bardziej mnie dotknął, gdyż mając 20-25 lat byłem trochę jak ten ptaszek. Potrafiłem niesamowicie się na czymś skupić, zmotywować i krok po kroku bez względu dążyć do realizacji celu choć łatwo nie było.
Dziś już tak nie potrafię, choć mam dopiero 31 lat.
Wolny dobry wpis:)
Regularnie czytam choć mało komentuję.
Uwielbiam czytać komentarze….
Marku – ja też uwielbiam czytać komentarze 🙂 Pozdrawiam i mimo wszystko życzę silnej motywacji.
Poczytałem te różne porady i łącząc różne podejścia niniejszym PUBLICZNIE postanawiam wyzbyć się od nałogów, przez które w tym roku nawet przytyło mi się, mimo roweru, zajęć na świeżym powietrzu itp.
.
Spostrzeżenia mam takie:
– że w skali pilnowania się miesiąc to bardzo długo i zawsze znajdą się wyjątki (vide: Wolny i samochód) – dlatego lepiej zawęzić tę skalę do … „na zawsze”, ale zaczynając od tygodnia;
– że pozbawiać się czegoś tak nagle, od czego jest się mocno uzależnionym nie sposób poczuć utraty dotychczasowej, przyjemnej strony życia; lepiej wystopniować.
.
A zatem:
– przyszły tydzień będzie bez energetyków (jest jeszcze kawa, inne napoje gazowane, więc to może być pożegnanie na zawsze …)
– następny tydzień bez słodkich napojów gazowanych (jest jeszcze woda gazowana, piwo, kawę też można posłodzić; a zatem można się z nimi pożegnać na zawsze …)
– następny tydzień odstawiam słodzenie napojów (do nieposłodzonej kawy zawsze można wziąć francuskie ciastko czy inną słodkość)
– następny tydzień odstawiam typowo słodkie słodycze (inne niż np. gorzka czekolada), najlepiej jak się domyślić – na zawsze (….)
…..
potem będzie kawa, (w którymś momencie ciasta – już widzę reakcję rodziny w święta) stopniowo , herbata, definitywnie – jedzenie na mieście, może alkohol, mięso itd.
***
Idea jaką tu mam jest taka, żeby odrzucając coś, mieć bardzo bliski zastępnik, który z czasem (dość szybkim, ale nie nagle), też zostanie odrzucony, najlepiej na zawsze. Ale tak, aby nie mieć poczucia wyrządzania sobie wielkiej krzywdy :-).
Abmitnie – nawet bardzo. Ja już się boję miesiąca bez kawy, ale żeby co tydzień rezygnować z kolejnych silnych przyzwyczajeń (żeby nie powiedzieć: uzależnień)? Trzymam kciuki – daj znać za jakiś czas jak wyszło – może i mnie trochę bardziej zmotywujesz.
PS Nigdy nie rozumiałem, o co chodzi z energetykami. Piłem tylko te „markowe” może kilkanaście razy w życiu i oprócz dobrego smaku, nie odczułem żadnego działania. A dobry smak (i przede wszystkim – bardziej naturalny) można chyba mieć za dużo mniejsze pieniądze, prawda?
A ja nawet ani razu się nie skusiłem. Za bardzo mi „śmierdzą” reklamą i współczesnym konsumpcyjnym światem. Wolę kawę, która w czasach słusznie minionych (w PRL-u) uchodzi za swego rodzaju luxus. Pamiętam z okresu konającego socjalizmu i początków transformacji, że chociaż gospodarze na ogół pytali gości: „herbata czy kawa?” – to nie bardzo wypadało prosić o kawę, bo była ona o wiele droższa od herbaty i trudniejsza do „zdobycia”. Tak, tak: wtedy to się polowało… Chociaż i dzisiaj bywa, że warto na coś „zapolować”. Z większych i udanych polowań wspominam nocną kolejeczkę po akcje PKO B.P. (miałem z żoną dyżur od 3 do 5 w nocy). Było miło i jakoś tak… społecznie.
.
Tak o wszystkim i o niczym napisałem. Wybaczcie. 😉
Ja też tego nie rozumiem. Przecież to niesmaczne jest. Mój mąż pija redbulle tylko i wyłącznie jak jest w długiej trasie samochodem. Twierdzi, że na niego działają właśnie dlatego, że pije je 2 – 3 razy do roku.
Mi się wydaje, że to raczej takie placebo – ale skoro działa, to nie widzę w tym nic złego.
Oczywiście dam znać. W energetyki wpadłem nieskutecznie próbując zerwać z kawą pita po 5-7 dziennie….
Moja żelazna zasada brzmi: 1 kawa dziennie. Wiem, że jeśli okazjonalnie skusiłbym się na dodatkową, po chwili byłyby dwie. A później… może 5-7 🙂
Po swojej walce ze słodyczami i kawą widzę, ze najskuteczniej jest nic nie kupować i po prostu nie mieć w domu nic słodkiego albo nawet deka kawy. Nie ma pokus, jest efekt. Chociaż ja się od cukru już zupełnie odzwyczaiłam, od czasu do czasu posłodzę herbatę miodem, do ciasta też dodaję maksymalnie 3 łyżki miodu i to wszystko. Gorzej z kawą, szczególnie teraz jesienią, kiedy ciągle spada ciśnienie, ale jak nie mam kawy w domu, to jej nie piję. Trudniej jest, jeśli kawa i cukier są za darmo np. w pracy. Wtedy wymaga to na pewno więcej silnej woli.
Z kawą i alkoholem i słodkościami jest też inny problem. Sobie nie kupisz, ale wypada mieć dla gości, nieprawdaż? Potem zostaje w domu. No i zaczyna się: to tylko jedno ciastko, albo: nie będę przecież marnować…..,albo: tylko ten jedenraz zrobię sobie taką słabą…. Mija jakiś czas, a ty znów chlasz czarną wiadrami itd.
Walka z „niezdrowościami” bywa ciężka przez innych.
Alkohol może stać nietknięty, nie psuje się, kawa, część słodyczy tak samo, a ciastka wolę wyrzucić, niż się nimi opychać.
Małe piwko czy lurke do książki i ciacho w ramach przyjemnego relaksu. Toż to takie niewinne i nic nie znaczące 😉
Ja mocno ograniczyłam spożycie słodyczy, ale nie zrezygnowałam całkowicie. Pierwsze dwa tygodnie były dosyć trudne, potem nie miałam już ochoty na takie mocno słodkie rzeczy. Jeden cukierek potrafił mnie tak zasłodzić, że miałam dość na długo (a wcześniej potrafiłam zjeść takich 5 czy 6 po rząd). Teraz ze słodyczy najbardziej smakuje mi gorzka czekolada, takie śliwki w czekoladzie to jest to, inne słodycze są dla mnie za słodkie
Z kawą nie wiem co poradzić, bo nigdy nie piłam jej dużo. Jedna, czasem dwie dziennie. Alkohol też piję okazjonalnie, czasem w weekend lampkę czy dwie wina, ale to też nie reguła.
Dla mnie dwie kawy dziennie to dużo. Pijam mniej więcej jedną na miesiąc i nigdy nie pijałam więcej.
Ale od słodyczy jestem uzależniona, choć i tak jest coraz lepiej… Pamiętam jednak pewną wyprawę do teściów. Zostałam tam z dzieckiem na tydzień, mąż natomiast wrócił do domu i miał nas odebrać w kolejny weekend. W czwartek dostał ode mnie wiadomość: „Tylko koniecznie przywieź mi jakąś czekoladę!”… Mam nadzieję, że dziś taki sms już by nie był potrzebny 😉
A co, teściowie nie pozwalali Ci jeść słodyczy?
Nie grzebałam im w lodówce. Nie wiem, czy w ogóle mieli czekoladę.
To sobie mogłaś kupić, jak tak strasznie Ci się chciało 😉
To chyba zazwyczaj walka z samym sobą. Tym cięższa, im pokusa większa lub łatwiej dostępna – jak na przykład ta mieszanka mini-batoników na wage, po których ostatnio co chwilę znajduję papierki w kieszeniach… własnej kurtki 🙂
Jak mam coś zrobić, to robię, jak mi się nie chce, to nie ma zmiłuj, nic nie pomoże…
Gorzej tylko dla mnie, że mi się od dawna chce (pracoholiczka) i źle się czuje, jak czegoś nie zrobię. To też wpływ mojego męża, który jak coś w danym dniu nie zrobi przy domu, to jojczy, że aż szkoda mówić :).
Dla nas obydwojga „hamulcem” w tej chęci do działania są dzieci, które zabierają nam po prostu czas. Absolutnie na to nie narzekam, bo widząc, jak szybko ten czas ucieka, staram się poświęcać im możliwie jak najwięcej czasu i uwagi. Ale to właśnie one, mój mąż i miłość do nich są także moją największą „motywacją”. Jak mam coś zrobić, to robię to po prostu dla nich (możliwie szybko 🙂 ).
Mnie dyscyplinuje do robienia lista potocznie nazywana TO DO, kolejne czynności, które mogę sobie odhaczyć (o jak to kreślenie cieszy 😉 ).
Apropos rzeczy do zrobienia – ogromnego powera miałam po tym eksperymencie – http://www.rozwojowiec.pl/nasz-eksperyment/ – proste cele (np.: słodycze tylko do 1 kawy dziennie zostało mi do dziś) nauczyły mnie, że warto czasem zacząć od tych mniejszych kroków i dojść nimi do głównego celu (schudnięcie do wagi takiej a takiej).
I podobnie jak Paweł mam wrażenie, że mimo czasowego lenia i tak jestem do przodu niż inni moi znajomi.
To, że większość z czytelników tego bloga jest „do przodu” w porównaniu z innymi nie ulega wątpliwości. Kiedy sam rozejrzę się dookoła, to wychodzi na to, że jestem niesamowicie zmotywowany. Tyle, że wiem, że mogę jeszcze więcej, więc nie ma co się porównywać, tylko próbować dogadać się z samym sobą i swoimi „niechciejstwami”. Pozdrawiam.
„od jutra będę robił 100 brzuszków dziennie”
Gdy łapię się na myśli tego typu, staram się od razu dodawać – a już teraz, w tej chwili, wstanę i zrobię 10 na zachętę!
I generalnie, zawsze gdy wpadam na pomysł, by coś robić od jutra, zadaję sobie pytanie – a czemu nie teraz? Co takiego ciekawego/ważnego robię teraz, żeby nie zacząć od razu…? Oczywiście czasem faktycznie robię coś ważnego, ale zazwyczaj odrywam się od fejsbuka 😉
Hehe – ja na szczęście nie rozumiem fejsbuka. Zaglądam czasami (z reguły podczas publikowania nowego postu), czasami coś tam kliknę, ale pewnie nie jestem świadomy większości funkcjonalności i nawet nie rozumiem, skąd pojawia mi się spora część z tego, co się pojawia. I niech tak zostanie 🙂
Cześć
Może przeniosę się trochę w przeszłość do czasów naszych dziadków.Wydaje mi się że dla nich nie było problemem o brak motywacji, czasy te sprawiały że wartość rodziny i chęć jej wyżywienia była tak mocna że ludzie byli nakręceni codziennie. Z drugiej strony było tyle do zrobienia że nie było czasu na nudę. A wracając do teraźniejszości aby motywacja trwała dłużej dobrze jest wyznaczyć sobie konkretny cel i termin na jego wykonanie.
Jakiś czas temu na moim blogu pojawiały się zdania w stylu „kiedyś było lepiej”. Ostatnio jednak dochodzę do wniosku, że niemal każde kolejne pokolenie twierdzi, że ma ciężej niż rodzice/dziadkowie. I – szczerze mówiąc – jeszcze nie wiem, co o tym sądzić – obiektywnie tego ocenić się nie da, więc mogę jedynie sobie trochę pofilozofować w „wolnych przebiegach” mojego umysłu i kiedyś ponownie się do tego odnieść 🙂
Zdaje się, że na największe nudy cierpieli dawni arystokraci i wielcy panowie. Kulminację tego rodzaju mąk mieliśmy chyba w okresie przeintelektualizowanego dekadentyzmu. Zwykli zjadacze chleba w czasach dawniejszych byli tak zarobieni, że spokojnie zasypiali po odmówieniu „Ojcze nasz” i „Zdrowaśki”, a w sobotę po kilku bądź kilkunastu głębszych. W nocy zaś uskrzydlić i ucieszyć ich mogła „baba pod piernatami” – jako że im więcej dzieci, tym lepiej. 🙂
Myślę, że ogólnie dzisiaj mamy lepiej. Współczesny świata daje nam więcej możliwości, a nie zabrania żyć jak nasi dziadowie. Nawet skomplikowanie obecnego systemu, które rzeczywiście może poważnie utrudnić życie, nie jest warte stwierdzenia, że mamy gorzej.
Mam tak co jakiś czas, pracuje dla siebie, dodatków, czy to nad ciałem, czy nad stroną www, umieszczam wpis, między czasie tworzę kolejny, aż tu nagle leń i tak kończy się tydzień i stwierdzam, że nie zrobiłem nic… Oczywiście to co musiałem to zrobiłem, ale z dodatkowych rzeczy wszystko spadło z poziomu 80% na 12%. Z czego 8% to skok, w którym czytam tego bloga i staram się zachęcić do pracy. No ale będę starał się poprawić, widzę że ćwiczysz 😉 Ja regularnie od początku miesiąca, póki co ogólnorozwojówka, od poniedziałku dołożę siłownie 🙂
U mnie z tą regularnością nie jest za dobrze – i to mimo miesiąca z ćwiczeniami. Jest na pewno lepiej niż wcześniej, ale absolutnie nie tak, jak zakładałem. Być może powtórzę to samo w listopadzie – mam nadzieję że tym razem z lepszym rezultatem. Z dzieckiem ciężko sobie pozwolić na jakieś dłuższe ćwiczenia – jakoś szkoda tego czasu dla rodziny „tracić” na własne ciało.
Dlaczego nie poćwiczycie razem? Myślę, że dla Malutkiej może to być całkiem fajna zabawa. Osobiście trenuję z moją dziewczyną (dziecka nie mamy), która jak trzeba to służy jako obciążenie (przysiady, pompki), wzajemnie się motywujemy, a zabawnie też często jest. Może tu coś znajdziesz: http://bit.ly/1smqK8b ?
Maja i tak motywuje mnie do śpiewu, tańca, a niemal codziennie jest 10-kilogramowym balastem podczas ćwiczeń pod tytułem „tatusiu – ja chcę latać pod sam sufit!” 🙂
Niestety mnie ostatnio nie za wiele motywuje. Chyba jakiś okres przejściowy się szykuje bo naprawdę nie mam ochoty nic. Całe szczęście mój leń pewnie odpuści za tydzień czy dwa a znam ludzi, którzy zawsze niechętnie myślą o zrobieniu czegokolwiek.
Może zaskocz go i zaatakuj go już dziś? Trzymam kciuki 🙂
super artykuł
To i ja się trochę pochwalę. W tym roku sporo udało mi się wnieść dobrego do swojego życia.
Od pół roku regularnie ćwiczę w domu, mam podstawowy sprzęt i zarazem lepiej się odżywiam. I w końcu trochę przytyłem i ciało lepiej wygląda co jest najlepszą motywacją. Słodycze tylko sporadycznie w małej ilości, niesłodzenie herbaty, kawy – którą też piję nieregularnie i maksymalnie 1 filiżankę dziennie.
Prawie nie wchodzę na onety itp, a z tv najczęściej oglądam rzeczy nagrane sobie wcześniej.
Wziąłem się też za relacje z innymi ludźmi, więcej wychodzę staram się wolny czas jakoś lepiej wykorzystywać. Piszę to bo wcześniej nie potrafiłem się zebrać, a zapał szybko mijał. Teraz jakoś jest mi łatwiej z tym. 🙂
Wow-nic, tylko pogratulować. Ja aktualnie poddaje siebie samego kofeinowo-słodyczowej rewolucji jednocześnie i dziwię się, że idzie tak łatwo. Chociaż to może efekt choroby która sprawia, że nawet jeść się nie chce.
Typowo jesienny temat 🙂 A żeby było jeszcze gorzej poza dołującą pogodą u mnie przełom października/listopada to najgorsze miesiące z najmniejszą ilością zleceń w tym czasie.. więc jak tu się nie dołować? A może właśnie wtedy powinienem zrobić sobie wakacje i wyjechać gdzieś w ciepłe miejsca? W sumie nie były to najgorszy pomysł – pracy w tych miesiącach mniej więc człowiek zamiast myśleć o wiążących się z tym, niższych dochodach myślałby o palmach, popijając drinki nad jakimś oceanem. Niestety.. ci którzy prowadzą działalność gospodarczą na własną rękę wiedzą że tak prosto nie jest a człowiek nawet jeśli by wyjechał to połową byłby gdzieś tu bo przecież z czegoś ZUS , podatki i inne ubezpieczenia trzeba opłacić 😉
Przede wszystkim trzeba się dobrze czuć ze samym sobą, dobrym pomysłem jest też zająć się czymś, co się kocha robić.
trzeba konsekwentnie dążyć do wyznaczonego celu bez tego nie ma szans na osiągnięcie sukcesu 😉 prosto się mówi lecz ciężko wykonać hehe
Podoba mi się stwierdzenie, że motywacja to wybór. Trzeba znaleźć coś , co się uwielbia robić i właśnie w tym kierunku się rozwijać. Wtedy nawet jeśli przyjdzie gorszy dzień i spadek motywacji, człowiek wie, ze jest na drobnej drodze i te trudne momenty są nieodłącznym elementem osiągnięcia sukcesu.
Długo nie mogłam wyjść ze swojej strefy komfortu. Ale zrozumiałam, że im dłużej w niej tkwie, tym bardziej jestem zdemotywowana i nieszczęśliwa. Najtrudniejszy pierwszy krok-zawsze warto próbować szukać swojego miejsca, a jak się znajdzie, śmiało iść do przodu!
Super podejście. A podzielisz się z nami swoją wersją wyjścia ze strefy komfortu?
Natchnieniem do wyjścia ze strefy komfortu była moja pierwsza praca i szefowa, którą miałam. Słabo wierzyłam w swoje możliwości i uważałam, że sukces to nie dla mnie. Dzięki mojej szefowej odkryłam swoje mocne i słabe strony. Zrozumiałam, że mogę popełniać błędy (każdy je przecież popełnia), ważne żeby wyciągać z nich zawsze jakąś lekcje. Trzeba dać sobie prawo do porażek, bo one są naturalną częśćią rozwoju. Po kazdej porażce trzeba jednak wstać i iść dalej, a nie rozpamiętywać ją przez długie tygodnie. Uświadomiłam sobie to, ale wprowadzanie tego w zycie odbywało się stopniowo. Aby sie nie poddawać, dużo wtedy czytałam o rozwoju osobistym. Potem przyszedł czas na to, aby zastanowic się nad tym co chce robić w życiu. Zapisałam się na kilka kursów na mojej uczelni dotyczących budowania swojej kariery i ścieżki zawodowej. Poszlam na studia podyplomowe i na dodatkowe zajęcia z języka hiszpańskiego. Wcześniej miałam problemy z asertywnością, przez co dbałam o to żeby wszyscy byli zaodowoleni tylko nie ja. Aby coś z tym zrobic zapisałam się także na szkolenie z bycia asertywnym. Te wszystkie rzeczy sprawiały, że stopniowo pozbywałam się swoich lęków, budowałam zdrową pewność siebie, wychodziłam do ludzi i zrozumiałam, że moje życie jest w moich rękach i moge je zbudować w najlepszy z możliwych sposobów.
Potem przyszedł czas na kolejny trudny krok-zmianę pracy. Wiedziałam, że aby się rozwijać i robić w życiu to co naprawde bym chciała, musze poszukać nowego zajęcia. Cięzko jest opuscic to co sprawdzone, pewne i bezpieczne-ale o to wlasnie chodzi w wychodzeniu ze strefy komfortu. Do nowej pracy poszłam pełna obaw. Tam utwierdziłam sie w przekonaniu, że wykonywany przeze mnie zawód jest dobra drogą. W pewnym momencie zrozumiałam jednak, że to nie jest dla mnie dobre miejsce i muszę szukać dalej. Znowu było mi ciężko opuścić bezpieczne i sprawdzone środkowisko. Wiedziałam jednak, że musze pójść dalej. Dokonałam zmiany i jestem dzięki temu szczęśliwa i czuje, że sie spełniam:)
To tak w chaotycznym skrócie moja 🙂
Pożyteczny post… niestety znaleźć motywacje w naszych czasach jest naprawdę ciężko…
Jest jedna prosta zasada. To nie akcja wynika z motywacji, a motywacja z akcji. Musimy coś zacząć robić, wtedy motywacja zacznie się pojawiać. Błędem jest czekanie na motywację „z nieba”.
Ja myślę, że to taka spirala, w której jedno wynika z pierwszego, a drugie z pierwszego 🙂
Wpis stary ale nada aktualny !!:)) u mnie czas wolny działa według planu z gory napisanego i to działa.