Ty i ja wiemy, że kredyt to nic wesołego (może z małymi wyjątkami), co – swoją drogą – jest dość ciekawe w obliczu powszechności tego produktu. Jest jednak pewien rodzaj pożyczki, który zaciąga absolutnie każdy z nas, i wcale nie jest to kredyt hipoteczny, tak naturalny w obecnych realiach. Chodzi o coś jeszcze innego: linię kredytową, którą otwieramy w momencie narodzin. Inaczej mówiąc: dług, jaki mamy wobec swoich rodziców, który narasta z każdym rokiem naszego życia, co najmniej do osiągnięcia pełnoletności (a zazwyczaj znacznie dłużej). To ogrom czasu i pieniędzy, które „pożyczamy” przez wiele lat, a których spłata pozornie wydaje się abstrakcyjnym pomysłem. Czy jest tak naprawdę?
To co prawda pożyczka, o którą nie prosimy, bo to nasi rodzice – powodowani między innymi instynktem – powołują nas na świat. Wpływu na to nie mamy żadnego, ale mimo wszystko przychodzi taki czas w życiu każdego myślącego człowieka, kiedy zyskuje on świadomość ogromu tego długu, prawda? To najczęściej moment, w którym sami zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, ile wysiłku wymaga wychowanie dziecka. Pominę to, że jeden uśmiech dziecka wynagradza wszystkie te trudy – uśmiechem kredytów spłacić się nie da, i dlatego chciałbym się zastanowić, czy i jak zasypać ten krater długu, który zdążyliśmy do tej pory wykopać.
Mam na myśli przede wszystkim czas poświęcony dziecku. Setki czynności dziennie, niemal 24-godzinna opieka non-stop, niesamowita odpowiedzialność – to nie ogłoszenie o pracę dla osobistego ochroniarza dla kapryśnego celebryty – to codzienność w każdym domu, w którym pojawia się mały człowiek. Ponieważ nasza Maja ma dopiero 16 miesięcy, pamiętamy jeszcze, jak wyglądało życie tylko we dwójkę. Oczywiście, było jakieś takie… puste, mało znaczące, ale jednocześnie obfitowało w czas wolny i beztroskę. To wszystko przehandlowaliśmy za cud, jakim jest dziecko i dzięki temu wiemy, ile pracy musieli kiedyś włożyć nasi rodzice w to, żebyśmy stali się tymi ludźmi, którymi jesteśmy.
Jeśli chodzi o koszty, to one też wcale nie muszą być małe. Na blogu staram się pokazywać, że dzieci nie muszą wiele kosztować, ale jest niezliczona liczba przypadków, w których przedstawiane przeze mnie kwoty mogą poszybować w górę. Poczynając od kosztów leczenia trudnych chorób, a na zwykłej chęci zapewnienia dzieciom „dobrego startu” kończąc, możemy popłynąć z wydatkami. Niekiedy sytuacja tego wymaga, czasami to wynik chęci rekompensaty za brak czasu dla najbliższych, a jeszcze kiedy indziej: czysta matematyka, w której próżno doszukiwać się głębszego znaczenia. Ja sam na dzień dobry otrzymałem nie tylko przysłowiową wędkę, ale i też część wkładu własnego na pierwsze mieszkanie, co bardzo ułatwiło mi wkroczenie na drogę, którą teraz już sam pewnie kroczę. Darowizna sprzed ponad 8 lat pozwoliła mi zmniejszyć kwotę zaciąganego kredytu, a to z kolei – szybciej go spłacić i obserwować prężnie rosnącą wartość netto, która dzisiaj daje mi solidny zastrzyk środków uspokajających w sytuacjach, które zwyczajowo przyprawiają o autentyczne objawy paniki.
Jeśli zatem mam świadomość zaciągniętego długu, a jednocześnie uważam się za człowieka uczciwego, to prędzej czy później w mojej głowie musiało zrodzić się pytanie: czy te wszystkie koszty należy spłacić? Czy istnieje jakiś sposób na ich podliczenie i odwzajemnienie się rodzicom? Czy sprowadzanie więzi łączącej dzieci i rodziców do pragmatycznej transakcji handlowej jest w ogóle etyczne? Nieco czasu zajęło mi uporanie się z tymi myślami, a wynik tej walki sprowadził się w moim przypadku do 2 wniosków:
– dzieci od zawsze były gwarantem pomocy dla swoich rodziców na ich stare lata. Jakkolwiek dzisiejszy świat nagina niemal wszystkie obowiązujące jeszcze niedawno zasady, niech ta jedna zostanie. Jeśli tylko da się pogodzić sprawne funkcjonowanie własnej rodziny i pomoc rodzicom, kiedy przyjdzie taka potrzeba – naszym obowiązkiem jako dzieci jest się poświęcić i chociaż w małej części oddać dług zaciągnięty całe dziesięciolecia temu. Wiem, że zwykle nie jest łatwo, a dodatkowe obowiązki potrafią wywrócić życie (i psychikę) do góry nogami, ale świadomość, że kiedyś my otrzymaliśmy znacznie więcej dodaje pokory i pomaga dotrzymać postanowień. Do tej pory jedynie obserwowałem, jak moi bliscy przyjmowali dodatkowe brzemię i z różnym skutkiem starali się je udźwignąć – to nie jest łatwy kawałek chleba i sam nie zamierzam krytykować nikogo, kto nie sprostał do końca temu, czego się podjął.
– jeśli rodzice tego nie potrzebują, nie spłacaj tego długu wcale. Albo inaczej: spłać go swoim własnym dzieciom! Uważam, że istnienie tej niewidzialnej umowy kredytowej jest nawet dobre, ponieważ pozwala utrzymać zainteresowanie pomiędzy stronami umowy. Kiedy spłacisz swój kredyt hipoteczny, nie będziesz musiał więcej odwiedzać swojego banku lub wykonywać przelewów – zniknie relacja, która opierała się na Twoim zadłużeniu wobec banku. Kto wie, czy relacje rodzic <-> dziecko nie wyglądałyby zgoła inaczej, kiedy zabrakłoby tego wzajemnego zainteresowania obu stron związanego z zaciągniętym kiedyś długiem. Na pewno charakter wzajemnych stosunków byłby inny, gdybyś nie czuł wdzięczności wobec swoich rodziców za wychowanie Cię. Mimo, że brzmi to nieco brutalnie, spora część jakichkolwiek relacji międzyludzkich (również pomiędzy bliskimi) ma charakter biznesowy, a odpowiednie zarządzanie tymi umownymi kredytami wśród najbliższych wcale nie przeszkadza, a wręcz pomaga w utrzymaniu zdrowych relacji, które niejednokrotnie właśnie przez aspekt finansowy zmieniają się nie do poznania i rozrywają więzy krwi.
Najlepszą formą wdzięczności wcale nie jest spłata – jest nią akceptacja istnienia tego długu. To zupełnie naturalne, powszechne i – co najlepsze – sprawdzone rozwiązanie. Już jako rodzic malutkiego dziecka mam poczucie, że najbardziej ucieszyłaby mnie spłata dlugu w postaci troski o moje przyszłe wnuki i zapełnienie kilku nowych miejsc w rodzinnym drzewie genealogicznym. Maja będzie jeszcze miała swoją szansę na odwdzięczenie się za to, co my – jako rodzice – robimy.
Takie podejście do długu pozwala na jeszcze jedno: budowanie majątku rodzinnego przez kolejne pokolenia. Nasi rodzice funkcjonowali w zgoła innych warunkach, ale od kilkunastu lat bez większych przeszkód możemy już budować coś na wcześniej położonych fundamentach. Prawdopodobnie za żadne skarby nie zdołam przejeść gromadzonego majątku w trakcie jednego pokolenia (raczej go skutecznie pomnożę, nawet jeśli za jakiś czas ograniczę pracę zawodową) i już teraz wiem, że będę chciał pomóc swoim dzieciom nie tylko dając im wędkę, ale również – ułatwiając start w dorosłe życie. A że przekazanie wiedzy o finansach osobistych to warunek konieczny dla sprawnego budowania wielopokoleniowego kapitału, to widzę całą masę zagadnień edukacji najmłodszych, które mam zamiar poruszyć w swoim czasie na tym właśnie blogu. Zainteresowani? 🙂