Kilkukrotnie użyłem na blogu określenia „miejski survival”, które – sądząc po komentarzach – przypadło do gustu niektórym z Was. Ale to, o czym piszę to raczej domowy survival – ten termin chyba lepiej oddaje zdobywanie nowych umiejętności i próby samodzielnego stworzenia tego, co dzisiaj po prostu wkładamy w sklepie do koszyka biorąc jako pewnik to, że kolejnym razem na półkach również dostaniemy tysiące bardziej lub mniej potrzebnych przedmiotów. Jako głodny świata człowiek staram się zachować dziecięcą ciekawość, a nawet idę o krok dalej – nie tylko dowiadując się, „jak to jest zrobione” – ale i próbując co nieco na własną rękę. Kto wie – być może kiedyś nadejdą czasy, kiedy umiejętność pieczenia własnego chleba będzie nieodzowna (mimo wszystko, oby nie…); może sam na wcześniejszej emeryturze stwierdzę, że ręczna produkcja mebli to hobby, na którym mógłbym co nieco dorobić, a może – najzwyczajniej na świecie – wystarczy mi satysfakcja, jaką daje mi gra pod tytułem „ja nie dam rady?”. Niezależnie od scenariusza w przyszłości, nie zamierzam odbierać sobie radochy ze zgłębiania tajników kolejnych zawodów tego świata, które najczęściej – bez większego zdziwienia z mojej strony – wydają się znacznie bardziej użyteczne niż to, czym na co dzień sam zajmuję się zawodowo. Całkiem możliwe, że niezależność finansowa, do której sam dążę, posłuży mi również do tego, żeby z pełną odpowiedzialnością podjąć się czegoś, co – patrząc od strony finansowej – nie dorasta do pięt mojej specjalizacji, ale za to znacznie przewyższa ją pod każdym innym względem.
Z takimi przemyśleniami z radością powitałem chwilę wytchnienia (niestety, tylko chwilę…), którą moja korpo niedawno mi sprezentowała, co jest miłą odmianą, bo zaczynałem już się czuć trochę jak ta wyciśnięta gąbka. Korzystając z tego prezentu sprawdzałem, czy piwowarstwo to fajna fucha, a moja lepsza połówka realizowała się jako tapicer, ratując nasze wysiedziane po 5 latach krzesła. Wszystkiemu oczywiście przyglądała się Maja (również znana jako Ciekawskie Jajo :)), która z olbrzymim zainteresowaniem próbowała pomagać (czyt. w najbardziej wymyślne sposoby utrudniała) swoim rodzicom w ich zmaganiach.
1) Domowy browar, czyli gotowanie zupy chmielowej.
Ktoś chętny na chochlę zupki? 🙂
Tutaj prym wiódł szwagier, który posługuje się cukromierzem tak sprawnie, jak ja wiertarką 🙂 Początkowo byłem sceptyczny – kiedy zaczynaliśmy, bardzo ciężko było mi wygospodarować nawet 2 godziny na nastawienie brzeczki czy późniejsze przelanie wszystkiego na cichą fermentację. Ba – problemy były nawet z odrobieniem „pracy domowej”, którą było wypicie odpowiedniej liczby „sklepowych” piw w butelkach odpowiednich dla szwagrowej kapslowarki. Wiem, wiem – wszystko to brzmi dla laika dość skomplikowanie, ale mimo to dałem się namówić na tą jakże owocną inwestycję i na pierwszy rzut poszedł belgijski dubbel, którego sam miałem okazję jakiś czas temu smakować właśnie tam, gdzie piwo jest chyba najlepsze na świecie.
Belgijskie piwa biją na głowę te z Czech. Wniosek: warto poszerzać horyzonty!
Mocny, wyrazisty, a do tego niemal niedostępny w naszym kraju (no chyba, że ktoś nie ma problemów z wydaniem kilkunastu złotych na małą butelkę ciemnobursztynowego trunku). Jako drugi był pszeniczniak – lekki, mętny i gotowy do picia w zaledwie tydzień od zakapslowania butelek 🙂 Oba trunki są bardzo oryginalne – to absolutnie nie idealne odwzorowanie produktów z małych browarów, ale przecież nie o to chodziło. Wszyscy przez lata przyzwyczailiśmy się do tego, jak smakuje piwo – co wcale nie oznacza, że tak powinno albo musi smakować. Dopiero własne eksperymenty pokazują, że świat piwa jest zdecydowanie szerszy niż ten, który widzi typowy konsument, wybierający spośród zaledwie kilku popularnych rodzajów tego orzeźwiającego napoju.
Średnia cena za 0,5l butelkę trunku: około 2,50-2,70 zł za składniki (tzw. brewkity, czyli gotowe mieszanki dla początkujących). To znacznie mniej, niż wydawane przeze mnie 3,50-4 zł na coś, co nie jest zwykłym sikaczem z wielkiego browaru, który z roku na rok drastycznie obniża jakość swoich produktów (w końcu klienci się przyzwyczają – kwestia czasu, prawda?). Nawiasem mówiąc: ten nie-sikacz i tak nijak się ma do tego, co zrobiliśmy sami. Nawet, jeśli trochę w tym podświadomej autosugestii 🙂
Czas potrzebny na uwarzenie swojego piwa: około 2h na start + 1h tydzień później na przestawienie na tzw. cichą fermentację + 2h po kolejnym tygodniu na zlewanie do butelek i kapslowanie. Nie ma większego znaczenia ile osób jest zaangażowanych, ale we dwójkę zawsze jest przyjemniej 🙂 Później czekamy – w zależności od rodzaju piwa, od jednego do kilku tygodni.
Liczba butelek z jednego nastawu: korzystając z gotowych brewkitów, powinniśmy otrzymać około 40 (+/-5) półlitrowych butelek – w sam raz, żeby podzielić się na pół, co nieco rozdać tym, którzy lubią klimaty DIY (albo dobre piwo :)), a resztą rozkoszować się, aż następna warka będzie gotowa.
2) Krzesła, jakich nie ma nikt inny na tej planecie 🙂
Myślałem, że to ja jestem praktyczny, ale – kiedy niczym dziecko bawiłem się w przelewanie piwa z jednego wiaderka do drugiego – moja lepsza połówka pokazała mi, jak wygląda naprawdę przydatny projekt „zrób to sam”. Po 5 latach używania, nasze piękne, pokryte eko-skórą krzesła zaczęły wyglądać o tak:
No cóż – opcje, które przyszły nam na myśl to:
– odbycie dwóch wycieczek: jednej do pobliskiego śmietnika, a drugiej do sklepu, gdzie wydamy coś około 1000 zł i z którego wrócimy z krzesłami na kolejne kilka lat. Ten scenariusz odpadł w przedbiegach – nie potrafiliśmy znaleźć ani jednego argumentu przemawiającego za nim, chociaż całe rzesze konsumentów tak właśnie by postąpiły. Jacyś dziwni jesteśmy, prawda?
– odbycie tylko jednej wycieczki: do tapicera, czyli przedstawiciela ginącego zawodu wobec powszechnej postawy „kup, użyj, wyrzuć”. Tapicerzy zaczęli się cenić (i dobrze), więc za ponowne obicie 4 krzeseł zapłacilibyśmy coś około 400 zł (może już wliczając w to jakiś tani materiał). Skłanialiśmy się ku tej opcji (i to nie tylko ze względu na koszty), ale brak czasu skutecznie nas wstrzymywał, a my dalej niszczyliśmy siedziska krzeseł.
W pewnym momencie pojawiła się opcja numer trzy: zero wycieczek, zero kosztów, za to całkiem sporo eksperymentowania. Sprawę ułatwiał fakt, że krzesła będą niedługo służyły komuś innemu (to zdecydowanie temat na inny wpis), więc łatwiej zaakceptowalibyśmy ewentualne niedoróbki. Okazało się jednak, że absolutnie nie ma się czego wstydzić, a efekt końcowy mogę śmiało zaprezentować na zdjęciach! Niemal wszystko, co było potrzebne mieliśmy (każdy ma przecież w domu maszynę do szycia… prawda? :)). Pożyczyliśmy jedynie zszywacz tapicerski, a nieużywany, stary materiał też wyrósł jak spod ziemi – ludzie to jednak prawdziwe chomiki 🙂
Koszt ponownego obicia jednego krzesła: taki sam, jak 4 krzeseł, czyli okrągłe zero 🙂
Czas potrzebny na obicie jednego krzesła: około 3h na pierwsze, 1,5h na każde kolejne. I niech ktoś powie, że zdobyte doświadczenie nie procentuje!
Efekt: jak na zdjęciach. Na pewno ciekawie, może się podobać ludziom z minimalistycznymi zapędami i pozytywnym podejściem do idei DIY. Może co prawda wyglądać na dzieło niedokończone, ale właśnie dzięki temu jest ciekawe – ważne, że nie kłuje w oczy.
Jeśli sam w ostatnim czasie podjąłeś się czegoś w ramach podejścia „zrób to sam”, podziel się z nami – niech wszyscy widzą, że dawanie drugiego życia przedmiotom to nic dziwnego, a niemal każdy może stać się domorosłym tapicerem, piwowarem, stolarzem, „majsterkiem” (mój przydomek z czasów ostatniego remontu kawalerki) i – w zasadzie – kimkolwiek tylko zechce! Granicą jest Twoja wyobraźnia, chęci i wytrwałość. Innymi słowy: Ty jesteś najsłabszym ogniwem, które może pęknąć, jeśli zabraknie wiary w siebie i determinacji. Zwykle jednak potrafimy ocenić nasze możliwości, dzięki czemu nie tylko nie polegliśmy w naszych ostatnich projektach, ale kolejne piwne warki są już w planach, a nasza Maja na pewno będzie właścicielką jedynych w swoim rodzaju, niepowtarzalnych elementów wystroju pokoju.
W DIY nie musi chodzić o modę, o wyróżnienie się z tłumu. Kiedyś nikt tego nie nazywał modnym 3-literowym skrótem, a wszyscy i tak działali na tej zasadzie z konieczności, z braku pieniędzy czy z potrzeby improwizacji. Dzisiaj wielu chce wejść w posiadanie unikatowego przedmiotu od znanego projektanta… moim zdaniem, nie może się równać z uczuciem, jakie daje praca własnych rąk i stworzenie czegoś z niemal niczego. Nie mówiąc już o tym, że nigdy nie będziesz w stanie naprawdę docenić pracy innych, dopóki sam nie wejdziesz chociaż na dzień w ich buty. A kto wie – może odkryjesz swoje prawdziwe powołanie właśnie podczas pierwszych, nieudolnych prób stworzenia czegoś, co równie dobrze mógłbyś w dowolnym momencie kupić w pobliskim sklepie?