Kilkukrotnie już usłyszałem od doświadczonych życiowo czytelników brutalną, ale prawdziwą odpowiedź na moje wpisy o tym, że dzieci nie muszą dużo kosztować. „Małe dzieci, mały kłopot – duże dzieci, duży kłopot” – ta teza sprawdza się również w sferze finansów i nie sposób mi się z tym nie zgodzić, bo mimo, że do wielu wydatków na naszą 1,5-roczną Maję podchodzimy więcej niż racjonalnie, to jakaś równowaga w przyrodzie musi być zachowana, więc mała rekompensuje naszą ubraniowo-zabawkową oszczędność niesamowitym wręcz jak na swój wiek apetytem! A że na jedzeniu oszczędzać nie zamierzamy, to wzrost comiesięcznych wydatków w kategorii „dziecko” już zaczyna być widoczny (tę pannę naprawdę lepiej ubierać niż żywić :)). Jest jednak mnóstwo innych obszarów, w których można zaoszczędzić, nie tylko nie szkodząc, ale wręcz odnosząc większe sukcesy niż w przypadku standardowego podejścia. Żeby daleko nie szukać… język angielski na przykład.
Skąd to zdziwienie – przecież to, że dziecko jeszcze nie mówi wcale nie oznacza, że nie może się uczyć języków obcych 🙂 Mimo (wrodzonej chyba) oszczędności, ślepi i głusi nie jesteśmy – wiemy, jak olbrzymim atutem jest znajomość najczęściej używanego języka na świecie. A raczej: ile drzwi potrafi zamknąć brak tej znajomości. Dlatego już od kilku miesięcy nasza córka uczestniczy w zajęciach językowych, zaczynających się zaraz po lekcjach z rytmiki i plastyki. Nabrałem Cię? Ehhh – myślałem, że lepiej mnie znasz. Ale blefowałem tylko trochę – nauka angielskiego trwa w najlepsze, a nauczycielem jest sam profesor… Wolny 🙂 Tak tak – podjąłem się tego eksperymentu i po kilku miesiącach muszę stwierdzić, że efekty są absolutnie niesamowite! Wielokrotnie słyszałem o tym, że dzieci chłoną słowa niczym gąbka i – co ciekawe – potrafią całkowicie naturalnie odróżniać od siebie te same słowa w różnych językach tak, żeby – nie siląc się na ładne sformułowania – „nie kiełbasiło im się w głowie”. Oczywiście, na początku były wątpliwości. Przede wszystkim, znane nam (ze słyszenia raczej) rodziny decydujące się na naukę drugiego języka dla najmłodszych miały do tego naturalne predyspozycje: jedno z małżonków pochodziło zza granicy, a więc nie dość, że ta osoba posługiwała się językiem obcym w sposób perfekcyjny, to jeszcze mogła sobie pozwolić na to, żeby cały czas mówić w ten sposób do dziecka. To znacznie ułatwia sytuację, kiedy – na przykład – mamusia mówi po polsku, tatuś po angielsku. A przynajmniej: my myślimy, że to dla dziecka łatwiejsze ;). Poza tym każdy wie, jak trudno wyplewić nawyki z dzieciństwa – a nie będąc tzw. native speaker-em, nie ma szans na uniknięcie wielu błędów: zarówno w wymowie, gramatyce, jak i później: w pisowni. Ponieważ nasza sytuacja mocno odbiegała od idealnej – zastanawialiśmy się, czy warto. W końcu jednak stwierdziliśmy, że sytuacje idealne są w naturze rzadkością, a poza tym: dopóki nie spróbujemy, to się nie przekonamy.
Tak oto uczestnikami eksperymentu zostali: Maja – ciekawa świata blondyneczka i jej tatuś, w pewnych kręgach znany jako Wolny, którego rodzice wydali skromną fortunkę lat naście temu po to, żeby ich synek nie miał problemów ze swobodnym porozumiewaniem się z obcokrajowcami. Dzisiaj myślę, że dla nich to miało znaczenie niemal symboliczne – po definitywnym zakończeniu życia w komunistycznej izolacji i nagłym obnażeniu różnic pomiędzy nami a zachodem, wielu rodziców – trochę po dostrzeżeniu własnej nieudolności – chciało, żeby ich dzieci otrzymały coś, czego sami nie mieli. Oni wiedzieli, że mimo kolosalnych zmian, na pewne rzeczy jest dla nich za późno – dlatego niektórzy starali się lepiej przygotować dzieci na to, co ma nadejść. A przecież lata 90-te to czasy, kiedy zajęcia dodatkowe – dzisiaj coś oczywistego dla wszystkich, którzy mogą sobie na nie pozwolić – nie były tak popularne. I między innymi dlatego otrzymałem coś, co wielokrotnie w moim życiu zawodowym stanowiło ważną dla pracodawcy różnicę pomiędzy mną a kimś, kto – mimo, że nieco lepiej spełniał oczekiwania i miał większe doświadczenie – nie został wybrany właśnie ze względu na braki językowe. Jak to w życiu bywa – czyjaś porażka jest sukcesem kogoś innego, prawda? Ale wracając do tematu…
Nasze zajęcia trwają zwykle kilka minut – a to podczas kąpieli, a to w trakcie zabawy czy czytania (oglądania raczej) książek. Czasami wcielam się w postać Hodora – zbudowanego z klocków stwora, który – jak to klockowy potwór – przybiera różne formy, w zależności od wyobraźni konstruktora (to ja :)). Zauważyłem nawet, że sposób z Dodo (czyli dziecięcą wersją imienia „Hodor”) jest najlepszy – Maja lepiej współpracuje, kiedy ten obcojęzyczny stwór czyta z Nią książeczkę, niż kiedy tatuś pyta się o kolejne części ciała w wannie. Najważniejsze jednak, żeby być w miarę twórczym i robić dokładnie to, co „po polsku” – starać się ciekawie opowiadać dziecku o świecie, który ono poznaje.
Na początku ciężko było stwierdzić, czy eksperyment przynosi efekty. Wyobraź sobie sytuację, kiedy – mimo wszystko ułomny językowo Wolny mówi coś po angielsku do swojej (wtedy) rocznej córeczki, a Ona nie reaguje w żaden szczególny sposób. Mówić dalej, czy skończyć tą szopkę? Czy ma sens taka nauka, skoro 90% czasu mówię do Mai po polsku, a czasami – nagle, bez uprzedzenia – przełączam się na kilkanaście minut na zupełnie obcy język (absolutnie nie chciałem mówić do córeczki tylko po angielsku)? Dzisiaj jednak – po zaledwie kilku miesiącach – stwierdzam, że jak najbardziej TAK! Co więcej: zaobserwowałem, że dziecko na tym etapie rozwoju nie potrzebuje rozumienia pełnych zdań – ważne są słowa-klucze i na tym właśnie opieram swój absolutnie autorski i nieprofesjonalny system nauczania. Kilka powtarzanych każdorazowo sformułowań z innymi słowami-kluczami świetnie zdają egzamin. Przykłady? Proszę bardzo:
– where is a dog?
– where is a duck?
– where is a turtle?
Wynik? Wskazanie wszystkich 3 zwierzątek, które – ciągnięte przez tatusia za sznureczki – akurat ganiały rozbawione dziecko po pokoju 🙂
To właśnie ta wesoła zgraja – kaczka jest chyba jeszcze starsza ode mnie 🙂
Co ciekawe – Maja jeszcze nie wymówiła nazwy żadnego zwierzęcia po polsku. Ale (przypominam, że ciągle mówimy o max 10% wypowiadanych przeze mnie słów po angielsku!) mówi już „do” (dog), da (duck) czy – przedwczorajszy hit – tutu (turtle). Sam zresztą posłuchaj, jak pięknie 🙂
Nie potrafię tego wyjaśnić, a mój totalny brak przygotowania pedagogicznego i lektorskiego wcale tego nie ułatwia – jedyne, co mi przychodzi do głowy, to dość łatwe do wypowiedzenia sylaby w porównaniu z naszymi „pies”, „kaczka” czy tym łamaczem języka „żółwiem”. I mimo wszystko, mam nieodparte wrażenie, że na tym etapie sprawdzam się znacznie lepiej, niż jakakolwiek obca osoba z perfekcyjnym akcentem i po dziesiątkach szkoleń – teraz nie chodzi bowiem o 100-procentową poprawność i zastosowaną metodologię nauczania! Uważam, że wystarczy znajomość języka w stopniu średnio zaawansowanym – nic więcej. Efekty przyniesie nawet totalnie amatorskie podejście, bazujące na dobrej zabawie i poznawaniu słownictwa, które później może zostać obudowane potrzebnymi (albo i nie) regułami i wyjątkami – a na decyzję o tym, jak to osiągnąć, jest jeszcze mnóstwo czasu. Dodatkowo, podczas zajęć z tatusiem (widzianym jeszcze w dość specyficzny, wyidealizowany sposób przez tak małe dziecko) znikają bariery, które istniałyby podczas lekcji z niemal obcą osobą. Nie mówiąc o tym, że zajęcia rozpoczynamy czy przerywamy w dowolnym momencie – optymalnym przede wszystkich dla ucznia, a nie – jak to zwykle bywa – dla nauczyciela.
A co najlepsze: większość z tego będzie miało postać zabawy, pozbawioną zbędnych wyrzeczeń czy dołączania do systemu, który postrzegamy w czarnych barwach: jak inaczej bowiem patrzeć na te stada rodziców, którzy „dla dobra swych dzieci” wożą je w „jedynie bezpiecznych” SUVach od jednych zajęć do drugich i przemieniają się w prawdziwych szoferów dla tych małych paniczów i księżniczek, z którymi coraz mniej ich łączy w tym zabieganym świecie. Jestem przekonany, że czas to najlepsze, co można dać swojemu dziecku i tylko od wyobraźni i pomysłowości rodzica zależy to, w jaki sposób ten czas zostanie wykorzystany. A że już zdążyliśmy się przekonać, że dobra zabawa i nauka absolutnie się nie wykluczają, to nadal będziemy starali się być dla naszych dzieci nauczycielami-amatorami. Zresztą – patrząc na to, czego uczą szkoły i biorąc pod uwagę ogrom czasu potrzebny na sprzedanie tej wiedzy (inaczej mówiąc: widząc skrajną nieefektywność szkolnictwa) coraz bardziej rozumiem ludzi, którzy decydują się na nauczanie domowe – na razie niezbyt popularne u nas i na pewno nie idealne w wielu aspektach, niekoniecznie związanych z samą nauką – ale kto wie, co przyniosą kolejne lata…
Jeśli Maja nadal będzie tak chłonęła kolejne angielskie słowa to jestem pewien, że w przyszłości mocno ograniczymy bardzo poważne wydatki na naukę języka angielskiego. Ile? To zależy od podejścia – zgodnie z tym tradycyjnym (lektor i niewielka grupa uczniów zebrana w jednym miejscu), oszczędności z pewnością sięgną grubych tysięcy złotych. I to bez szaleństw, bo w dziecko można zainwestować naprawdę znacznie więcej. Świat się jednak zmienia i coraz bardziej popularne są zajęcia prowadzone przez Skype czy inne formy nauki, które owszem – wymagają wysokiego poziomu samodyscypliny – ale których ceny potrafią być znacząco niższe. Jeśli znasz jakieś ciekawe, niekoniecznie kosztowne sposoby na skuteczną naukę języków obcych, podziel się nimi w komentarzu – jestem pewien, że nowości w nauczaniu jest znacznie więcej niż to, co wymieniłem.
PS Staram się, żeby moje wpisy były jak najbardziej uniwersalne i jak najdłużej aktualne, ale ponieważ już 22 grudnia, to chciałbym złożyć Ci życzenia spokojnych, rodzinnych świąt. Dla mnie to chyba pierwszy urlop w tym okresie od rozpoczęcia pracy zawodowej – z tym większą radością zabrałem się do lepienia uszek do barszczu 🙂
Tak sobie myślę, czy ta praca nie znaczy aby więcej niż to, czym zajmuję się zawodowo na co dzień…
Na koniec jeszcze przypomnienie jednego ze starszych wpisów o marnowaniu jedzenia – warto sobie odświeżyć przed nadchodzącym ucztowaniem.
Przebóstwiasz ten angielski 😉
Jakoś nie zauważyłem, by brak znajomości angielskiego w czymkolwiek mi przeszkadzał…
Zwłaszcza na francuskiej i hiszpańskiej prowincji 😀
Czy przebóstwiam… inaczej to widzę. Wpis (jak wszystkie zresztą) jest subiektywny i wynika z moich doświadczeń – zapewne mocno różniących się od Twoich. Co do francuskiej i hiszpańskiej prowincji się zgodzę – tam angielski niewiele znaczy. Tyle, że mieszkam w Polsce i pracuję w IT – a tu dobry poziom tego języka naprawdę potrafi stanowić różnicę pomiędzy byciem informatykiem, a… Informatykiem 🙂
Zresztą – to, czy będzie to angielski czy inny język to sprawa drugorzędna – jeśli ktoś lepiej czuje się z niemieckim, francuskim czy hiszpańskim – czemu nie? To raczej kwestia chcęci i otwarcia oczu na możliwości, których jest ogrom, tyle że często ich nie zauważamy, podążając wytartymi ścieżkami.
Dodam, że wcale nie muszę oszczędzić na lekcjach języka w ogólności – ale być może Maja będzie mogła (mogła, nie musiała) się uczyć drugiego języka w czasie, kiedy Jej rówieśnicy będą z mozołem poznawać pierwszy. I to bez ciśnienia, bez stresu i wyścigu.
Oj, ja sie trochę nabijam, a ty tak seriooooo… 🙂
Sam to robiłem i robię z dzieciorami 🙂
Swoją drogą „przerażająco-bezradne spojrzenie angola” na francuskiej prowincji jest widokiem bezcennym 🙂
Oooo – jeśli podobnie pracowałeś z dziećmi, podziel się wnioskami. Pokieruj miszczu 🙂
U mnie po prostu jeden dzień w tygodniu jest francuski i tyle…
Chyba muszę dołączyć, bo po intensywnym semetrze z moim francuskim zrobiło się słabo, a motywacja poleciała na łeb na szyję.
A tam motywacja…
Spójrz na to z drugiej strony…
Może i nie znasz kilku jezyków, których znajomość wydaje ci sie wskazana…
Wszelako pozwól sobie zauważyć w jak niezliczonej liczbie języków potrafisz „milczeć z godnością i honorem” 😀
A czy przypadkiem nie milczymy w ten sam sposób, w jaki myślimy? To znaczy w języku ojczystym? 🙂
Przede wszystkim w ojczystym. Ale milczeć możesz w dowolnym jezyku 🙂
Francuzi znający angielski, to czasami bardzo lubią udawać że nie znają, zwłaszcza wobec anglojęzycznych turystów.
Fakt. Ale i francuzów da się zmusić do rozmowy po angielsku – na co dzień pracuję z francuzami i belgami i powiem, że czasem jest śmiesznie, ale ogólnie idzie się dogadać.
Jak wylądowałam kiedyś na Węgrzech, to ani mi mój angielski, ani hiszpański, ani polski, ani nawet śladowy niemiecki czy francuski nie pomogły… Trzeba się pogodzić, że czasem są takie sytuacje, że tylko na migi 😀
Z Węgrami mig i wystarczą. Jak powszechnie wiadomo Polak Węgier dwa bratanki i do kufla, i do szklanki 😉
Po pierwsze, nie chciałbym umniejszać znaczenia Twoich wysiłków, gdyż każda interakcja ze swoim dzieckiem jest na wagę złota.
Ale polecę Ci ciekawy wpis o (bez)sensowności uczenia języków małych dzieci.
http://wittamina.pl/angielski-dla-dzieci/
Po drugie, angielski wcale nie jest najczęściej używanym językiem w Świecie. Nawet urzędy w południowych stanach USA o tym wiedza. 😉
I po trzecie, czy można nazwać darmowym coś, co opłacili rodzice? Z autopsji wiem, ile kiedyś kosztowała nauka angielskiego.
To tak, jak
„nie potrzebuję wiertarki, bo pożyczę od sąsiada”,
„samochód mi nie potrzebny, bo pożyczę od brata” czy
„ja tam mam nieduży kredyt na mieszkanie, bo dostałem wkład własny od rodziców”. 😉
Spokojnych Świąt. 🙂
Chyba konfliktowy dzisiaj jestem, bo znowu nie mogę się zgodzić 🙂 Tekst przeczytałem – to kolejne spojrzenie na ten temat, pewnie nie lepsze ani nie gorsze od innych. Na pewno jest w nim trochę racji – w końcu wypowiada się osoba, która ma w tym względzie znacznie większe doświadczenie. Są jednak 2 „ale”: autorka wyciąga wnioski z doświadczeń z różnymi ludźmi, często bardzo swobodnie podchodzącymi do takich terminów jak „systematyczność”, często robiącymi coś „po łebkach”, żeby pokazać, jak dziecko wymawia kilka słów. To nie my – jestem pewien, że będę miał na tyle dużo motywacji, żeby kontynuować lekcje, za jakiś czas może w jakiś bardziej ułożony sposób, może z jakiejś książki. Mówienie „nie uczcie dzieci do 8-9 roku życia, bo i tak zapomni” jest dla mnie absurdem – przy takim podejściu najlepiej, żeby małymi dziećmi się w ogóle nie opiekować, nie poświęcać czasu, nie uczyć – przecież i tak zapomną, wymażą to z pamięci. Ciekawy jestem, czy ta Pani sama ma dzieci…
Ale: pod koniec przytoczonego artykułu jest 5 podpunktów, z którymi podpiszę się obiema rękami, więc chyba jednak takich różnic w podejściu nie mamy 🙂
Co do Twojego „zarzutu” o darmowość lekcji. Też widzę to kompletnie inaczej: przytoczyłeś przykład pożyczania (brania) czegoś, co jest własnością kogoś innego. Nie widzę w tym nic złego, dopóki nie przesadzamy, ale: skoro rodzice opłacali moje zajęcia, to czy mają teraz jakieś prawo do wskazywania mi, jak i kiedy mam korzystać z języka? Przecież dali mi wędkę, a nie rybę – ja się tą wędką nauczyłem łowić i właśnie to teraz robię. Nie wyobrażam sobie, żebym jakoś ograniczał sposób używania umiejętności/przedmiotów, które komuś podarowałem. Dla mnie znacznie lepszym porównaniem jest to do inwestowania: raz wrzuciłem pieniądze na – niech będzie – lokatę, więc teraz niech pracują na siebie. Niech pracują jak nadłużej i jak najlepiej, zamiast być jednorazowym zyskiem, którego później nie można więcej tknąć.
Pozdrawiam i przepraszam, jeśli się za bardzo „nakręciłem” 🙂
Chwała za wzięcie urlopu i lepienie w tym czasie pierogów. Jesteś bardzo dobrym mężem, który nie zwala wszystkich świątecznych przygotowań na żonę. Wesołych Świąt 🙂
A dziękuję – z Twoich ust Kasiu taki komplement sporo znaczy 😉 ale nie popadam w samozachwyt – nie zawsze jest tak pozytywnie, ale jeśli mam dobry powód, to lubię wysłać taki przekaz podprogowy do innych facetów, którzy nie zawsze pomagają w przygotowaniach świątecznych, mimo braku problemów z czasem.
Nie chciałam uczyć synka angielskiego, bo moja wymowa jednak jest bardzo niedoskonała. Ucieszyłam się, że będzie mieć angielski w przedszkolu. Po lekcji pokazowej wzięłam jednak sprawę w swoje ręce. Moja niedoskonała wymowa okazała się perfekcyjną.
Ciekawy komentarz – to ja myślałem, że jeśli już jest 'profesjonalnie’, to lektor też będzie odpowiedni. A powiedz – jak Ci idzie taka nuka w domu? Ja dopieo raczkuję w porównaniu z niektórymi z Was.
Uwierz mi, że sama też bardzo się rozczarowałam lekcjami w przedszkolu. Miało być wreszcie super, a tu taka niespodzianka. Jak usłyszałam, że królik to „rabet”, to już wiedziałam, że do publicznych przedszkoli raczej najlepszych lektorów nie biorą.
U nas niestety mało systematycznie. Staram się szukać różnych pomocy w Internecie (piosenki, bajki po angielsku), synek uwielbia oglądać „Planet Earth” (wyłapuje poszczególne słowa i jest bardzo dumny jak coś zrozumie). Oprócz tego mam jakieś aplikacje na telefonie, które uczą pojedynczych słówek. Mamy angielskie książeczki, które czytamy sobie w oryginale, a potem tłumaczymy na polski. Zależy mi chociaż na minimalnym kontakcie z językiem obcym.
A w przypadku dorosłych (czyli mąż i ja), to skupiamy się przede wszystkim na filmach i serialach tylko w oryginale (mąż jak ogląda sam to bez napisów, ja z angielskimi napisami). Oprócz tego przez pewien czas korzystałam z http://livemocha.com/. Już w wersji darmowej daje duże możliwości, a na rok wykupiliśmy sobie abonament i wtedy byliśmy jeszcze bardziej zmobilizowani (ale też po paru miesiącach nam przeszło i zrezygnowaliśmy z kolejnego roku abonamentu). No i jeszcze staram się czytać kilka blogów po angielsku i po hiszpańsku. Mam w obserwowanych i jak się coś pojawi, to mobilizuje chociaż do tych kilku minut kontaktu z językiem.
Aktualnie, mając dostęp do Internetu i odpowiednią motywację, można się uczyć języków obcych właściwie bezpłatnie.
Twoja końcowa myśl to strzał w dziesiątkę! Generalnie nie ma to jak obcowanie z językiem – jak najczęściej, jak najwięcej, jak najaktywniej. Ja po kilku dobrych latach przerwy miałem nieco trudności w odnalezieniu się w nowej pracy (codzienne rozmowy z francuzami), ale teraz jest to dla mnie tak naturalne, że wszelkie bariery zniknęły, a zapomniane słowa i zwroty powróciły na miejsce.
Ja od paru lat wszystko po polsku i przez to ciężko z mobilizacją, systematycznością czy zaangażowaniem. Ale liczę na to, że nawet minimalny wysiłek stawia mnie o krok przed tymi, którzy nie robią nic.
Francuskiego uczyłam się przez rok. Nie trafił na listę ulubionych 😉
Tino, tak z ciekawości – jak Ty wymawiasz 'królik’ po angielsku? ;P
Niestety, rzeczywistość mamy taką, że jeżeli coś jest zrobione „profesjonalnie” to na pewno znaczy to tyle, że musiałeś za to zapłacić.
🙁
Jak to mówią o fotografach:
– amator troszczy się o sprzęt
– artysta troszczy się o efekt
– profesjonalista troszczy się o kasę. 😉
Nie, nie „na pewno”…
Co najwyżej „najprawdopodobniej”
Nasze dziecko też uczy się języków (ma 3 lata), u nas zaczęło się od Peppy Pig po angielsku, jako że nie mamy tv, to puszczaliśmy małej po 1-2 bajki po angielsku, bo oboje z mężem nie znosimy Peppy po polsku 😉 Peppę mała raz dwa opanowała, ma taką pamięć, że wystarczy puścić odcinek raz i pamięta wiele słówek. Potem odkryliśmy tzw. nursery rhymes, w wieku 2 lat znała już alfabet po angielsku i różne piosenki, poprawiam ją tylko jak coś źle zrozumie i źle wymawia. Akcent ma taki, ze ja takiego nie mam, mimo używania języka przez kilka dobrych lat. Poza tym ogląda czasem bajki w innych językach (np. rewelacyjna Misza po rosyjsku) i wyłapuje słówka i powtarza. Na wakacjach bez problemu używa podstawowych zwrotów w innych językach – np. gracias, merci, hola, bonjour etc. Ma bardzo dobry słuch, nie wiem czy to zasługa multi-języcznych bajek 😉 czy z taką zdolnością się urodziła – zobaczę przy drugim dziecku, bo obierzemy tę samą strategię 😉 dodam tylko, że dzieci znajomych 6 i 8 lat mają angielski w szkole i mają mniejszy zasób słownictwa od mojej 3-letnie córki.
Gosiu – uwielbiam komentarze które pokazują, że nasze – według niektórych hardkorowe – podejście to dla innych dosłownie niewinne, przedszkolne zabawy 🙂 gratulacje podejścia i efektów!
Wolny dzięki, ale gratulować to chyba możemy sobie dziecka, bo ona sama się uczy i CHCE się uczyć, bardzo przeżywa, że nie chodzi do przedszkola i nie umie jeszcze pisać (choć literki zna:P). I tak jak mówisz – dziecko w tym wieku chłonie, więc szkoda byłoby taką szansę zmarnować moim zdaniem 😉
„Wujcio” Adam czuje się zobowiązany stanąć w obronie Mai: toż tam wyraźnie słychać „tutul”, a nie „tutu”!
I tym samym Mai udało się o niebo lepiej zbliżyć się do należytej wymowy, niż to osądził Tata! 😉
.
Pomysł świetny. 🙂
Ależ słuch 🙂 Musiałem dobrze się wsłuchać po raz kolejny i rzeczywiście końcowe „l” słychać! Teraz jestem jeszcze bardziej dumny z córeczki 😉
Uwielbiam Twoje wpisy, przeczytałem wszystkie. Nie wiem jak to się dzieję, ale chyba z wszystkimi się zgadzam ;] pisz tak dalej!
Darku, tym samym dołączyłeś do bardzo wąskiego grona osób, które przebrnęły przez ponad 170 wpisów. A ja sam aż nie wierzę, że już tyle opublikowałem!
Ponieważ uwielbiam różne statystyki, więc niejako przy okazji zapytam: a ta średnia 52 wpisy pod artykułem, to netto, czy brutto? Czyli czy łącznie z Twoimi odpowiedziami, czy tylko uwagi (wywody) Czytelników? 😉
Wynik tak czy inaczej imponujący! I zawsze podziwiałem i podziwiam nadal Twoją gospodarską obecność na Blogu i dialog z Czytelnikami. Jednak chciałbym wiedzieć, jak to liczysz.
To wyniki podawane przez wordpress – nie rozróżniające autorów komentarzy. Brutto więc.
Moim zdaniem kluczowa jest systematyczność. Widzę to po sobie. Mój tata jest germanistą i postanowił mówić do mnie (i do siostry również) po niemiecku. Tylko że to była wersja „hardcore”, czyli ani słowa po polsku. Również przy gościach, również w szkole, również gdy był na mnie zły etc. No i faktycznie mimo początkowych problemów („Gib mir einen lizak”), efekt końcowy był bardzo dobry, bo po niemiecku mówię biegle. Z kolei angielskiego nauczyłem się w szkole (prywatna podstawówka i prywatne gimnazjum) – jak wiadomo, tam podejście do uczniów jest nieco inne niż w szkołach państwowych. Rodzice płacą co miesiąc realne pieniądze, więc uważniej przyglądają się poziomowi. Dyrektor nie chce stracić klientów, więc zatrudnia najlepszych nauczycieli. Pamiętam że w podstawówce nauczyciel dawał nam listę 300-400 słówek do nauczenia, a potem organizował w klasie „Jeden z dziesięciu” (a raczej jeden z szesnastu, bo tyle było osób w klasie). Każdy dostawał po kolei pytania i miał 3 szanse. Jedna osoba stała przy tablicy i gąbką wycierała „szanse”, jeśli ktoś popełnił błąd. Ależ to były emocje! Jaka rywalizacja! Nagroda główna: szóstka do dziennika! Inny przykład z gimnazjum: nauczyciel dawał nam w szkole tekst i czytał go bardzo powoli, słowo po słowie, wyraźnie wymawiając i akcentując każde z nich. Uczniowie notowali sobie wymowę i akcent. Nazajutrz każdy miał za zadanie przeczytać tekst bez błędów w wymowie. Każdy błąd – ocena w dół. Nikt faceta nie lubił, ale przynajmniej czegoś się nauczyliśmy.
Czyli dwa skrajne podejścia: z jednej strony praktycznie darmowy niemiecki, a z drugiej słono opłacany (między innymi) angielski. Jak byś dzisiaj porównał te dwie metody?
To zależy jakich efektów oczekujesz 🙂 Jeśli chcesz żeby Twoje dziecko mówiło po angielsku z taką swobodą jak po polsku, to oczywiście „native speaker 24/7” jest lepszy. Ale jeśli wystarczy Ci że po prostu zdobędzie przyzwoity poziom, to wystarczą kursy. Jeszcze jedna uwaga – w naturalny sposób niemiecki jest moją silniejszą stroną niż angielski. Ale życie ułożyło mi się w taki sposób, że 2 lata spędziłem w Londynie i gdy później rozmawiałem z jakimś Niemcem, to okazało się że… wolałem po angielsku 😉 Czyli nauka nauką, a tak naprawdę życie to wszystko zweryfikuje 🙂
super pomysł z tą nauką języka 🙂 na pewno przyda się w przyszłości! 🙂
Biedne dzieci… Niespełnione ambicje rodziców… Wyścig szczurów od najmłodszych lat… Ktos tam na górze cieszy się, ze jego 3-letnie dziecko zna więcej slowek niż starsze dzieci znajomych… 2-3 letnie dzieci uczą się języków obcych bo ich rodzice czerpią z tego satysfakcje, mysla, ze im pomagają. Ręce opadają… Na jaki kurs zapiszesz jutro swoje dziecko?
Newbie – trochę rozumiem Twoje stanowisko, sam tak kiedyś myślałem. A może i nadal trochę myślę. Tylko to się zmienia, kiedy rzeczywiście masz to dziecko i kiedy ty sam musisz podjąć pewne decyzje i w jakiś sposób wyznaczyć granicę „normalności”. Według mnie, nauka dziecka w domu (i to przez zabawę) jej nie przekracza. Ale ro oczywiście moje zdanie. Zauważ jednak, że Twój komentarz jest pierwszym z rodzaju „przeginasz, daj dziecku żyć”, a przecież jesteś stałym czytelnikiem i wiesz, że inni bywalcy podchodzą do życia rozsądnie i już dawno by mnie odpowiednio podsumowali, gdyby były ku temu powody.
Nie wiem czemu to ma służyć. Cieszę się, ze postępuje inaczej. Przeraza mnie podejscie niektórych młodych rodziców do swoich dzieci. Końcówki twojej odpowiedzi nie zrozumiałem. Skoro jestem pierwszy tzn. ze mogę się tylko mylić? Miec większość nie znaczy mieć rację. Co to znaczy być rozsądnym? Przeciez każdy nim jest ma swój sposób. Pzdr.
Demokracja jest najlepszym dowodem na to, że większość nie ma racji. Wolny rozbawił mnie stwierdzeniem, że pierwszy głos sprzeciwu się nie liczy. Ze mną już tak było kilkukrotnie. Tym razem stanę po stronie Wolnego. Jego forma nauki jest w wersji light. Nie wymusza ma dziecku niczego. Osobiście nie uczył bym w ten sposób że względu na niedoskonały akcent. Wolalbym kreskówki (w odpowiedniej dawce).
Nie do końca to miałem na myśli. Uważam po prostu, że wśród aktywnych (komentujących) czytelników jest tylu „zdroworozsądkowców”, że pojedynczy komentarz kogoś, kto (jak się domyślam) nie ma dzieci jest raczej odstępstwem od spojrzenia ogółu.
Mam dwójkę dzieci. Gdybym nie miał, nie włączyłbym się do dyskusji.
Newbie ty chyba nie przeczytałeś tego tekstu ze zrozumieniem 😉 Wesołych Świąt tak poza tym 🙂 po pierwsze, pisałam, że moje dziecko zna więcej słów po angielsku niż dzieci znajomych uczące się w szkole – właśnie po to, by pokazać, że nauka w domu przez zabawę może być bardziej efektywna niż nauka w szkole. po drugie, moje dziecko uczy się samo słuchając piosenek/oglądając bajki, nikt jej nie zmusza, więc nie wiem gdzie widzisz niespełnione ambicje rodziców i wyścig szczurów. i po trzecie, moje dziecko ma angielskojęzyczną kuzynkę i dwie francuskojęzyczne, więc nie wyobrażam sobie, żeby nie uczyła się języków chociażby dlatego, żeby mogła sobie w przyszłości z nimi swobodnie porozmawiać – na razie wiadomo, że są małe i jakoś się dogadują, ale kiedyś może będą chciały poplotkować o chłopakach 😉
Tutaj się zgadzam. Rozmawiać o chłopakach mogą tylko te, które znają dobrze francuski. Wesołych!
Jaki ty jesteś złośliwy. Zapewniam cię, że mojemu dziecku krzywda się przez to nie dzieje, że posłucha piosenek po angielsku 😉 Ja twojego sposobu na wychowanie dzieci nie krytykuję, jednak chcesz czy nie – dzieci twoje i tak będą się uczyły języków w szkole. Może zamiast krytykować i obrażać, pokaż jaki ty masz sposób na to, by nauka języka była lekka, miła i przyjemna?
Przeciez ja nie obrażam… Na prawdę nie wylapalas sprośnego zartu w mojej odpowiedzi?
@ Newbie – chodzi mi o wypowiedź wyżej, 23/12/14 11:37 pm.
Możesz mi napisać które slowo/zdanie Cie obrazilo? Bo nie potrafię się takiego doszukać… Ja tylko krytykuje. Masz z tym problem?
Ja bym poszedł dalej w tych obawach 🙂
Niech nie dotyczą one tylko nauki jezyków obcych, ale wszystkiego, czego rodzice uczą dzieci 😉
Przecież nauka ubierania, wiązania butów,sprzątania, gotowania, wyszywania, robienia na drutach, tabliczki mnożenia,dodawania, odejmowania i któż tam wie czego jeszcze, też może być realizacją „niespełnionych ambicji rodziców” oraz „wyścigiem szczurów od najmłodszych lat”… 😉
No, a juz nauka poprawnego mówienia w jezyku ojczystym bezsprzecznie 😉
brawo Roman 🙂
Rzecz w tym aby w obawach nie pójść za daleko…
Prywatne lekcje angielskiego moich synów (mających 6 i 9 lat) odbywają się dwa razy w tygodniu po 40 minut. Przyjeżdża do nas, do mieszkania młoda, prężna przedszkolanka pracująca na co dzień w prywatnym przedszkolu językowym. Lekcje (przede wszystkim w formie zabawy) są naprawdę świetne. Przy tym wcale niedrogie. (W takim przedszkolu śmietankę finansową spijają właściciele, a pracujące tam osoby finansowo niewiele niestety mają.) Długo szukałem odpowiedniej osoby, ale w końcu się udało. Wcześniej wszelkiej maści studentki z ogłoszenia się nie sprawdzały. Czasami to była istna „żenua”.
Bardzo pomocne okazują się też materiały audiowizualne dostępne w sieci. Świnka Peppa po angielsku na początek nie jest raczej dobra. Za trudna i może zniechęcić. Zdecydowanie lepszy jest np. „Muzzy in Gondoland”, stworzony z myślą o nauce angielskiego. Świetne są też niespełna 3 minutowe pogadanki polsko-angielskie dostępne na internetowej radiowej „Trójce”. Ojciec (Anglik z pochodzenia) rozmawia z córką na różne tematy. Wg mnie rzecz dobrze przygotowana pod kątem dydaktycznym.
Skoro już była mowa o zajęciach dodatkowych dla dzieci, to dodam, że moje dzieci mają jeszcze raz w tygodniu piłkę nożną na sali (60 minut zajęć), raz w tygodniu siatkówkę na siedząco – zajęcia integracyjne dla dzieci pełno i niepełnosprawnych (60 minut). Sala jest blisko nas (250m), więc dojście zajmuje tylko chwilkę. Kiedy widzę, że chłopcy chcą iść (czasem się to zdarza), po prostu nie idą. Ja cieszę się, że mają sporo ruchu i taki ogólnorozwojowy trening. Ani przez myśl mi nie przechodzi, by w przyszłości mieli być sportowcami. Młodszy jednak łyknął piłkarskiego bakcyla i „zamęcza” mnie pytaniami o piłkę nożną i zawodników do tego stopnia, że nie starcza mi już mojej dawnej wiedzy na ten temat, zamienionej w ostatnich latach na wiadomości z polityki, ekonomii, literatury. W każdym razie obiecałem synkowi, że wybierzemy się w przyszłym roku na prawdziwy mecz. 🙂
Rok temu chłopcy chodzili przez kilka miesięcy na zajęcia karate. Też niezła ogólnorozwojówka była z początku. Potem jednak zaczął się już reżim na zajęciach. Zrezygnowaliśmy. Przeżyliśmy tam jednak małą chwilę dumy, gdy chłopcy dorobili się po belce na swych białych pasach, a starszy zajął trzecie miejsce w jakiejś tam kategorii na zawadach.
Ogólnie rzecz biorąc, jestem za zajęciami dodatkowymi takimi, które dziecko samo lub „samo” wybierze. Skąd brać czas? W różny sprytny sposób. Myślę, że wśród dzieciatych czytelników nie będę wcale wyjątkiem, jeśli powiem, że mój starszy syn najwięcej czasu przy komputerze spędza w szkole na „zajęciach komputerowych”, a w domu właściwie nie siedzi przed nim wcale. (No chyba że liczyć czas spędzany na oglądaniu kreskówek w necie – to tak, trochę ogląda.)
Jestem natomiast przeciwko korepetycjom (poza wyjątkowymi sytuacjami). Uważam, że rodzice często marnują w ten sposób kasę. Brak mobilizacji dziecka i niechęć da nauki nie zastąpi się zwiększeniem godzin zajęć.
Dzięki za komentarz – staram się z takich właśnie wypowiedzi chłonąć jak najwięcej. Też myślałem o sportach walki (typu karate i innych) dla Mai, kiedy będzie jeszcze trochę podrośnie (chociaż na razie nie zdefiniowałem, co to dokładnie znaczy). Wielokrotnie słyszałem, że coś takiego niesamowicie wyrabia charakter i jest powiązane z bardzo wartościowym przekazem.
Korepetycje? No cóż – jeśli będą potrzebne, to tatuś będzie się musiał dokształcić i samemu wybadać sytuację / pomóc w nauce. Sam nigdy ich nie potrzebowałem i również uważam, że to raczej kwestia dyscypliny i wynik tego, ile czasu rodzice poświęcają dziecku na co dzień, a nie od święta, kiedy przychodzi ono załamane „bo to za trudne”.
Wg mnie im człowiek jest młodszy, tym częściej powinien skakać z kwiatuszka na kwiatuszek, czyli próbować tego, śmego i owego.
Zajęcia sportowe dla kilkulatków przez pierwsze tygodnie czy nawet miesiące będą w pewnej mierze podobne i oto chodzi. To jest największy ich walor. Z czasem jednak pojawia się coraz więcej elementów z danej dyscypliny – bo i o to docelowo chodzi. I wtedy powinni na nich zostać ci najbardziej zainteresowani i przynajmniej jako tako utalentowani.
Tak więc myślę, Wolny, że będziesz miał z czego wybierać. Różnica pomiędzy karate a tańcem nie jest (na początku treningów) wbrew pozorom wcale tak wielka. Są zresztą i takie niezwykłe techniki wschodnich ni to walk ni to tańców, acz nazwy nie pamiętam.
A gdzie ciąć – skąd na to brać czas? (Może ktoś z boku zapyta…) Gdzie kto może i gdzie uważa za słuszne! Ja np. już dawno wykarczowałem ze swego życia totalnie telewizję i religię oraz bezowocne spotkania przy pifffku z niby-koleżkami. Odzyskałem sporo czasu. 🙂
No nie mów, że „wykarczowałeś” religię, by czas zaoszczędzić 🙂
Jeśli tak, to dużo bardziej efektywne było by „wykarczowanie” np. wyjazdów turystycznych, albo codzienne urwanie ze snu 15 minut…
Faktycznie, niezręcznie się wyraziłem. Powód był o wiele głębszy. Niemniej: zyski czasowe niemałe – zważywszy, że nie byłem w tym względzie minimalistą. Wóz albo przewóz! Trzeciej drogi (najczęściej praktykowanej wokół mnie, wiecie chyba wszyscy o czym mówię?!) nie dopuszczam.
Jasne, po co tracić czas na zastanawianie się, czy dobrze postępuję, czy przypadkiem nie skrzywdziłem kogoś ze swojego otoczenia, a już na pewno, żebym przypadkiem nie zaczął się poświęcać dla dobra kogoś innego – co za strata czasu i pieniędzy.
No akurat do tego wiara w Boga (Bogów) konieczna nie jest…
Tak jest Roman, jasne jak słońce.
.
Kasiu, te szyderstwa zupełnie niepotrzebne.
Z obserwacji i doświadczenia wnoszę iż:
jednym wiara w byt nadprzyrodzony pomaga być dobrym człowiekiem
drugim wiara w byt nadprzyrodzony pomaga być złym człowiekiem
trzecim niewiara w byt nadprzyrodzony pomaga być dobrym człowiekiem
czwartym niewiara w byt nadprzyrodzony pomaga być złym człowiekiem…
Wiarą i niewiarą da się wszystko na co tylko przyjdzie ochota wytłumaczyć i usprawiedliwić…
Pomoc dziecku w nauce, czyli korepetycje w domu, to raczej tylko w szkole podstawowej, później, jeśli są jakieś problemy albo w szkole jest słaby nauczyciel, a dziecko będzie zdawać dany przedmiot na studia, to bez zawodowej pomocy się nie obędzie.
Hm… To zależy.
Z tego co widzę i słyszę, to poziom nauczania i wymagań w szkole tak tąpnął, że łącznie z gimnazjum 2/3 rodziców da radę, a i potem będzie wielu takich, co podoła wyzwaniu.
Korepetycje również pomagają w gimnazjum i liceum. Zdawałam rozszerzenie na maturze z angielskiego, korki raz w tygodniu dużo mi dały!
Najlepsza lekcja darmowego języka obcego dla dzieciaka to chyba wyjazd do innego kraju najlepiej na kilka lat i uczęszczanie tam do szkoły. Sprawdza się też rozmawianie z jednym z rodziców np. Chinką, po chińsku, a z Polakiem, po polsku. Gdy dwoje rodziców i dziecko robią coś razem wtedy można rozmawiać po angielsku.
Inicjatywa z pewnością godna uwagi, aczkolwiek o wiele korzystniej jest obecnie kształcić maluchów w języku..chińskim. O tym wiedzą dobrze prosperujący przedsiębiorcy, którzy bez aktywności na rynku chińskim i bez świadomości jego obecności nie mogą się rozwijać.
Brawo! Myślę, że takim sposobem dziecko może bardzo dużo zyskać. Chociaż jakieś osłuchanie się z językiem, podstawowe słownictwo. Angielski jest ważny, ponieważ jest wymagany już prawie na tym samym poziomie co u nas język polski- teraz to już nie atut, a podstawa. Dlatego życzę samych sukcesów, abyś wiedział, że warto.
Chiński, japoński…. i rosyjski to na pewno teraz najbardziej pożądane języki. Angielski zna już prawie każdy!
Hej 🙂 Właśnie Twój artykuł uświadomił mi, że czas zabrać się do roboty i zacząć oswajać Ewunię (moja córa) z angielskim. Na pewno skorzystam z Twoich porad 😀 Dzięki!
NO No całkiem ciekawe podejście do tematu. Jeżeli się zmobilizuję spróbuję z moją pociechą 😉
ja uważam że dzieci powinny się uczyć języków od jak najwcześniejszych lat.
Jeżeli znamy chociażby podstawy angielskiego to uważam za świetny pomysł od małego uczyć tego języka dzieci, dzięki temu zaoszczędzimy na zajęciach w przedszkolu, bo sami jesteśmy w stanie nauczyć dziecko tego, co pani w przedszkolu. Dopiero potem możemy zainwestować w kurs angielskiego dla już starszego dziecka- a podstawy będzie już miało.
A może darmowy język chiński nauka na skype native speaker popatrzcie ile ofert http://preply.com/pl/skype/chiński-z-native-speakerem
Świetny wpis! Nie ma się czego obawiać i nawet trzeba dziecko posłać jak najwcześniej na naukę języka obcego!
Nie przebrnęłam przez wszystkie komentarze, ale odniosę się do wpisu głównego…
Hmmm… po kolei 🙂 Jako że z zamiłowania (i jakoś tak się szczęśliwie składa, że wykształcenia również) jestem lingwistką z ukierunkowaniem na tłumaczenie i nauczanie języków obcych, w tym sporo interesował mnie właśnie rozwój języka u dzieci i właśnie dwujęzyczność, i miałam też szczęście trafić na wykładowców-pasjonatów w tym zakresie 🙂 Z tegoż względu, mimo początkowych (jeszcze przed studiami) wielkich chęci, żeby swoje dzieci uczyć od najmłodszych lat nawet dwóch języków obcych naraz (bo co! dyplom zrobiłam z obu!), w czasie dowiadywania się o różnych eksperymentach, jakie prowadzono z nauczaniem języków u dzieci, doszłam do wniosku, że na pewno (mimo językowego przygotowania) nie będę dzieciom robić dwujęzycznego misz-maszu w pierwszych latach życia – a przynajmniej nie z udziałem mojego języka obcego. Tak jak napisał ktoś wyżej (do tego komentarza jeszcze dotarłam) – jeśli rodzic będzie mówił w 100% zawsze w obcym języku, to dziecko rzeczywiście w naturalny sposób PRZYSWOI sobie ten język (a nie nauczy – taka jest różnica: język(i) ojczysty(e) rodziców się przyswaja, a języka obcego, spoza kręgu rodzinnego się uczy, oczywiście w dużym skrócie i uproszczeniu). Wtedy swobodnie będzie się nim posługiwał (choć z zamiłowaniem do tego języka może być różnie;)). Co do sposobów nauki języka obcego (w sytuacji gdy żaden rodzic nie mówi w 100% sytuacji w obcym języku do dziecka), które osobiście po miesiącach zgłębiania tematu akceptuję i uznaję, że na pewno krzywdy dziecku nie zrobią w tym wczesnym okresie nabywania także ojczystego języka, to: piosenki czy wierszyki właśnie z internetu (w sumie niekoniecznie proste, bardziej chodzi o to, żeby dziecko osłuchiwało się z melodią języka, niekoniecznie od razu wszystko rozumiejąc), kontakt z osobami mówiącymi tym językiem w swobodnych naturalnych warunkach (super jest w Warszawie, bo jak się dobrze zorientować, to i w piaskownicy czy na placu zabaw znajdzie się mamy z dziećmi, dla których np. język angielski jest językiem ojczystym), no i na etapie, kiedy dziecko już opanuje swój pierwszy język, to myślę, że można zaczynać powoli z drugim, choć dobrze jest z góry liczyć się z tym, że w pełni dwujęzyczne już nie będzie 🙂
PODSUMOWUJĄC: Nie potępiam w czambuł tego, co robisz, bo być może okaże się dla Twojej córy cenne 🙂 Nawet jeśli nie językowo, to na pewno rozwojowo-społecznie: kontakt z tatą i wszelkie zabawy kontaktowe są dla takiego dziecka super, więc tak trzymaj! Jeśli chodzi o rozwój językowy, to powiem tylko, że oficjalne badania prowadzone na ten temat pokazywały, że dzieci po podobnych próbach miewały problemy z oddzieleniem obu języków, tzn. m.in. bardzo często stosowały później (nieświadomie!) tzw. „code-switching” czyli wtrącanie obcych słów lub zwrotów do pełnej wypowiedzi w jakimś języku, co oczywiście w obecnych czasach w przypadku angielskiego może nie stanowić żadnego problemu, bo większość ludzi zrozumie wstawki z angielskiego 😉 Ale dla samego dziecka może być kłopotliwe, jeśli będzie chciało jednak mówić tylko po polsku – czy to w szkole, czy na rozmowie kwalifikacyjnej do pracy… Jednak poprawne mówienie we własnym języku też jeszcze nie odeszło do lamusa i często jest bardzo wysoko cenione…
Tak więc mimo oficjalnych badań trzymam kciuki, żeby Maja nie wpadła w tę pułapkę, choć – to co napisałeś, że mówi „da” czy „do” – może wskazywać właśnie na to, że tak jej wygodniej, mimo że polskie dziecięce odpowiedniki „ka” czy „kaka” (kaczka”) albo „pi”/”pie”/”hau-hau”/”au-au” (pies) nie są znowu aż tak trudne… Nie wiem, czy to jakkolwiek tłumaczy Twoją niepewność, że nie rozumiesz, dlaczego tak się dzieje, ale może być tak. Choć może być też i tak, że z tego wyrośnie i będzie to pięknie różnicować, czego jej życzę 🙂 Ciekawa jestem efektów za kilka lat. i gratuluję wytrwałości!
P.S. Sama mam córeczkę w podobnym wieku (chyba o dwa miesiące młodszą od Twojej, jeśli dobrze się doliczyłam, a na Twojego bloga trafiłam z racji pieluch wielorazowych;)) i na razie odpuszczam jej słówka po angielsku, zdarza się tylko, że czasem włączam jakąś piosenkę po angielsku. Ale też, z racji opóźnienia u niej rozwoju mowy, zamierzam jej dać na pewno czas na to, żeby w ogóle zaczęła mówić cokolwiek komunikatywnego po polsku, jak banalne „mama”, „tata” czy „am” (i nad tym teraz trwa intensywna praca słówkowo-obrazkowo-zabawowa! choć niestety trzeba było już sięgnąć także do narzędzi logopedycznych w postaci np. masażu buźki) i dopiero zacznę się zastanawiać co dalej z innymi językami… właśnie ostatnio do mnie dotarło, jaką mam z własnym dzieckiem zagwostkę, i to jako lingwistka 😛 Także super, że u Was językowo wszystko się dobrze rozwija i oby do przodu!
Aha, a co do skutecznych i bezbolesnych metod nauki w późniejszym wieku: koniecznie wszelkie bajki/filmy w obcym języku, albumy/atlasy i książki obcojęzyczne (oczywiście wprowadzane etapami – od prostszych językowo do trudniejszych, fajna była kiedyś taka seria chyba Penguin, gdzie była klasyka angielska na różnych poziomach języka, bardzo pomocne!), no i (last but not least;)) koniecznie kontakt z żywym językiem: wszelkie szkolne wymiany i wyjazdy do pracy jako au-pair (dla mnie były bezcenne! kosztowały mnie tyle, co za samolot np. do Brukseli czy Paryża, czyli w WizzAirze raptem kilkadziesiąt złotych, a językowo przez 1-2 miesiące szybowałam kilka poziomów w górę!), później zachowane kontakty i stałe konwersacje: skype, facebook, telefon komórkowy, w-maile… Naprawdę coś takiego działa lepiej niż osławione (i drogie!) kursy w szkołach językowych, gdzie często nie wiadomo na jakiego lektora się trafi, a od niego (nie wszystko, ALE jednak) sporo zależy. No i to zawsze jest nauka trochę z musu w nienaturalnych warunkach, a korzystanie z języka w praktyce, używanie go do konkretnych celów naprawdę świetnie skutkuje!