Raport wydatków 2014.

„A co mi szkodzi” – pomyślałem sobie zastanawiając się, czy powtórzyć zeszłoroczny wpis, w którym podzieliłem się strukturą wydatków mojej rodziny za 2013 rok. Jeśli nie miałeś okazji się z nim zapoznać, serdecznie polecam zrobić to właśnie teraz – w nim właśnie napisałem, czemu zdecydowałem się na taką transparentność i jakie wnioski wtedy wyciągnąłem. A że nie lubię się powtarzać, to drugi raz klepał tego samego nie będę 😉 Czy rok 2014 był finansowo podobny, to się dopiero okaże – absolutnie szczerze przyznaję się, że jeszcze nie znam rozkładu poszczególnych wydatków za ostatnie 12 miesięcy. Odpowiednie zestawienie i podsumowanie zamierzam zrobić dopiero teraz, a że nieco czasu mi to zajmie, proszę Cię o chwilę cierpliwości. Wstyd się przyznać, ale bazuję na arkuszach kalkulacyjnych (takich z gatunku Do-It-Yourself ;)), które wymagają sporo ręcznej pracy podczas różnego rodzaju podsumowań (za to są dobrze skrojone do moich stale zmieniających się potrzeb).

raport_2014_3

Ufff – już jestem. Mam nadzieję, że nie zanudziłeś się na śmierć. A nawet jeśli, to poniżej coś, co powinno Cię szybko rozbudzić: 134.457 zł. To właśnie suma naszych wydatków w ciągu ostatnich 12 miesięcy. To „nieco” więcej niż 29.627 zł z roku 2013, prawda? Nie martw się – nie zacząłem postępować wbrew sprzedawanemu na blogu światopoglądowi, a jedynie… zainwestowałem 102.528 zł na zakup i remont kawalerki, o którym pisałem tutaj. Zresztą, gdybym uwzględnił również pozostałe inwestycje w zeszłym roku (to również pieniądze, które wydaliśmy), ta suma byłaby jeszcze wyższa. Na takie jednorazowe, duże „strzały” nie będące konsumpcyjnym wydatkiem mam prostą odpowiedź: opisaną tutaj wartość netto, której wzrost znaczy dla mnie znacznie więcej, niż poziom wydatków czy przychodów. Dzisiaj chodzi mi bardziej o pokazanie przeciętnych (no, nie do końca, bo nieuwzględniających kosztów kredytu, którego nie mamy) wydatków, jakie 3-osobowa rodzina może ponieść mieszkając w dużym mieście i stosując się do zasad, które rozsiane są po różnych wpisach na tym blogu. Na co więc wydaliśmy 31.929 zł w poprzednim roku?

[table id=47 /]

Ziieeewww – nieco zawiało nudą, przyznaję. Zapewniam jednak, że jeśli nie budżetujesz i nie robisz tego rodzaju rocznych zestawień, to widząc pierwsze z nich, pewnie nawet nie poznałbyś, że dotyczy ono właśnie Ciebie! Dla mnie to rutyna, z której już nie płynie zbyt dużo informacji, a struktura zeszłorocznego budżetu jest bliźniaczo podobna do tej z 2013 roku. Nieco się zawiodłem tak niską kwotą za cały rok, bo nie staraliśmy się jakoś wyjątkowo oszczędzać – raczej lecieliśmy na autopilocie, żyjąc na poziomie, który nam pasuje, a do tego przytrafiło się nam kilka większych wydatków, tym dziwniejsza wydaje mi się ta suma. Nie jest jednak tak źle, żebym nie mógł wyciągnąć chociażby kilku wniosków z powyższej tabeli:

Wydatki na auto to dla mnie zaskoczenie. 5356 zł w porównaniu z 1960 zł rok wcześniej to skok o 270%! Wpłynęło na to kilka czynników: przede wszystkim tymczasowa przeprowadzka do innego miasta, która pociągnęła za sobą konieczność pokonywania dodatkowych kilometrów, żeby zobaczyć najbliższych. Zdarzenie drogowe, które – wciąż nie wiem jakim cudem – nie skończyło się katastrofą, kosztowało nas ok 1700 zł i tą właśnie kwotę oficjalnie uznaję zeszłoroczną składką ubezpieczeniową, którą raz na jakiś czas będzie trzeba uiścić w związku z moim podejściem pod tytułem „ubezpiecz się sam” (swoją drogą – zapraszam do zapoznania się z moim podejściem do ubezpieczeń). Nadal jest zbyt wcześnie, żeby wyciągać wnioski z tego eksperymentu – zwłaszcza, że brakuje mi danych statystycznych mówiących o tym, ile wydawałbym rocznie na różnego rodzaju polisy, nie mając chociażby poduszki finansowej. Ale kiedyś przyjdzie czas na ocenę tego odważnego (a może… głupiego?) podejścia – obiecuję 😉

O moim podejściu do motoryzacji pisałem ostatnio podczas podsumowania „miesiąca bez auta” i nadal podtrzymuję, że to wygodny środek transportu, który – jeśli użytkowany w odpowiedni sposób – nie musi dużo kosztować. W poprzednim roku każdy z 7000 kilometrów przebytych samochodem kosztował mnie 76 groszy (gdyby nie koszt naprawy po zdarzeniu drogowym byłoby to 53 gr), co w porównaniu z wieloma innymi środkami transportu nie jest wygórowaną ceną (oczywiście: wszystko się może schować przy rowerze ;)). Zwłaszcza, że niemal zawsze autem podróżowały 3 osoby i cała góra bagażu – często w okolice, gdzie pociąg czy autobus nie dojeżdża. Dlatego powtórzę jeszcze raz: używaj auta z głową, a ułatwi Ci ono życie, nie przyprawiając o finansowy zawrót głowy.

Skoro jesteśmy przy aucie, to nie sposób nie wspomnieć o wyjazdach urlopowych, na które zapisałem całe 0 zł. To nie do końca prawda, bo wyjazdów była co niemiara, tyle że odwiedzaliśmy bliskich weekendami lub nawet w tygodniu, korzystając z możliwości mojej pracy zdalnej. Zatem kilkaset złotych na paliwo i drobne przyjemności należałoby przepisać (głównie z kategorii „samochód”), ale nie bądźmy tak drobiazgowi – ja nadal czuję się tak, jakbym prawdziwego, dłuższego urlopu powiązanego z ciekawym wyjazdem nie miał od zbyt dawna, więc – żeby się nieco zmotywować na przyszłość – wpiszę okrągłe zero. A ponieważ rok 2015 to oczekiwanie na kolejne dziecko, z którym na początku nigdzie dalej nie wyjedziemy, to coś mi się wydaje, że ten trend potrwa jeszcze chwilę.

Koszty utrzymania to niemal kopia z 2013 roku. Nowych czytelników może zainteresować, jak utrzymujemy zużycie prądu na poziomie 110 kWh miesięcznie i czemu nie płacimy fortuny za ogrzewanie i wodę. Koszty utrzymania mieszkania to konkretne, 19% naszych wydatków – jest o co walczyć!

Dziecko: kolejny dowód na to, że małe dziecko = małe koszty. Nasza Maja ma już 1,5 roku i oprócz tego, że je za dwoje maluchów (te koszty chowają się w innych kategoriach, bo po prostu kupujemy więcej tego, co jemy sami), to nie wymaga większych nakładów. Żona w domu (opieka niepotrzebna), jedzenie w domu, chorób sztuk jeden (w całym roku jedno przeziębienie), więc większość z tych 3000 zł to wydatki na mleko, pieluchy (trochę jednorazówek, których koszt znacząco obniżyło korzystanie z tych cudeniek), witaminki, dosłownie kilka sztuk ubrań, używany wózek (raptem 200zł za spacerówkę), no i fotelik rowerowy, którego funkcjonalności trudno zliczyć! Jednym słowem – małe dziecko to nie koszt, a czysty zysk! 🙂

Wydatki na prezenty utrzymaliśmy na dość wysokim poziomie, ale absolutnie nas to nie boli i jestem naprawdę dumny z mojej lepszej połówki, która ogarnia temat wyśmienicie i nie raz i nie dwa uszczęśliwiła obdarowanych jakimś cudeńkiem kupionym niedrogo czy… zrobionym przez siebie na nowej maszynie do szycia, która to również wskoczyła w kategorie „prezenty”.

raport_2014_6Ta córcia zawsze się musi w kadr wpitolić 😉

Wydatki na kosmetyki spadły o ponad 30% względem tych z roku 2013. Co się zmieniło? Bez większego planowania, w naturalny sposób przeszliśmy na kosmetyczną dietę. Nie miało to nic wspólnego z finansami – po prostu oboje stwierdziliśmy, że część kosmetyków jest po prostu zbędna – zwłaszcza, że nieprzeciętni z nas domatorzy i nie lubimy błyszczeć na czerwonym dywanie 😉 Żonie brakuje czasu i motywacji do używania lakieru/odżywki do włosów czy malowania się (mnie to bardzo cieszy!), a oboje zgodnie stwierdziliśmy, że dezodoranty są nie tylko zbędne, ale też nieprzyjazne środowisku. Żel do mycia, szampon, szczoteczka + pasta i prosty zestaw do golenia to wszystko, czego potrzebuję, a wizyty w łazience ograniczam do niezbędnego minimum.

Nastąpiła w tym względzie mała ewolucja: po pierwsze, żona nie maluje się tak często, jak przed urodzeniem dziecka, kiedy chodziła do pracy (w zasadzie: maluje się okazjonalnie i bardzo mnie to cieszy – wcale nie ze względu na koszty). Po drugie, przestawiliśmy się na produkty polskich marek, które z reguły kosztują mniej. Wreszcie – po trzecie – sam przeszedłem na kosmetyczną dietę i wykreśliłem parę używanych wcześniej produktów, ograniczając się do podstaw: . To absolutnie nie wynik oszczędności, ale stwierdzenia, że moje ciało nie potrzebuje niczego więcej (w tym i dezodorantu! Wolę się wykąpać ;)), nasz świat jest wystarczająco zanieczyszczony, a ja na wyjazdy do pracy (jadę zawsze na dwa dni) wolę brać ze sobą mniej zbędnego bagażu.

Rozrywka to kategoria, która zapewne zadziwi wielu. Mimo, że w zeszłym roku wydaliśmy kilkaset złotych więcej niż w 2013, to 700 zł jest kwotą, którą niejedna rodzina wydaje w miesiąc, nie w rok. Oprócz dotychczasowego, okazjonalnego jedzenia na mieście, doszły rodzinne wyjścia – na przykład na basen. W tym roku będą one nie znacznie częstsze (Maja je uwielbia – zwłaszcza, że dodatkową atrakcją jest dojazd/powrót pociągiem, czyli inaczej mówiąc: „tu-tuuu!”), a budżet rozrywkowy dodatkowo obciąży nasz „miesiąc bez oszczędzania”, który zaczynamy już za kilkanaście dni!  No dobrze – to grube przegięcie, bo wydamy zaledwie fragment oszczędności z lutego, ale i tak podejrzewam, że będzie to dla nas niezłe wyzwanie! Staramy się nieco walczyć z naszymi przyzwyczajeniami i na pewno skorzystamy z kilku pokus – chociażby po to, żeby bardziej obiektywnie je ocenić. Gorąca, gorzka czekolado w dobrej kawiarni za absurdalną cenę – nadchodzimy! Pozostałe wydatki jeszcze niesprecyzowane – musimy chyba sprawdzić, w jaki sposób statystyczny Kowalski przepala nadwyżki pieniędzy 😉

Wydatki na jedzenie utrzymały się na stałym poziomie. Nadal mieścimy się w 800 zł miesięcznie – i to mimo, że Maja mogłaby jeść bez przerwy i jakiś czas temu zaczęliśmy uwzględniać ją planując wielkość porcji 🙂 To sama radość, kiedy dziecko z ochotą wcina to, co my – a przy okazji sami staramy się jeść zdrowiej. Co wcale nie znaczy, że drożej – reguła 5 zł za porcję (która w końcu okazała się regułą 3,70 zł 🙂 ) nadal się sprawdza!

Pozostałych wydatków aż tak dokładnie nie ewidencjonujemy, dlatego tylko wspomnę, że prowadzenie bloga kosztowało mnie kilkaset złotych, a na leki wydaliśmy 250 zł (tu coś dla tych, którzy nie wiedzą, jak drogie jest chorowanie).

Plany na rok 2015? W skrócie: mądre poluzowanie pasa jeśli chodzi o rozrywkę (pewnie będzie się to kręciło wokół naszej Mai), wprowadzenie dodatkowej zmiennej do równania (drugie dziecko 🙂 ) plus… ogromne wydatki w kategorii nieruchomości… Chcesz być na bieżąco? Zapisz się na newsletter 🙂

raport_2014_5

Podsumowanie za nami – teraz czas na ciekawszą część. Po pierwsze, wszystkie wnioski z poprzedniego raportu są nadal w mocy i bardzo, bardzo zachęcam do powrotu do tamtego wpisu (sam z chęcią przypomniałem go sobie :)). Dzisiaj chciałbym jedynie uzupełnić listę:

– mimo niskich wydatków, nie byłbym w stanie utrzymać rodziny z pracy na… polskim zmywaku (nie mylić z wymarzonym przez wielu zlewem za kanałem La Manche :)), za sklepową ladą lub powtarzając co chwilę „czy duże frytki do tego?” (przepraszam, jeśli zabrzmiało to obraźliwie dla osób wykonujących te profesje, ale taki stereotyp nisko opłacanych zawodów siedzi mi z tyłu głowy). Co by się stało, gdyby nagle wielka, czarna dziura wchłonęła Twoją specjalizację i dołączyłbyś do olbrzymiej grupy wykształconych bezrobotnych i absolutnie nikt by Ci nie zaoferował pracy w zawodzie? Czy byłbyś wtedy w stanie utrzymać się z pracy wymagającej minimum umiejętności, a zarazem: opłacanej nie wyżej niż na poziomie płacy minimalnej? W 2015 roku to 1750 zł brutto – przy zatrudnieniu na umowę o pracę (pomińmy patologię umów śmieciowych), po zapłacie olbrzymiego haraczu do budżetu państwa (sprawdź sam, ile oddajesz z każdej pensji!) zostaje 1243 zł netto. Czy to wystarczyłoby Ci na dożycie to pierwszego?? A czy dwukrotność tej kwoty pozwoli wyżywić rodzinę 2+1 lub 2+2? U nas to tylko teoretycznie możliwe, bo mimo braku kredytów mamy małe dziecko, nad którym opieka zaczęłaby słono kosztować, gdybyśmy oboje pracowali. Strach pomyśleć, co muszą czuć rodziny bez oszczędności, z dziećmi na utrzymaniu i kredytem hipotecznym na karku… brrrr. Dla mnie to byłby stan najwyższego zagrożenia, którego na dłuższą metę na pewno bym nie zaakceptował – a jednak olbrzymia liczba rodzin mniej więcej właśnie tak funkcjonuje. Dopiero mając solidną poduszkę finansową Twoim planem B (względnie: C lub nawet D) mogłoby być przerzucanie pysznych wołowych kotletów i wkładanie ich do chrupiących bułek (mniam 🙂 ). Wiem, wiem – nieco koloryzuję te niewdzięczne i nisko opłacane zawody, ale jak to zwykle bywa – to, co opcjonalne, wydaje się znacznie bardziej atrakcyjne.

– z powyższym niejako wiąże się pojęcie minimum socjalnego, które w 2014 roku wynosiło 2.611 zł. Po raz kolejny okazuje się, że moja rodzina żyje w obszarze niedostatku i ubóstwa, co ma dla mnie absolutnie abstrakcyjny wydźwięk, kiedy popatrzę na nasze wspaniałe życie. Dementuję plotki, jakoby „reprodukcja naszych sił życiowych” była zagrożona, a nasze dzieci skazane na przysłowiowy brud, smród i ubóstwo. Już widzę nagłówki gazet za kilka lat: „Sensacja! Milioner żyje jak biedak!”… tiaaa…

raport_2014_1

– spojrzenie z drugiej strony szybko powie, że wydane przez nas 32.000 zł rocznie można mieć „za darmo” z 800.000 zł oprocentowanych na poziomie 4% netto. Kwota robi wrażenie, ale z drugiej strony: to szokująco mało jak na możliwość rzucenia etatu. Zanim ktoś z niecałą bańką w kieszeni wpadnie na pomysł rzucenia pracy, niech jednak spojrzy na aktualne oprocentowanie lokat (~3,5% brutto, czyli 2,8% netto) i weźmie pod uwagę takie czynniki jak chociażby inflacja (przejadanie wszystkich odsetek oznacza, że z roku na rok siła nabywcza spada). Kłania się wpis „Twoja liczba” – chętnych zapraszam do własnych wyliczeń według podanego tam banalnego wzoru. Temat niestety aż tak oczywisty nie jest, bo po drodze będzie sporo mniej lub bardziej przewidywalnych zdarzeń: powiększenie rodziny i utrzymanie coraz starszych dzieci na pewno zauważalnie podbije dotychczasowe wydatki; podobny efekt będą miały większe wydatki (auto, AGD, wakacje…), a z drugiej strony: kto powiedział, że rzucenie etatu ma oznaczać, że nigdy w życiu nie zarobimy już ani złotówki? Myślę, że za jakiś czas podejdę do tego problemu nieco poważniej i opiszę, jak obliczam kwotę, przy której z niemal 100% spokojem zrezygnowałbym z zarabiania. A także – co zainteresuje większe grono odbiorców: przy jakich warunkach starałbym się zmniejszać liczbę przepracowanych godzin. Ja zaczynam w tym kierunku działać dopiero teraz z rosnącą świadomością, że mogłem zacząć już dobre kilka lat temu. Ehhhh.. lepiej późno niż wcale.

– wniosek numer 4, ale chyba najważniejszy (tak ładnie zwany po obcemu „last but not least”): POZIOM WYDATKÓW MA SIĘ NIJAK DO POZIOMU DOCHODÓW – przynajmniej wtedy, kiedy te drugie nie blokują nam zapewniania podstawowych potrzeb życiowych. Z całą stanowczością sprzeciwiam się „oczywistemu” dla większości stwierdzeniu, że wzrost poziomu dochodów usprawiedliwia jednoczesny wzrost poziomu wydatków. Te dwie rzeczy nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego i tylko osobiste rozróżnianie potrzeb od zachcianek, definicja pojęcia „należy mi się” i jasno sprecyzowany system wartości mają wpływ na to, ile wydajesz. W ubiegłym roku nasze przychody wzrosły o kolejne kilkanaście procent, a dysproporcja pomiędzy wydatkami a dochodami stała się jeszcze większa. Mimo to, jesteśmy tak samo szczęśliwi jak wcześniej i bieżącej konsumpcji nic do tego! Nie zważam na fakt, że jesteśmy coraz bliżej niezależności finansowej – żyjemy tak, jak nam wygodnie i nikt nie będzie nas uszczęśliwiał (raczej: unieszczęśliwiał) na siłę każąc bardziej stymulować gospodarkę zakupami.

Dla blogowych wyjadaczy powyższe zestawienie czy wnioski nie są niczym zaskakującym, ale ponieważ od zeszłego roku przybyło nam wielu nowych czytelników, wielu z nich na pewno z ciekawością zajrzało przez te lekko uchylone drzwi naszych finansów osobistych. Po przetrawieniu tego, co napisałem powyżej serdecznie zachęcam do podobnego ćwiczenia z Tobą w roli głównej. Czy masz odpowiednie dane, żeby móc wypełnić tabelę zaprezentowaną powyżej? Czy znasz stan swoich finansów osobistych i panujesz zarówno nad stroną kosztów, jak i dochodów? Jeśli na powyższe pytania nie odpowiedziałeś twierdząco, wyjdź z tej mgły i sam się przekonaj, jak potężny jest ten prosty zwyczaj zwany budżetowaniem

234 komentarze do “Raport wydatków 2014.

  1. MateuszW Odpowiedz

    Lubię czytać ile wydajesz bo mnie to niezwykle inspiruje do tego aby u siebie zmniejszać wydatki do twojego poziomu. Niestety nie da się tego zrobić w miesiąc, trzeba poczekać do zakończenia niektórych umów jak np. tv czy zbędny drugi telefon. Liczę że kiedyś będę miał taki wynik jak u Ciebie.

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Powodzenia Mateusz – tylko pamiętaj, że od takich wydatków lepiej zaczynać i ewentualnie iść nieco w górę, niż w drugą stronę. Tyle, że większość z nas ro na odwrót i później niestety trzeba sobie odmawiać tego, do czego się już zdążyliśmy przyzwyczaić, prawda?

  2. Tomanek Odpowiedz

    Zastanawiam się w jakiej kategorii umieściłeś wydatki na drobne naprawy domowe np: wymiana spalonej żarówki, naprawa kranu i.t.p ?

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Nie było tego praktycznie – może rzeczywiście jakieś drobne materiały za kilkadziesiąt złotych w sumie, a cała robocizna oczywiście po mojej stronie. Wpadły zapewne w kategorię „inne”

      • Centuś krakowski Odpowiedz

        @wolny „Nie było tego praktycznie – może rzeczywiście jakieś drobne materiały za kilkadziesiąt złotych w sumie, a cała robocizna oczywiście po mojej stronie. Wpadły zapewne w kategorię „inne””

        Hehh.. też tak kiedyś myślałem.. a przy bardziej skrupulatnym podliczaniu wydatków było – w moim przypadku – wielkie zaskoczenie.. 🙂 ..rząd wielkości różnicy w stosunku do tego co myślałem.. 😉 Pytanie, czy w kategorii „INNE” jest ujęte wszystko, co nie było ujęte gdzie indziej?

        Zapytam jeszcze z ciekawości, czy wyliczałeś koszt przejechania 100 km na rowerze? 🙂 Pytam z perspektywy osoby, która jeździ rocznie ok 2k km na rowerze i sama go naprawia.. 🙂

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          Rower to przecież sam zysk – zarówno dla ciała, jak i portfela 🙂 kiedyś był wpis o całkowitym koszcie posiadania przeze mnie roweru i przejechanych kilometrach. Tyle, że trochę się zmieniło, bo np. w ubiegłym roku wymieniłem sam cały napęd.

        • Kosmatek Odpowiedz

          Podzielę się tu swoim przykładem jako osobnika, który jest w kwestii rowerowej cholernie leniwy.
          Mam turystyczny z 2004 roku, kosztował około 2000.
          Otóż – nie chce mi się uczyć regulacji roweru, nie mam do tego serca. Co robię:
          – Regulacja wszystkiego w zakładzie raz na dwa lata – koszt około 100-150 złotych (czasem trzeba wymienić klocki czy inne drobiazgi; koszty od początku, bo olałem przeglądy gwarancyjne i inne gusła, które trzeba było spełnić dla zachowania gwarancji);
          – Gruntowny remont z zachciankami po 8 latach (np. zmianą mostka bo zachciało mi się jeździć po mieście bardziej wyprostowanym, wymiana dętek i opon, choć mogły jeszcze pociągnąć itp.) – koszt około 800 zł.
          .
          Podsumowując: Rower ma obecnie trochę ponad 10 lat, amortyzując całą cenę zakupu i zaokrąglone wyżej w górę koszty wychodzi jakieś 350 zł na rok.
          Tyle co jeden bak benzyny, który zjeździłbym w korkach 10 razy pojechawszy do pracy samochodem zamiast rowerem :).
          .
          Podsumowując-2: Rower jest bardzo tani nawet dla takiego leniwego laika jak ja!

          • wolny Autor wpisu

            Fajne podsumowanie. U mnie koszty powinny być podobne, bo mimo że sam serwisuję rower, to ma on dopiero około 5-6 lat, więc koszt zakupu na początku zrobił swoje. Ale – jak już wielokrotnie pisałem – mój rower na siebie zarobił już kilkukrotnie jeśli podsumowałbym zaoszczędzony koszt alternatywnego transportu.

    • Kosmatek Odpowiedz

      Ja polecam wrzucać to w kategorię „życie”, wraz z proszkami do prania, jedzeniem, papierem toaletowym itd. Może dlatego mam łatwo, bo żarówki, baterie i inne rzeczy „wymienne” kupuję podczas cotygodniowych zakupów, nie przyglądając się im zbytnio i wierząc w swój rozsądek. Są to przecież wydatki konieczne, a nie fanaberie :).

      • wolny Autor wpisuOdpowiedz

        I też fajnie, a przy tym prosto i szybko jeśli chodzi o późniejsze spisywanie wydatków. Ważne tylko, żeby odróżnić „życie” od „szaleństw” czy np. wydatków związanych z pracą – kiedyś już pisałem, że sami rozgraniczamy wydatki konieczne od tych opcjonalnych, do których bez większych problemów moglibyśmy zejść, gdyby była taka potrzeba.

  3. Trevi Odpowiedz

    Witam ponownie.. odniosę się do kosztów samochodowych (bo to temat mi bliski). Na początku powiem (przypomnę) że reprezentowałem podobne podejście do Ciebie – czyli „ekstremizm-mimalistyczno-ubezpieczeniowy” ale..
    ale i tu zmieniłem podejście.. Weźmy Twój przykład:
    Wydałeś na naprawę 1680zł. I o tyle musisz odbudować swój funusz gwarancyjny.. więc blukujesz kolejne 1680zł.. to daje 3360zł… Szperając w internecie można znaleźć ubezpieczenie OC+AC za mniej niż 800żł (jeśli mamy zniżki i nasze auto nie jest warte setki tysięcy a powiedzmy do 10.000zł)
    więc mamy za 3200zł kupujemy 4 lata spokoju.. bo w tym mamy dodatkowo ubezpieczone opony, szyby, nie rzadko assistance (te dodatki doceni szczególnie płeć piękna i Ci którzy jeżdżą w tarsy..)i najważniejsze ochrona w przypadku kradzieży i żywiołów – czego niestety „fundusz awaryjny” nie przewiduje (tak samo szkody całkowitej).. a auta znikają niestety.. nawet takie 10+ letnie…
    Do tego poruszając się po mieście, parkując na zatłoczonych parkingach itd. chwała temu kto nie miał kolizji, stłuczki czy porysowanych drzwi na parkingu..
    W takim przypadku odzyskujemy nasze wpłaty…

    Druga sprawa: zmieniałeś tylko olej? filtrów nie zmieniasz? Co ze zmianą opon na zimowe? (chyba nie jeździsz w zimie na letnich? tym bardziej z dzieckiem..) 150zł to bardzo mało.. wręcz nierealne.. jesli chce się uniknąć problemów z autem za rok lub dwa… co z płynami np. do spryskiwaczy? chłodnicy? wycieraczki? odmrażacze? nic?

    Poza tym pozdrawiam, majac nadzieję, ze nie odbierzesz tego jako tzw. „ataku”.. 😉 tylko element dyskusji.. Czekam na kolejne wpisy i motywuj ludzi tak dalej.. Podrwienia dla rodzinki!

    • Paweł S Odpowiedz

      Wydasz 800zł na ubezpieczenie, a w razie „W” ubezpieczyciel się na Ciebie wypnie. Ale to też nie straszne, wystarczy poganiać się trochę po sądach, rzecznikach, prawnikach i dostaniemy te nasze kilkaset (może kilka tysięcy). Też kiedyś płaciłem AC i pożałowałem. To samo z korzystaniem z ASO, w razie czego powiedzą, że komputer nie wykrywa usterki i możemy wsadzić sobie gwarancję. Mówisz o zadrapaniach, obiciach na parkingach. Rzeczywiście codzienność, ale co z tego? Samochód to przedmiot użytkowy. Rysy czy inne małe uszkodzenia powinny być po prostu akceptowane i olewane. To tak jakby zmieniać szybkę w telefonie po jej lekkim porysowaniu. Bez sensu.

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Jasne, że nie odbieram tego jako atak – bardzo racjonalnie piszesz. To może od końca 🙂 Te 150 zł zapłaciłem za wymianę oleju z filtrami – pisałem kiedyś o szeroko rozumianym geoarbitrażu, z którego korzystam właśnie w takich wypadkach. Co do opon – mam 2 zestawy na osobnych felgach i od kiedy posiadam auto (będzie już ok 8-9 lat), wymieniam sam. Ewentualnie 1 sezon po kupnie nowych opon robię to w warsztacie w celu wyważenia. Płyn do spryskiwaczy został jeszcze z poprzedniego roku – pamiętaj, że zrobiłem 7000 km na dłuższy trasach, gdzie auto użytkuje się nieco inaczej niż jeżdżąc po mieście. Masz rację jeśli chodzi o wycieraczki – kupione, jeszcze nie wymieniłem, zapłaciłem bodajże 50 zł i ta kwota pewnie umknęła w kategorii „Inne” lub zwyczajnie zapomniałem jej wpisać – również się darza niestety.
      Co do ubezpieczenia. Zapłaciłem 1680 zł za 2 lata, nie za rok, ponieważ tyle jeżdżę bez AC. Gdyby te pakiety ubezpieczeń AC+OC były sensowne, tzn. uwzględniały rzeczywistą wartość auta, gdyby wyliczenia uwzględniały nowe elementy, a robocizna nie była wyceniana śmiesznie nisko, to pewnie bym się bardziej zastanawiał. Kilkukrotnie w swoim życiu korzystałem z AC i za każdym razem wyliczenia były skandalicznie zaniżone, a reklamacja, którą raz napisałem pozostała zwyczajnie olana. Gdybym jeszcze miał samochód wart dużo (to oczywiście względne, ja mam na myśli kwoty rzędu 30-40 tys zł wzwyż), ubezpieczyłbym go bardziej kompleksowo.
      Pozdrawiam serdecznie i dzięki za wartościowy komentarz.

      • Trevi Odpowiedz

        1) No o i widzę co Was odstrasza. Boicie się ubezpieczyciela.. a recepta jest prosta – trzeba wybrać sprawdzonego i taki wariant który pozawala oddać auto do serwisu i rozliczyć się bezgotówkowo – wtedy nie ma problemu z zaniżaną wyceną.. Poza tym sam jestem przykładem gdzie szperając w internecie – tak samo jak szuka się okazji a nie pierwszej lepszej oferty – znalazłem OC+AC bez udziału własnego dla auta do 10.000zł.. Naprawdę wystarczy poszukać.. (z wyceną napraw też nigdy nie miałem kłopotu ani nikt z mej rodziny..)
        2) Tak wiem że 1680 na 2 lata.. dlatego napisałem spokój na 4 lata (2×2)
        3) Nie odniosłeś się do kradzieży, pożaru lub powodzi czy szkody całkowitej (auto do kasacji) – wtedy twoja „poduszka finansowa” nie pokryje całości.. a nie sądzę że będzie na poziomi 100% wartości auta..

        Ale rozumiem Ciebie i Twoje podejście bo sam taki byłem.. tyle że z wiekiem i doświadczeniem jednak podejście się zmienia.. człowiek „kupuje” spokój.. i absolutnie nie mówię też tu o ubezpieczaniu wszystkiego jak popadnie.. trzeba znaleźć jak zawsze „złoty środek”..
        Pozdrawiam
        Pozdrawiam..

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          Jeszcze odpowiem na punkt 3 z Twojego komentarza. Załóżmy, że moje auto jest warte 15.000 zł (mniej więcej tak pewnie jest). Mogę się założyć, że ubezpieczyciel nie tylko wyceni je niżej, to dodatkowo obniży swoją wycenę na dzień zdarzenia, a dodatkowo – np. w przypadku kradzieży, odejmie co najmniej 10%. W efekcie dostanę coś około 10.000 zł – i to pewnie po długich bojach. Miałem też kiedyś szkodę całkowitą – jaką dla ubezpieczyciela była naprawa za 1.500 zł auta wartego 12.000 zł. To, że mechanik naprawił mi za 1.500 zł nie przeszkodziło ubezpieczycielowi wycenić tego samego na kilkukrotnie więcej i powiedzieć „masz pan drobniaki i weź sobie wrak”. Zrobiłem, sprzedałem, nawet nie sprawdzałem czy takie auto (po szkodzie całkowitej) można jeszcze ubezpieczyć w wariancie OC+AC. Po kilku bataliach z ubezpieczycielami rzeczywiście mam do nich awersję i wolę polegac na sobie samym, co nie musi oznaczać wygórowanych kosztów, o ile auto nie jest zbyt wiele warte.

          • Trevi

            Powtórzę kolejny raz.. mówię o ubezpieczeniu BEZ udziału własnego i BEZ amortyzacji części.. dobre ubezpieczalnie podają widełki wartości auta – sam możesz ustalić jaka wartość ma Twoje auto wg Ciebie (widełki naprawdę prezentują ceny rynkowe)..

            Ok – nie przekona się nieprzekonanego.. każdy ma swoje racje.. oby nigdy Ci nie „buchnęli” Ci auta lub wichura nie przewróciła drzewa..

            PS – możesz nie uwierzyć ale dziś moja mama miała właśnie stłuczkę.. Zaskakujące, doprawdy..

    • inwestor Odpowiedz

      Koszty kosztami, ale to podejście do ubezpieczeń jest dla mnie niepojęte.

      Nie przepadam za tą kategorią produktów i nie uważam, żebym kupował za wiele, ale rzeczy, których nie byłbym w stanie odkuć w kilkuletniej perspektywie, ubezpieczam:
      a) na AC/OC/NW jestem do przodu (kto jeździ po Wawie ten wie, że zdarzenie to kwestia czasu, a koszty napraw są dziś koszmarne),
      b) mieszkanie ubezpieczam, bo to bardzo niewielki koszt a ryzyko zabiłoby mnie finansowo i pewnie jeszcze zostawiło z częścią kredytu,
      c) ubezpieczyłem swoje życie – z myślą o żonie i dzieciach.

      Przy stosowaniu z głową i odrobinie odporności na marketingowe „zgrzewki”, ubezpieczenia to jednak cudowny wynalazek. Jeśli Twoje podejście okaże się lepsze, to tylko dzięki fartowi, a nie planowaniu…

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          Hehe – wiem do czego zmierzasz. Wysoka składka i niska suma ubezpieczenia? Tak to niestety jest w ofercie indywidualnej – i również dlatego nie kupiłbym takiego ubezpieczenia.

        • inwestor Odpowiedz

          Prawie całą kwotę kredytu hipotecznego. Składka, faktycznie, stanowi dość poważny wydatek, przy czym ciągle jestem piękny i młody – więc to niby „tanio”…

      • wolny Autor wpisuOdpowiedz

        „kto jeździ po Wawie ten wie, że zdarzenie to kwestia czasu, a koszty napraw są dziś koszmarne” – właśnie, takie aspekty również powinno się wkalkulować w ryzyko. Skoro jeżdżę kilka tysięcy km rocznie, niemal w 100% na trasie (w tym pewnie ok 70% na autostradzie), a brak auta nie blokowałby mi możliwoście zarabiania czy absolutnie normalnego życia, to też i patrzę na ten wydatek nieco inaczej.
        Co do mieszkania – również ubezpieczam, ale raczej w podstawowym zakresie (mury, elementy stałe, niska wartość elementów ruchomych) – płacenie ok 100-150 zł rocznie za coś wartego kilkaset tysięcy nie wydaje się wygórowane. W przeciwieństwie ubezpieczenia samochodu, które W MOIM PRZYPADKU takie właśnie jest.
        Ubezpieczenie na życie… aktualnie finansuje mi to pracodawca, natomiast to w dużej mierze kwestia posiadanego kapitału. Prawdopodobieństwo śmierci 30-kilku letniego faceta pracującego za biurkiem (do tego w domu 🙂 ), dbającego o swoje zdrowie jest tak mała, że gdybym nie miał ubezpieczenia od pracodawcy, nie zdecydowałbym się na jego kupno. Również dlatego, że zaoszczędzone pieniądze pozwoliłyby przez bardzo długi czas żyć spokojnie mojej rodzinie bez źródła przychodów.
        Pozdrawiam.

        • inwestor Odpowiedz

          „Prawdopodobieństwo śmierci 30-kilku letniego faceta pracującego za biurkiem (do tego w domu 🙂 ), dbającego o swoje zdrowie jest tak mała, że gdybym nie miał ubezpieczenia od pracodawcy, nie zdecydowałbym się na jego kupno”.

          Widzę to trochę inaczej. Takie prawdopodobieństwo jest zarazem najtaniej ubezpieczyć, a śmierć 30-latka z dwójką małych dzieci i kredytem to cos potencjalnie o wiele groźniejszego niż śmierć 50-latka, który zdążył spłacić hipotekę, odchował dziatwę i zdołał odłożyć parę groszy. Poza tym po 30-tce różne rzeczy się już w człowieku zaczynają sypać i sport nie zmienia tu tyle, ile by się chciało 🙂

  4. Newbie Odpowiedz

    Szacunek! Tez prowadze jakiegos tam Excel’a z wydatkami i mam przeglad sytuacji, ale Ty potrafisz dokladnie powiedziec KIEDY, ILE , ZA CO. Chcialbym miec takie zestawienie jak Wy 🙂 Zastanawialem sie juz nad wiarygodnoscia wynikow miesiecznych i doszedlem do wniosku, ze one sa malo warte. Mysle, ze trzeba wlasnie tak jak Ty liczyc w cyklu rocznym. Tzn. kazdego dnia pamietac o tym, zeby nie wydawac na glupoty, a po kilku latach wyliczyc sredni miesieczny wydatek. Tylko, ze… wydatki na dzieci sa proporcjonalne do ich wzrostu 🙂 Ciekawe czy ktos to juz policzyl…

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Hej, żeby liczyć zestawienia roczne, najpierw trzeba wykonać mrówczą pracę każdego dnia i robić mini-podsumowania miesiąca. Ale to dla mnie dosłownie kilka minut dziennie, do tego na koniec każdego miesiąca ok 30-60 min na podsumowanie, na podstawie którego raz w roku tworzę coś, czego fragment opisałem właśnie w tym wpisie.

  5. Paweł S Odpowiedz

    Patologia umów śmieciowych? Przykre czytać takie bzdury u Ciebie, Wolny.
    Policz ile za Twój etat płaci pracodawca to może zrozumiesz co jest patologią. Jakby U.Ś. były złe to by się POpaprańce i spółka do nich nie dobrały. Marcin Iwuć albo Michał Szafrański pisali ile tracimy na umowie o pracę. Proponuję się zapoznać. Przez takie myślenie jak Twoje, ludzie cieszą się z oskładkowania umów wolnych od podatku na ZUS i podnoszenia minimalnej krajowej. Już nawet łaskawie nam rządzący mówią, że sami musimy oszczędzać bo z ZUSu to @#$%^ dostaniemy.

    Co do wydatków. Wliczanie pieniędzy wydanych na inwestycję do wydatków ma tyle sensu co wliczanie do nich przelewów na lokaty. Za to wliczyłbym spadek wartości auta do kosztów (no chyba, że cały wydatek na ten cel wliczyłeś już wcześniej, przy zakupie?)

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      No dobrze – może niezbyt fortunnie dobrałem słowa. Sam zresztą kiedyś o tym pisałem: klik. Tyle, że na umowy śmieciowe ja czy Ty patrzymy inaczej niż ktoś zaczynający pracę czy chcący się starać o dziecko, względnie często korzystający z uprawnień, jakie daje umowa o pracę.

      • Paweł S Odpowiedz

        Oj patrzą, patrzą inaczej. Ale niesłusznie. Jeżeli chodzi o zachodzenie w ciążę na etacie to zwyczajny wyzysk. Tak, tak. O ile pozwalamy sobie na to w wielkiej firmie albo budżetówce to pikuś, ale jak w małej to jesteśmy zbędnym kosztem dla pracodawcy, który może ledwo łączyć koniec z końcem niszczony przez aparat państwowy. Nie dziwię się, pracodawcom, że nie chcą zatrudniać młodych kobiet. Szkoda, że takie działanie (łapanie pracodawcy na dziecko) jest postrzegane jako coś właściwego.

        • Kasia Rz. Odpowiedz

          Czy także niewłaściwe było to, że Twoja matka złapała swojego pracodawcę na Ciebie?

          • wolny Autor wpisu

            Kasiu – jeśli to również „życzliwa podpowiedź” jak ostatnio i nie masz zamiaru nikogo obrażać, to proszę Cię – sprawdź w słowniku definicję życzliwości. Zachowajmy poziom dyskusji proszę. Pozdrawiam.

          • Kasia Rz.

            Przykro mi bardzo, ale zanim ktoś napisze: o „kobietach, łapiących na ciążę swoich pracodawców”, to powinien odnieść taką opinię do siebie samego. Może wtedy takich, co najmniej dziwnych opinii, by nie wygłaszał.

          • wolny Autor wpisu

            Rozumiem frustrację, ale przecież można nieco się odciąć od emocji i odnieść do postawy/opinii, a nie robić tak zwane „wycieczki osobiste”, prawda?

          • Paweł S

            Wolny, spokojnie. Nie biorę takich rzeczy do siebie. Nie zauważyłem nic niewłaściwego w pytaniu Kasi. W sumie to jest właściwe. Ton jest dosadny, taki jak lubię. 🙂 Kasia nie różni się od tych co myślą, że najlepszą na świecie rzeczą jest umowa o pracę w budżetówce, a minimalna krajowa powinna wynosić milion pińcet. My jest jest jej żal. Onety i tefałeny zrobiły sieczkę z mózgu. Proponuję Kasi płacić jej fryzjerce, która zajdzie w ciąży, kasjerce czy innej kobiecie, której Kasia usług korzystała. Praca jest usługą. Sprzedajemy ją pracodawcy. My korzystając z usług ww. osób jesteśmy pracodawcą.

          • wolny Autor wpisu

            Ciekawe jest to, co piszecie. Bo tak: sam będąc więcej niż dobrze zabezpieczony finansowo również wolałbym płacić minimum podatków i mieć z tego tytułu minimum świadczeń. Przykładowo, chętnie wyzerowałbym to, co płacę na ubezpieczenie zdrowotne/chorobowe/emerytalne i oszczędził na przyszłe tego typu wydarzenia. Ale przecież wszyscy wiemy, że to się sprawdza tylko w przypadku jednostek. Ogół niestety potrzebuje bacika i trzeba mu te pieniądze zabrać, żeby później małą część oddać. Gdyby nie było świadczeń typu płatny urlop macierzyński, ulg podatkowych na dzieci itp to naprawdę w dzisiejszych czasach nie byłoby komu rodzić dzieci…
            Dlatego swoje podatki traktuję między innymi jako zło konieczne i coś, bez czego ogół ludzkości chodziłby goły i niezbyt wesoły. A zapewniam, że podatków płacę niemało.

          • Paweł S

            Potrzeba matką wynalazków. Obecnie ludzie nie potrafią zadbać o własny tyłek. To fakt. Ale to problem realiów w jakich żyjemy. Należałoby ograniczyć państwo do minimów. Wyeliminować kreowanie pieniądza poprzez kredyt, poprawić poziom edukacji i przestać robić sieczkę z mózgu ciemnemu ludowi. Wtedy większość potrafiłaby zadbać o swoje rodziny i miałaby dzieci. Obecnie zbyt wiele środków i energii przedsiębiorców idzie na walkę z państwem, które w ogóle nie pełni swojej definicyjnej (od definicji, mam nadzieję, że jest takie słowo?) funkcji. Dlatego „kosić” kasę od kogoś (czegoś) kto żyje naszym kosztem to co innego niż wyciągać ją od kogoś kto jak my próbuje radzić sobie w tych porąbanych realiach, a do tego daje nam pracę (wiem, łaski nie robi, ale jednak mimowolnie nas wspiera).

          • wolny Autor wpisu

            Piszesz o utopii – wiesz o tym, prawda? Ja wolę patrzeć na realia i spróbować się w nich odnaleźć, mimo wielu niesprzyjających warunków. I staram się podpowiadać jak to zrobić tym, którzy chcą. To wszystko – świata nie zbawię 😉

          • Paweł S

            Utopią to jest, ale nie dlatego, że nie da się tego zrobić, ale dlatego, że ludzie uważają obecny stan rzeczy za pożądany i najchętniej by to pogłębili. Ale nie mam zamiaru się na to godzić i będę z całych sił bronił się przed tym bagnem w jakim żyjemy. I to co tu się teraz dzieje powoduje, że nie żal mi ludzi biednych. Większość z nich żyje jak żyje na własne życzenie. Mi obecny system już rozłożył dwa biznesy (pierwszy zanim wystartował, na szczęście), a z drugim dałem sobie siana ze strachu o własne pieniądze.
            Jest takie powiedzenie (pewnie przekręcę) „Są rzeczy, o których wszyscy wiedzą, że są niemożliwe, ale przychodzi ktoś kto tego nie wie i to robi”. Może czas zacząć przestać wolność, nie tylko jednostki, ale całego społeczeństwa, postrzegać jako coś niemożliwego?

          • Krzysztof

            >>Gdyby nie było świadczeń typu płatny urlop >>macierzyński, ulg podatkowych na dzieci itp to >>naprawdę w dzisiejszych czasach nie byłoby komu >>rodzić dzieci…

            uwazasz, ze dzieci rodza sie, sa powolywane na swiat zeby wysepic platny urlop maciezynski czy ulgi podatkowe? Oczywiscie ze dzieci nadal by sie rodzily, tak jak 2 tys lat temu rodziny sie w jaskiniach, rodzily sie w czasie II wojny swiatowej i rodza sie dzis w wschodniej Ukrainie – prawdopodobnie nawet przyrost naturalny oscylowalby w okolicach dzsiejszych 1.3.

          • Maga

            Ale to nie jest wina kobiet, że pracodawca ma z powodu ich ciąży problemy finansowe.
            Absurdem byłoby oczekiwanie, że kobita zanim zajdzie w ciążę to się zwolni, żeby nie obciążać kosztami pracodawcy. Przecież ona spodziewając się dziecka też musi mieć z czego żyć.
            Jedyne do czego można się przyczepić, to państwo, które doi przedsiębiorców bez litości.
            Osobiście znam problem niejako z dwóch stron – jestem kobietą, dwukrotnie byłam w ciąży, a jednocześnie mój mąż jest takim właśnie właścicielem średniej firmy.
            Rozumiem więc i kobiety i pracodawców. Idealne byłoby wprowadzenie takich rozwiązań, w których kobieta w ciąży nie byłaby dla pracodawcy aż tak dużym obciążeniem.

          • Magda

            Chciałam zauważyć, że wyrażenie „Jeżeli chodzi o zachodzenie w ciążę na etacie to zwyczajny wyzysk.” również jest nieżyczliwe. Chyba że szczucie na kobiety to Twoim zdaniem odpowiedni poziom dyskusji?

            Nazywam to szczuciem, ponieważ za ciężarną na etacie (jeśli pójdzie na lekarskie lub macierzyński) płaci ZUS, a nie pracodawca. Więc argument Pawła jest nieprawdziwy merytorycznie i nieżyczliwy. Ale jemu uwagi nie zwróciłeś. Mimo że twoja żona zapewne z macierzyńskiego korzystała? Interesujące pojęcie „poziomu” dyskusji.

          • wolny Autor wpisu

            Oczywiście, że Paweł również przeginał – ale z tego, co pamiętam, ograniczał się do ogólnych stwierdzeń, a nie do tak zwanych „wycieczek osobistych”, tak jak to zrobiła Kasia. Nie chciałbym moderować tego typu wypowiedzi, nawet jeśli nie zgadzam sie z komentującym.

          • Paweł S

            No oczywiście, że niewłaściwe. Chociaż to były inne czasy i realia. Trudno mi się do tego odnieść. Wiem, że mama pracowała do ostatniego dnia zanim mnie urodziła (karetka zabrała ją z autobusu, którym jechała do pracy). Nie wiem jaki był status własności zakładu w którym pracowała. Możliwe, że była to firma Państwowa, a tu mój stosunek do takich chwytów jest zupełnie inny. Dlaczego? Bo, jak już wspomniałem, aparat państwowy nas dy…. tfu wykorzystuje. Możliwość odpłacenia się i skorzystanie z tej możliwości to co innego niż kiwać takiego obywatela jakim my jesteśmy.

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          Masz sporo racji, tylko jak to rozgraniczyć? Kobiety w korpo i budżetówce mogą zachodzić w ciążę, a w małych firemkach nie? Poza tym, to chyba ZUS w pewnym momencie przejmuje koszty na siebie (ekspertem nie jestem – popraw mnie jeśli to konieczne)?
          I wreszcie: gdzie będziemy za kilkadziesiąt lat, jeśli kobiety nie będą rodziły dzieci, bo ich rodziny nie będą miały jak się utrzymać po tej „radosnej” wiadomości?

          • Weronika

            Kobiety rodziły dzieci jeszcze zanim wymyślono takie bajery jak urlopy macierzyńskie 😉 Nie bój żaby.

            Inna sprawa, że IMHO jeżeli pracodawca oferuje umowę o pracę, to znaczy, że wlicza sobie ryzyko przejścia pracownika na urlop rodzicielski (tak, tak, panowie też mogą nagle zniknąć na pół roku!). Jeżeli pracodawca nie jest w stanie takiego ryzyka ponieść, to oferuje „śmieciówki”. Ja jestem na b2b i nie liczę na żadne zasiłki w razie ciąży, bo ubezpieczam się sama 😉

          • Paweł S

            Korpo i budżetówka żyją z nas. Może niektóre zagranicznego firmy postawiły u nas jakąś montownię, ale nieliczne. Większość to usługi różnego typu, które są świadczone bo dostatek (jaki by nie był) został wypracowany przez małych przedsiębiorców i procentów z prawdziwego zdarzenia. Też nie wiem kiedy i jakie kosztu ZUS bierze na siebie (ciekawe, który urzędnik albo polityk wykłada kasę? Kolejny raz łapiesz się na pranie mózgu, w którym wciska się, że Państwo nam cokolwiek daje.) Proponuję zapoznać się z wizją państwa przedstawianą przez prawdziwie prawicowe partie (np KNP). Kiedyś nie było ZUSu srusu, a ludzie mieli dzieci i dobrze żyli. Jeżeli teraz dzień wolności podatkowej wypada gdzieś w drugiej połowie roku, to łatwo można policzyć, że siła nabywcza wzrasta dwukrotnie w momencie pozbycia się obciążeń podatków i darmozjadów. Ale koniec tematu. I tak jestem skazany na zakrzyczenie. Sam, Wolny, korzystasz z przywileju jakim jest żona na utrzymaniu podatników. Nie obwiniam Was o taki stan rzeczy, tylko system.
            Taka prośba. Policz i napisz nam, co jest wyższe: Twój dochód netto + to co otrzymuje małżonka od państwa, czy kwota, którą płaci Twój pracodawca za Twoją pracę?

          • wolny Autor wpisu

            Pawle – co do podatków, to oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że to my je płacimy, a otrzymujemy tylko niedobitki, których ktoś tam na górze nie zdążył przejeść. Mimo to nie sądzisz chyba, że nasza cywilizacja by przetrwała, gdyby nagle zlikwidować wszystkie podatki i gdyby każdy musiał sam się utrzymać i pokryć takie „zdarzenia” jak choroba, emerytura itp z własnej kieszeni – z zaoszczędzonych przez siebie pieniędzy. Przykro mi, ale w tym względzie nie mam zbytniej wiary w ogół ludzkości. Rozumiem, że Ciebie ogół nie interesuje?
            Co do ostatniego pytania… gdybym miał wybór i patrzył tylko na nasze finanse, to z chęcią zrezygnowałbym ze świadczeń, które odbiera żona w zamian za usunięcie różnicy brutto-netto, bo rozumiem że o tym właśnie piszesz.

          • Paweł S

            Oj jakby teraz zabrać wszystkie świadczenia i zlikwidować podatki (większość), a co za tym idzie proporcjonalną ilość synekur, to byłoby słabo u nieudaczników i nierobów (zwłaszcza pijawek). Niezbędne byłoby usunięcie rezerwy cząstkowej, dzięki której banki kreują kasę i inflację. Co by się wtedy działo? Pogrom wśród darmozjadów, gwałtowny skok dobrobytu u osób wykonujących wartościową pracę. Producenci przenieśliby się z zachodu, a nawet Chin do nas, spowodowałoby to wzrost miejsc pracy i płac. Na prawdę wszyscy uczciwi ludzie by na tym skorzystali. Dodam, że poprzez ukrócenie roli banków nie byłoby dewaluacji pieniądza. Efekt? „Skarpeta” przynosiłaby realne zyski.
            Twój dochód brutto, to nie cały koszt jaki ponosi pracodawca z tytułu zatrudniania Ciebie.

          • wolny Autor wpisu

            „Twój dochód brutto, to nie cały koszt jaki ponosi pracodawca z tytułu zatrudniania Ciebie.” – tak, wiem. Czyli dostałbym jeszcze więcej, niż wynosi różnica brutto-netto.

            Nie zgodzę się co do „Na prawdę wszyscy uczciwi ludzie by na tym skorzystali”. Powiedziałbym tak: niemal wszyscy uczciwi, zaradni, przewidujący i oszczędni by zyskali. W praktyce: może 1% społeczeństwa? Uczciwym można być bez odnoszenia sukcesów finansowych, bez ubezpieczenia się (nieważne: samodzielnego czy w firmach zewnętrznych), bez uwzględniania katastrof (nawet tak niewielkich w skali gopodarki, jak przewlekła choroba czy inne zdarzenia uniemożliwiające zarabianie, nie mówiąc o poważniejszych zmianach) i bez wybiegania myślami do wieku emerytalnego, kiedy masz 30-tkę.

          • Paweł S

            Dalej będę stał przy swoim. Porównam Ci dwie osoby. Nowak – pracuje w fabryce za minimalną krajową i Kowalski – darmozjad w urzędzie albo banku – średnia krajowa. Tych pierwszych jest więcej (mam nadzieję). Co się dzieje gdy kasujemy PIT, CIT, VAT, ZUS ( i jemu podległe podatki) no i rezerwę cząstkową? Ten pierwszy zarabia o połowę więcej, ceny spadają o połowę (pi razy oko). Ted drugi traci pracę i czeka aż firmy, które po uproszczeniu procedur i obniżeniu kosztów działalności gosodarczej, walą do nas drzwiami i oknami. Kilka miesięcy byłoby ciężkie, ale natychmiast rozpoczęty proces tworzenia nowych miejsc pracy dałby pierwsze miejsca pracy (oczywiście nie ciepłe posadki), a potem byłoby tylko lepiej. Co by było gdyby zlikwidować złodziejski podatek od emisji CO2, gdyby nasze państwo przestało płacić miliardy odsetek od długów zaciągniętych w międzynarodowych instytucjach finansowych? Utopia przy tym to pikuś. Niestety, tak jak mówisz, obecnie się nie da, ale tylko dlatego że większość tak myśli, a w g…kracji większość rządzi.

          • wolny Autor wpisu

            Skasowanie długów zagranicznych? Powodzenia życzę – chyba tylko bankructwo by sprawę załatwiło.
            Rozumiem Twoją wizję, tyle że nie jestem takim optymistą. Ten Nowak, któremu pensja wzrosłaby 2-krotnie też mógłby ją przejeść/przepić i każdy problem byłby dramatem, który zrzuciłby na państwo, „bo nie daje”. I co wtedy – prawo dobory naturalnego się kłania.

          • Kasia Rz.

            Bez podatków, czyli państwa czyli np. bez policji, sądów, więzień, to chyba każdy musiałby cały czas nosić przy sobie broń i od czasu do czasu skutecznie jej użyć w obronie własnej.

          • Paweł S

            Nie mówię o całkowitym zlikwidowaniu. Państwo powinno nas chronić i tylko tyle. Dlatego policja, sądy są potrzebne. Z drugiej strony, wiele z tych instytucji mogłoby się utrzymać z opłat, które już teraz ponosimy (tak, Wasze darmowe państwo nie jest darmowe), gdyby uprościć prawo i procedury i sędziowie zajmowaliby się karaniem przestępców, a nie szarych ludzi. Sama niedawno narzekałaś na przerośnięty aparat państwowy (ukaranie staruszki(a) za handel na rynku), za chorą służbę zdrowia. A teraz bronisz tego burdelu. Zdecyduj się.

          • Kasia Rz.

            Nie bronię tego „burdelu”. Co innego postkomuna, a co innego zasiłki na dzieci.

        • Paweł Odpowiedz

          Czy Ty siebie słyszysz co opowiadasz? Kobieta która chce zajść w ciążę powinna wcześniej się zwolnić z firmy bo będzie obciążeniem dla swojego pracodawcy? Sorry ale chyba naczytałeś się za dużo liberalnych bzdur. Oczywiście Twoja żona (jeśli oczywiście masz) przed zajściem w ciążę zwolni się/albo zwolniła się najpierw z pracy? No bo wiesz głupoty to każdy pisać może ale żeby to miało poparcie w czynach.

          Powiedz mi jaki pracodawca ponosi koszt gdy kobieta zajdzie w ciążę? Czy płaci jej za cały okres zwolnienia jeśli na nie pójdzie? Czy płaci jej macierzyński? No dobra musi znaleźć kogoś na jej zastępstwo, ale czy to jest aż tak wielki kłopot? Jeśli to jest aż taki kłopot to znaczy że albo pracodawca minął się z powołaniem i na biznesmena się nie nadaje skoro nie umie rozwiązać takiego problemu. Albo biznes który stworzył jest o kant dupy potłuc skoro pójście jednej osoby na macierzyński wywraca jego biznes do góry nogami.

          • Paweł S

            Nie powinno być czegoś takiego jak zasiłki takie czy owakie. Nie powinno być większości podatków. System jest problemem, a nie postawa jednostek. Czasami ta jedna osoba to wszyscy pracownicy, ale nie w tym rzecz. Nie mam żony i dzieci. Planuję rodzinę, po ślubie. Czy wtedy żona się zwolni? Nie. Dlaczego? Bo nie zamierzam jej wysyłać do jakiejkolwiek pracy na etacie. Szkoda pieniędzy na żywienie darmozjadów. Z tego samego względu nie biorę pożyczek w bankach. Ale pewnie uważasz, że inflacja oznacza dobrobyt więc co Ci będę tłumaczył. Nie wiem jakie dokładnie są obciążenia pracodawcy z tytułu urlopu macierzyńsko czy innych z tym związanych świadczeń. Nie jest mi to potrzebne, ale na pewno są spore, skoro pracodawcy tego unikają. Wszystkim miłującym socjalizm proponuję, jak Kasi, płacić kobietom, z których pracy korzystali, a z powodu ciąży odeszły z pracy. Jesteście ich pracodawcami i to w większym stopniu niż ten kto pośredniczy w przekazywaniu kasy od Was do niej.

          • Kasia Rz.

            Całkiem sporo pamiętam z socjalizmu, więc wierz mi, na pewno go nie miłuję 🙂

            Na prawdę nie mam nic przeciwko płaceniu kobietom na ich dzieci. Człowiek nie żyje tylko dla siebie, a pieniądze nie są celem samym w sobie, przy najmniej dla mnie.

          • Paweł S

            Pamiętasz? To myślisz, że minął? Wiesz czym ten się różni od tamtego? Wedy własność była Państwowa, teraz należy do banków (korporacji). Poza tym nic się nie zmieniło.

          • Kasia Rz.

            Trochę się jednak zmieniło :): np. wojska sowieckie nie stacjonują na terenie RP, a ja nie muszę stać po pół kilograma szynki na kartki przez dwie godziny w kolejce, co akurat doskonale pamiętam. Mimo wszystko wolę obecny: „burdel” od np. stanu wojennego, chociaż różnych zastrzeżeń mam bardzo dużo.

          • wolny Autor wpisu

            „Człowiek nie żyje tylko dla siebie” – ładnie powiedziane. Ja bym dodał: i podatki też nie płaci tylko dla siebie (tak, wiem – odpowiecie, że również dla bandy, która je zaraz rozkradnie :)).

          • Paweł S

            Ale przecież można sobie pomagać poprzez bezpośrednią pomoc. Sąsiad niedojada, to mu pomagasz, a nie udajesz, że nie widzisz bo nawet jakbyś chciał to nie możesz bo sam byś znalazł się w jego sytuacji. Albo machasz ręką na jego niedolę bo przecież jest Państwo. Socjalizm powoduje zanik solidarności międzyludzkiej.

          • wolny Autor wpisu

            Chleb kupię nie tylko sąsiadowi, ale i obcemu w potrzebie. Ale za operacje na otwartym sercu już raczej nie sfinansuję. A może tak? Może jednemu, drugiemu, ale setnemu? A i tak przyjdzie 101 i powie „nie mam z czego, przecież teraz wszystko takie drogie, od kiedy prywatne”.

          • Wojtek

            Jednym tefałeny robią wode z mózgu a drugim JKM. Pawle, poczytaj dokładnie na co idą Twoje podatki, sprawdź za co gmina buduje (i utrzymuje) drogi, dlaczego płacę tylko 350 zł za żłobek itd. To o czy piszesz do utopia, zejdź na ziemie.

          • Paweł S

            Srata tata, nie utopia. Płacisz 350zł za żłobek dzięki czemu oszczędzasz (przykładowo) drugie tyle, a ile zabiera Ci państwo z wynagrodzenia? Ile dopłaca pracodawca? Ile płacisz VATu? Jeszcze raz. Niektóre podatki są niezbędne, ale tylko niektóre.

          • Wojtek

            Czyli doszliśmy do tego, że jednak podatki są potrzebne. To teraz poszperaj i sprawdź ile kosztuje np. endoproteza + trzytygodniowy pobyt w szpitalu, nie mówiąc już o terapi onkologicznej. To co chcesz płacić te podatki czy leczysz się za swoje?

          • Kasia Rz.

            Terapia onkologiczna kosztuje tyle, że w umowach na prywatne ubezpieczenie zdrowotne są zapisy drobnym druczkiem, że ubezpieczenie takiego leczenia nie pokryje.

          • Paweł S

            Te umowy to też problem. Oczywiście. Dlatego wspomniałem o instytucjach finansowych, które w uczciwych realiach nie miałyby racji bytu.

          • wolny Autor wpisu

            Dokładnie. Przeciętny „uczciwy”, co to by zyskał na zniesieniu większości podatków by się obsr$&@ jakby zobaczył rachunek za parę specjalistycznych zabiegów/badań/operacji, które mogą być konieczne, żeby próbować ratować kogoś z jego rodziny.

          • Paweł S

            Jakby mnie i moją rodzinę zwolniono ze wszystkich podatków (poza tymi na bezpieczeństwo i infrastrukturę) to biorę swój los na klatę i nie marudzę. Rozumiałbym waszą postawę w sytuacji gdy wszystko hula aż miło, ale czy nie widzicie jaka jest sytuacja? Co z tego, że masz „za darmo” endoprotezę, jak umrzesz zanim ją dostaniesz? Gdybyś zamiast ZUSu opłacał prywatne ubezpieczenie, to byś miał pomoc natychmiast. Prywatne zawsze jest bardziej rentowne niż państwowe i dotowane z państwa.

          • wolny Autor wpisu

            Ja też chętnie wziąłbym swój los w swoje ręce i byłbym znacznie lepiej ustawiony i przygotowany niż teraz. Ale czy moi (i Twoi) sąsiedzi też? Ja już widzę te tłumy na ulicach i zamieszki spowodowane olbrzymimi podwyżkami tych krwiożerczych przedsiębiorców, co to dyktują ceny jak im się podoba pod nieobecność kochanego państwa, na które tak narzekaliśmy, a którego nagle tak zabrakło 🙂

          • Wojtek

            „jak umrzesz zanim ją dostaniesz” – skończ czytać onety.

            „to biorę swój los na klatę i nie marudzę” – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Może jeszcze emerytury byś zlikwidował? O nagłej chorobie nie będę pisał bo i tak nie zrozumiesz.

            „Prywatne zawsze jest bardziej rentowne niż państwowe i dotowane z państwa.” – wyobrażasz sobie prywatną służbę zdrowia? Tak? To gratuluje wyobraźni.

          • Adam

            Zdecydowanie wesprę radykalizującego w duchu Korwinowskim Pawła oraz umiarkowanego w tychże kwestiach Wolnego. Jakby to więc było w nagłej biedzie, np. w poważnej chorobie? Otóż nie wspomagałoby państwo, więc trzeba by było mieć sporo gotówki przygotowanej, liczyć na pomoc rodziny, przyjaciół, fundacji, stowarzyszeń, organizacji. Może byśmy żyli wtedy jakoś tak bardziej po… amerykańsku? W sensie: stadnie, społecznie? A może nawet (tu na koniec nieco s-f) może nawet… (aż się boję wymówić) może nawet Kościół by wspomógł swych potrzebujących wiernych? (Miałby za co nieprawdaż???) W każdym razie rozwiązania by się same znalazły. Trzeba by jednak samodzielnie myśleć. Planować. Przewidywać. Tak sądzę.

        • lr Odpowiedz

          Możesz mi wytłumaczyć, jakie to straszne koszty ponosi ten biedny pracodawca zatrudniający kobietę w ciąży? Z tego co wiem to ewentualnie 33 dni zwolnienia lekarskiego (o ile pójdzie na nie), resztę płaci ZUS z naszych składek. No chyba, że się mylę?

          • Ania

            No mi też się tak wydaje. Jestem właśnie w ostatnim miesiącu ciąży. Wybieram się na roczny macierzyński, który to płaci ZUS a nie pracodawca. Chętnie bym wróciła na swoje stanowisko ale odchodząc na zwolnienie nauczyłam wszystkiego nowego pracownika więc wydaje mi się że nikt nie był pokrzywdzony. Czy będę miała gdzie wracać nie wiem. Gdyby ciąża była bezproblemowa pewnie bym pracowała do końca jak moje koleżanki. Przepracowałam tam cztery lata, składki były odprowadzane.
            Powiedzcie mi kiedy w takim razie powinnam myśleć o dziecku żeby wszyscy byli zadowoleni? I pracodawca nie poszkodowany i inni podatnicy nie obwiniali mnie o ciążę? A kiedy mam myśleć o drugim? Nie mam babć, cioć, jesteśmy z mężem sami na swoim utrzymaniu bez pomocy z zewnątrz. Cieszę się że chociaż rok czasu będę mogła bezstresowo zająć się dzieckiem za co zapłacą podatnicy tacy jak i ja. Pozdrawiam!

  6. Tina Odpowiedz

    Gratuluję niskich wydatków i zadowolenia z życia.

    Dodam kilka słów od siebie odnośnie wyjazdu na wakacje. W 2014 roku zdecydowaliśmy się na Chorwację. Razem z dojazdem całość zajęła nam niecałe trzy tygodnie (2 tygodnie na miejscu, 4 dni w podróży). Nocowaliśmy w apartamentach (2 lub 3 pokojowych), korzystaliśmy z przeróżnych atrakcji, zwiedzaliśmy okolicę. Byliśmy w górach, nad morzem, w jaskini, nad jeziorami, w zabytkowych budynkach i super restauracjach. Płynęliśmy motorówką i statkiem ze szklanym dnem. Całość zamknęła nam się w okolicy 8 tys. (uwzględnia zakupy przedwyjazdowe, ubezpieczenia, paliwo itp.). Jechaliśmy z 4-latkiem i 10-miesięczniakiem (nie musisz czekać paru lat, żeby wybrać się na rodzinne wakacje). Zdaję sobie sprawę, że 8 tysięcy dla wielu ludzi to nie jest mała kwota. Ale z drugiej strony jak wiele osób wydaje połowę z tego na tygodniowe all inclusive…

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Brawo – to naprawdę dobry wynik. W kwietniu powiększy nam się rodzina, więc teraz jeszcze się nigdzie dalej nie wybierzemy, ale za rok już najprawdopodobniej tak. Wiesz jak to jest: mając już jedno starsze dziecko człowiek czuje się pewniej z mniejszym, lepiej wie co robić, na co się przygotować, czego oczekiwać.

      • Tina Odpowiedz

        Z pierwszym byliśmy we Włoszech jak miał trochę ponad rok. Jak miał dwa lata – wyprawa w polskie góry. Potem wyjazd na wieś. Następny rok to ta Chorwacja. Jeździmy głównie we wrześniu, ceny są niższe. Dzieci to nie powód, żeby nie odpoczywać. A jak brak pieniędzy, to można kombinować weekendowe wypady do lasu, nad jezioro czy pod namiot. Regeneracja sił jest potrzebna. Pozytywne wspomnienia też.

    • rzuler Odpowiedz

      Hej. Wczoraj czytałem wpis o lodówkach i postanowiłem się szerzej rozejrzeć po Twoim blogu 🙂 Jeśli o mnie chodzi to ja nigdy nie lubiłem liczyć co do złotówki codziennych wydatków. Nie lubię marnować kasy, ale też nie wyobrażam sobie siedzenia i planowania domowego budżetu w excelu 😉 Co innego w firmie, tam kasa jest pilnowana, ale też są to inne kwoty 😉 W każdym razie u mnie sprawa rozwiązana jest tak, że mam konto 'prywatne’, gdzie co miesiąc automatycznie ląduje 500 zł. Z tego robię zakupy, bawię się kupuje prezenty, tankuję, kupuję bilety, często z tego udaje sie też jeszcze odłożyć na jakiś wyjazd, czy kupno sprzętu. Ogólnie z tego konta kasa może iść i na potrzeby, i na zachcianki. Do tej kwoty 500 zł dochodzą jeszcze jakieś papierki otrzymane w prezencie czy to na gwiazdkę, czy urodziny, czy po prostu po wizycie w domu, czasami jest to dodatkowe 100 zł, czasami 200, czy 300 zł – taki już przywilej bycia studentem, rodzice zawsze mi mówili, ze nie obchodzi ich co ja sobie dorobię ponad to, do końca studiów 'dotacji’ obcinać mi nie będą. Konto nr 2 to konto firmowe, z tego idą poważniejsze wydatki, ale tam już nie ma wydawania na głupoty. Comiesięczne wydatki lecące z automatu, jak rata kredytu, opłaty za mieszkanie, telefon i do tego jakieś niezbędne większe wydatki jak leczenie zębów, ubezpieczenie samochodu, jakieś droższe książki na uczelnię, grubsze wyposażenie do domu. Ogólnie kasa na drugim koncie jest już mocno liczona i każdy wydatek muszę mocno przed sobą uargumentować. Tutaj nie ma już wydawania na głupoty, wszelkie nadwyżki zostają na koncie firmowym i idą w jej rozwój. Wyjątkiem jest finansowanie rejsów (~3 k/rok), na które mi się zdarza pływać 2-3 razy do roku i które żądzą się swoimi prawami 😉

      Jak pisałem na początku – nie lubię marnować pieniędzy. Bez popadania w skrajności tam gdzie można oszczędzić, tam oszczędzam. np. wszystkie żarówki w domu są ledowe. Tak samo jak można kupić coś taniej na zapas, to kupuję. Kupując sprzęty dokładnie określam swoje potrzeby i nie przepłacam za jakieś niepotrzebne mi funkcje, czy dziwne skróty, które zazwyczaj są marketingowym bełkotem. Jak do czegoś rzeczywiście warto dopłacić to dopłacam, nie stać mnie na kupowanie szmelcu, ale też nie mam zamiaru dopłacać do znaczka na obudowie jeśli nic więcej za tym nie idzie 😉 Pozdrawiam 🙂

  7. inwestor Odpowiedz

    Ciekawe!

    Pomijając milion drobnych różnic w sposobie życia, upodobaniach etc. – mój wykres wygląda chyba dość podobnie z jednym, kluczowym zastrzeżeniem: KOSZT MIESZKANIA. Myślę, że dla mnóstwa młodych ludzi stanowi on nieporównanie większą część ciasteczka, u mnie spycha całą resztę do defensywy i winduje też sumę wydatków.

    U mnie to ponad połowa budżetu – rata kredytu, czynsz, opłaty i dojazdy (bo w mojej strukturze bilety komunikacji miejskiej leżą w tej samej kategorii, mocno zależnej w końcu od tego, gdzie mieszkasz).

    Wydatki śledzę od paru lat, w trybie nie-kryzysowym zostało nam już tylko miejsce na niewielkie optymalizacje i raczej kolejne roczne podsumowania niczym mnie nie zaskakują (dzieci są na początku relatywnie niskokosztowe – to mnie trochę zdziwiło).

    Natomiast – to może być potencjalnie ciekawe dla czytelników – nasze oszczędzanie skończyło się wraz z wygaśnięciem świadczeń ZUS dla żony. Wcześniej zarabialiśmy oboje, a wydawaliśmy jedną pensję. Teraz ta druga zniknęła i za nic nie możemy ugrać nic ponad zwykłe bilansowanie się budżetu. Co gorsza – podejrzewam, że nawet powrót żony do pracy by tego nie zmienił, bo wówczas wskakują do budżetu alternatywne wydatki (koszt opieki nad dzieckiem/dziećmi, straty na nie-zawsze-domowych obiadkach, koszty transportu, jakieś znów reprezentacyjne ciuchy, wyższe koszty zakupów, gdy masz mniej czasu na szukanie okazji i wyprzedaży etc.).

    W perspektywie mojego finansowego planu – dzieciaki są więc nie tylko przeszkodą, ale de facto BLOKEREM dla realizacji marzeń i finansowej niezależności!…

    • Trevi Odpowiedz

      No niestety.. z wiekiem dzieci rosną wydatki.. (jak już ktoś zauważył) a że nasze społeczeństwo stało się już takim na wzór zachodni konsumpcyjnym to niestety.. dziecku już nie wystarcza kapsle, proca, czy piłka do dobrej zabawy.. teraz musi być smartfon, tablet.. na quadzie kończąc…
      Ja chętnie bym poczytał kogoś o próbach tłumaczeniu dziecku, że „to się w świecie nie liczy.. czy trampki są no name czy puma”.. że lepiej pobawić się w „podchody” na podwórku niż siedzieć w internecie.. Ciężko tego dokonać gdy dookoła są inne dzieci których rodzice mają inne podejście do życia.. gdy rówieśnicy „oceniają” wg mieć a nie być..
      No ale te wpisy Wolny przed Tobą.. mam nadzieję że się pojawią.. 🙂

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Ciekawy punkt widzenia. Ja widzę (mniej po sobie, bardziej po znajomych), że dzieci również sprawiają, że w standardowej rodzinie odpada wiele kosztów (chociażby: związnych z rozrywką czy „zabijaniem” wolnego czasu), a do tego wydatki na żłobek/przedszkole są tymczasowe… chociaż sam jeszcze nie wiem, czy po pójściu do szkoły pieniądze po prostu nie zaczynają płynąć gdzie indziej?
      W każdym razie my również widzimy, że dzieki temu, że żona nie pracuje, dużo kosztów nam odpada – nie mówiąc o tym, że taka opieka nad dziećmi też jest innej jakości. Zobaczymy jak to będzie dalej – przedszkole jak najbardziej planujemy (aspekty społeczne), więc budżet na pewno trochę spuchnie. Pozdrawiam.

  8. Paweł Odpowiedz

    Gratulacje poziomu wydatków. U mnie wyszło ponad 2 razy tyle. Na samych lekarzy i leki wyszło mi 4693zł.

      • Adam Odpowiedz

        A ja w tym roku postanowiłem właśnie na tym oszczędzić – przez profilaktykę. Jestem być może na poziomie mało zaawansowanym i dlatego pewnie mi się uda. Przez ostatni 2 lata zapomniałem, że nie mam już 20 lat (a prawie 40) i stąd rozmaite „szarże”, a potem koszty leczenia oraz leków spore – jako konsekwencje i nauczka. O bólu już nawet nie wspominam. Bólu ciała i bólu ducha (przy wydatkach). Jak to mówi moja żona, krwawiłem (płacąc za wizytę u specjalisty 120-150 złociszy)

      • wolny Autor wpisuOdpowiedz

        U nas szczęśliwie koszty medyczne są na bardzo niskim poziomie – i to tylko minimalnie dzięki pracodawcy, który „funduje” mi wizyty u specjalistów. Niezwykłe jest jednak to, że moja lepsza połówka, aktualnie w 7. miesiącu ciąży, do tej pory wydała z tego tytułu jedynie 120 zł na badanie, które nie było refundowane. Wszystko pozostałe na NFZ lub używanie „resztek” z poprzedniej ciąży (kwas foliowy, pidżama do szpitala itp). Co ciekawe, to olbrzymia różnica w podejściu względem pierwszego dziecka – wtedy wydaliśmy ponad 1500 zł na lekarzy, badania i leki. Teraz wszystko jest tak trochę „przy okazji” i dopóki nic się nie dzieje, nie widzimy potrzeby (i nie mamy czasu), żeby jakoś szczególnie monitorować to kolejne, rozwijające się maleństwo.

        • gosia Odpowiedz

          wolny – jeśli dobrze kojarzę, w pierwszej ciąży wykupiliście żonie jakieś ubezpieczenie? w tej jeśli dobrze rozumiem, nie korzystacie z ubezpieczenia i żona chodzi na wizyty w ramach NFZ? może kiedyś pokusisz się o wpis – prywatna opieka w ciąży vs państwowa – i koszty z tym związane? myślę, że choć dla damskiej części mógłby to być przydatny artykuł.

          • wolny Autor wpisu

            Tak – było ubezpieczenie, comiesięczne wspólne USG (czasami trójwymiarowe) i cała masa dodatkowego nie-wiem-czego. Teraz jest NFZ i żona też sobie bardzo chwali. Być może pokuszę się o porównanie (a raczej spisanie zeznań żony), tylko nie będzie to do końca miarodajne, bo zupełnie inaczej traktuje się pierwszą ciążę i drugą – zwłaszcza, jeśli są w niedługim odstępie czasu. Wszystko się dzieje trochę przy okazji, jest już znane, nie ma takich emocji, nie mówiąc o tym, że Maja wymaga dużo uwagi i najzwyczajniej na świecie nie ma czasu, żeby wszystko ogarnąć i jeszcze siąść sobie spokojnie wieczorem i obejrzeć, co się dzieje w brzuchu w tym czy tamtym tygodniu.

          • gosia

            wiem, wiem, sama niedawno przechodziłam drugą ciążę, więc wiem jak to jest z tym czasem.. w każdym razie, jakbyś kiedyś popełnił taki artykuł to chętnie przeczytam 😉

          • Tina

            U mnie było odwrotnie. Pierwsza na NFZ, druga prywatnie. Nie miałam czasu na siedzenie po 5 godzin w poczekalni (to nie przesada), powroty do domu o 22. Nigdy nie biegałam na specjalne usg 3d (hehe, może jak się zdecyduję na trzecie to pójdę), ale czułam się lepiej zaopiekowana. Do tego raz na 3 miesiące endokrynolog. Teraz zmieniłam go na państwowego i po pierwszej wizycie na kolejną czekam ponad rok. Jak tak dalej pójdzie, to wrócę do prywatnych wizyt i znowu wyższe koszty…

          • wolny Autor wpisu

            Gdyby tak to u nas wyglądało, na pewno nie korzystalibyśmy z nfz. Żona umawia się zawsze na rano tak, żeby być pierwsza i praktycznie nigdy nie czeka. Może gdyby pracowała i byśmy byli zmuszeni do wyboru godzin popołudniowych, byłoby właśnie tak, jak piszesz?

  9. stock Odpowiedz

    Bez uwzględniania kredytu, żłobka i podróży wychodzi mi mniej więcej 37 tys., a więc mniej, niż się spodziewałem. Szkoda, że te trzy kategorie podwyższają całość bardzo, bardzo mocno.

  10. Darek M. Odpowiedz

    Jeszcze jedna kwestia jest istotna i warto o niej wspomnieć. Wciąż wiele rodzin żyję na wynajmowanym, co mocno nadwyręża budżet. Wtedy samo mieszkanie może kosztować więcej niż 20.000zl rocznie.

    A Państwo wciąż dokłada pieniądze osobom, które stać na wzięcie kredytu (RnS, MdM).

    • Adam Odpowiedz

      Rzekłbym, że Państwo wciąż dokłada pieniądze deweloperom, poprzez kieszenie klientów. Sztuczna pompka i nic więcej. Podobnie rzecz wygląda jeśli idzie o sprzęt rehabilitacyjny, dotacja państwowa winduje ceny, tworząc fikcję. Zarabiają przedsiębiorcy, nie poszkodowani.

  11. B. Odpowiedz

    To mówisz, że poruszasz się przede wszystkim rowerem, a dezodorant uważasz za zbędny? Ciekawe…

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Tak – mycie przede wszystkim. Jeśli są warunki, to po co maskować zapachy, jeśli można je z siebie zmyć?

      • Trevi Odpowiedz

        Eeeee to już wspomniany extremizm.. Ile oszczędzisz? 8-10zł miesięcznie?
        „B.” pewnie miał na myśli antyperspirant.. a on nie maskuje tylko bardziej zapobiega..
        Ja właśnie z uwagi na „zapachy spod pachy” nie przepadam za podróżowaniem komunikacją miejską..

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          Rezygnacja z dezodorantu absolutnie nie jest związana z finansami. To ostatnie, o czym bym pomyślał. Ale zdajesz sobie pewnie sprawę, że ludzie nie tylko pachną różnie, ale są wręcz kolosalne różnice w intensywności wydzielania zapachów i pocenia się. My akurat z tych bardzo mało potliwych – w każdym razie nie zauważyliśmy zmian po rezygnacji. A jeśli zimą jadę na rowerze, to nie ma innej opcji niż tylko porządnie umyć się lub wykąpać po takiej wycieczce – żaden antyperspirant na to nie pomoże.

          • B.

            Tak, chodziło mi o antyperspirant który blokuje wydzielanie potu, a nie maskuje. Mycie przede wszystkim… co dwie godziny przecież się nie myjesz, a co jak co, ale pachy to szybko czuć. Wy możecie nie czuć bo węch bardzo szybko się przyzwyczaja, ale inni już owszem. No tak jak mówiłem – ciekawe, u mnie nie byłoby opcji na takie coś.

          • Przemek

            Taka opcja, myjesz pachy mydłem potem antyperspirant w sztyfcie. Koszt praktycznie żaden.
            Im więcej jezdzisz rowerem tym bardziej jesteś przystosowany – ja poce się coraz mniej, jedynym błędem była jazda w kurtce z początkiem zimy – ale już nie daje się zasrraszac mrozowi 😉

  12. justyna Odpowiedz

    Nie wyobrażam sobie życia bez dezodorantu, dla mnie to absolutne minimum kosmetyczne. Kazdy chyba co najmniej raz dziennie się kąpie, ale fajnie się psiknąć w ciągu dnia, ja jakoś lepiej się czuję.

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Gdybyśmy uważali, że „fajnie się psiknąć” to byśmy to robili. To często kwestia przyzwyczajenia, reklam, osobistych preferencji, potliwości itp. Nikogo nie namawiam na rezygnację z dezodorantu, a już na pewno – nie z powodów finansowych.

      • Tomek Odpowiedz

        3 grosze do tematu dezodorantów, a zwłaszcza antyperspirantów. Zdecydowanie popieram podejście wolnego – trzeba się myć a nie maskować! Kosztowo to nie będzie oszczędność niestety (koszty wody)… Dodatkowym, chyba najważniejszym argumentem jest to że są to zazwyczaj trujące produkty. Trudno kupić coś niezawierającego np. aluminium albo parabenów – składników zwiększających ryzyko zachorowania na raka.

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          To też było jednym z powodów rezygnacji – sztucznota, sztucznota i jeszcze raz sztucznota, która nie tylko truje planetę, ale przede wszystkim dostaje się do naszych organizmów. Ale nie zamierzam być żadnym orędownikiem rezygnacji z antyperspirantów, a wszelkie prośby o próbkę zapachową spod mojej pachy będą odrzucone 😉
          A przy okazji – mój szampon i żel do ciała to istna tablica Mendelejewa… co używać, żeby nie było tyle syfu? Pierwszy mój trop to kosmetyki dziecięce 🙂 Muszę pożyczyć od córci i sprawdzić na własnej skórze!

          • Kasia Rz.

            Jeśli chodzi o przyjazne skórze kosmetyki, to jakieś trzy lata temu wyrzuciłam całą te chemię i kilkudniowych „studiach” zamieniłam na:
            1. Babydream – kosmetyki dla dzieci (niebieskie opakowanie) i dla kobiet w ciąży i matek – z Rossmanna, bardzo tanie i rzeczywiście nie mają w sobie szkodliwej chemii (studiowałam wnikliwe składy) w przeciwieństwie do np. Nivei dla dzieci
            2. Seria Alterra – też rossmannowa – kosmetyki ekologiczne z certyfikatami, w składzie nie ma chemii, jest nawet męski dezodorant 🙂
            3. Lavera i Weleda – to są już super, super kosmetyki ekologiczne, niemieckie i szwajcarskie z certyfikatami, tyle że sporo droższe od rossmanowych, ale od czasu do czasu można coś kupić.

          • wolny Autor wpisu

            Dobrze – czuję się namówiony. Najpierw skończę tą sztuczność, którą używam, a następne będzie coś z powyższych propozycji. Ciekawe, czy odczuję jakąś różnicę, zwłaszcza że jestem typem faceta, któremu i szare mydło by wystarczyło gdyby nic innego pod ręką nie było.

          • gosia

            a propos szarego mydła – biorąc pod uwagę, że maluszek w drodze – przypadkiem odkryłam, że szare mydło super dopiera plamki po niemowlęcych kupkach – próbowałam i różnych vanishów i jakiś specjalnych mydełek, a tu proszę taki patent, więc polecam, jakby co 😉

          • Maga

            He he, moje dzieci już nie chcą używać babydream, bo to kosmetyki „dla dzidziusiów” 😉
            Używamy więc alterry.

            A szare mydło ma akurat wiele zalet, dla skóry też jest dobre.

          • Kosmatek

            U mnie sprawdzają się uniwersalnie dla całej rodziny dawne proste polskie marki , Ludwik pollena, szampony o nazwie po prostu rumiankowy lub pokrzywowy, takie w dużych butlach za kilka złotych. Żadnych perfum, żadnych szamponów co to wywołują problemy po to by je rzekomo potem naprawiać. ..

          • Maga

            Akurat produkty polleny nie mają najlepszych składów. Np. większość kosmetyków dla dzieci (seria Dzidziuś) zawiera silne detergenty, zupełnie nieodpowiednie dla ich delikatnej skóry.

          • Kosmatek

            Dzidziusiów żadnych nie stosowałem, natomiast przez pewien czas od studiów poczynając różne takie nowe hedenszoldersy i timoteje, nie że coś mam do tych marek, chodzi mi o nowe marki dedykowane do różnych „zadań specjalnych” typu łupież lub fiołkowe włosy, ale nie dotyczy to tylko włosów.
            Ich stosowanie jest zbędne, wystarcza najprostsze mydło, szampon i maszynka do golenia. I żadnych głupich odżywek – odżywiać zdrowo to trzeba się samemu :D.

  13. Newbie Odpowiedz

    Pracujemy, oszczedzamy, mocno sie zadluzamy aby kupic np. dom, ktory splacamy dlugie lata, w tym czasie przezywamy stres, myslac czasem co by bylo, gdybysmy utracili regularny dochod, zatem pracujemy jeszcze wiecej i oszczedzamy jeszcze bardziej, by obnizyc poziom odczuwanego strachu, przez te lata poniesiemy wysokie koszty kredytu, ubezpieczymy go za niemale pieniadze, od czasu do czasu remontujemy go, reperujemy. No i stoi sobie ten dom. Otrzymujemy atrakcyjna propozycje pracy, niestety oddalonej, nie mozemy jej przyjac, bo co z domem? Wiec rezygnujemy i tracimy, ktos inny nie rezygnuje i tez traci, bo prowadzi od tej chwili dwa gospodarstwa i kursuje miedzy nimi wydajac niemalo pieniedzy na paliwo. Gimnastykujemy sie maksymalnie zeby starczylo na to i na tamto. Nagle… mamy 48 lat, dzieci za chwile wyprowadza sie z domu, pojada byc moze daleko bo maja ambicje i mozliwosci, bo przeciez dobrze w nie zainwestowalismy, odwiedzaja nas rzadziej niz bysmy sobie tego zyczyli, bo duzo pracuja i tez chca miec dom. Starzejemy sie, dzieci zainstalowaly sie gdzie indziej, jedna dalej, drugi blizej. Myslimy sobie co bedzie z naszym domem? Raty juz splacone, odetchnelismy i co dalej? Tak mija kolejne 20 lat. Umieramy, zostaje po nas pusty dom. Nalezy teraz do dzieci, ktore go… sprzedaja… Wow na prawde warto bylo zap….ac cale zycie, prawda?

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Dobitnie, ale w wielu wypadkach prawdziwie. Myślę, że czytelnicy tego bloga aż tak nie pędzą w poszukiwaniu sprzedawanego przez media świętego graala 😉

  14. Paweł S Odpowiedz

    Dobra, koledzy i koleżanki. Idę robić swoje. Na pomoc państwa nie liczę więc nie mogę siedzieć bezczynnie przed ekranem i liczyć, że jak nie zarobię to mi urzędnik z politykiem da. Dodam tylko odnośnie ciężkich chorób kilka retorycznych pytań. Ile z nich jest spowodowanych przez obecny system socjalistyczno-kapitalistyczny? Ilu Frankowiczów zejdzie na zawał przez ostatnią sytuację? Ile ze śmierci i chorób spowodowanych jest tym, że zysk koncernu farmaceutycznego jest ważniejszy od zdrowia człowieka? Można by dużo więcej takich pytań zadać. Życzę powodzenia.

  15. Adam Odpowiedz

    Wolny… w paru kwestiach przekonałeś mnie, że nie święci garnki lepią i poważyłem się zrobić w domu to i tamto, ale w jednym nie mogę Cię zrozumieć, że wciąż tak bardzo przywiązany jesteś do tych nieswoich zdjęć. Czyż zamiast Linkolna, nie mógłby być Chrobry pod lupką Twego autorstwa? 🙂
    Z kolei sam artykuł począwszy od akapitu „Mimo niskich wydatków, nie byłbym w stanie utrzymać rodziny z pracy na…” jest naprawdę świetny. Dobre wnioski wyciągasz i potrafisz wznieść się ponad swój (dobro)stan. Bravo!
    Z tego bardziej teoretycznej części Twego artykułu podjąłbym się jedynie dyskusji nad zdaniem Zanim ktoś z niecałą bańką w kieszeni wpadnie na pomysł rzucenia pracy, niech jednak spojrzy na aktualne oprocentowanie lokat (~3,5% brutto, czyli 2,8% netto)

    • Adam Odpowiedz

      Otóż zarzut mój jest taki. Niekoniecznie trzeba dążyć do tego, by stworzyć sobie kapitał i żyć z odsetek. Wolność finansową można osiągnąć także w sposób inny – po prostu w pewnym momencie zacząć przejadać kapitał do niemal końca. Należy tylko uważnie i nader ostrożnie wszystko przeliczyć. Jest to rozwiązane szczególnie racjonalne wtedy, gdy nie zarabiamy grubych tysięcy, a czekanie na bycie rentierem zajęłoby nam kolejne długie lata. Godne uwagi jest też uzyskanie częściowej wolności finansowej i przejście na część etatu (i przejadanie zapasów). Byłoby to zapewne lepsze rozwiązanie, niźli czekanie na bycie rentierem i… niedoczekanie się. Obecnie balansuję między tymi dwoma rozwiązaniami, nie wiedząc które wybrać.
      Ponadto aktualne oprocentowanie lokat nie ma tu wielkiego znaczenie. Czy to będzie 3,5 brutto (przy oficjalnej deflacji 1%), czy 10% przy oficjalnej inflacji 5.5% – niewielka różnica. W tym drugim wypadku gorzej jedynie dla tych, którzy postawili na dywidendy od akcji bądź zyski z nieruchomości (bo nie podniosą czynszu wynajmującym o ponad 200% przecież)

      • wolny Autor wpisuOdpowiedz

        Adamie – opcja nr 1 (proste przejadanie, bez jakiegokolwiek źródła przychodów oprócz ewentualnych inwestycji) brzmi dla mnie mocno ryzykownie… chociaż może tylko tak brzmi? Zdecydowanie obstawiałbym drugą wersję – idealnie z jakimś niewielkim dochodem pasywnym (bloga założ :P) i dorywczą pracą zarobkową, która opierałaby się na Twoim hobby.
        Pewnie masz rację jeśli chodzi o inflację, tyle że nie do końca przemawiają do mnie oficjalne statystyki. Wolę polegać na własnych, właśnie takich jak porównanie ze sobą kolejnych lat jeśli chodzi o wydatki mojej rodziny. Poza tym mentalnie ciężko przyjmuję 2-3 procentowe stopy zwrotu z lokat, dlatego jestem w trakcie ich bardzo intensywnego palenia…

        • Adam Odpowiedz

          Ja z kolei ciężko mentalnie przyjmuję jakąkolwiek stratę i dlatego kurczowo trzymam się lokat. Nawet na jednej złotej monecie nie potrafiłem odpuścić i parę razy dziennie sprawdzałem kursy złota i dolara – tak więc rozum przegrywał z namiętnością (głupotą?). W końcu odsprzedałem ją z pewną stratą i mam spokój ducha.

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Adamie – uwierz mi, że publikując kolejne wpisy poświęcam chwilę lub dwie na pomyślenie o zdjęciach właśnie ze względu na Ciebie! Ale dla mnie (i pewnie dla większości również – jeśli nie, to proszę o wyraźny sprzeciw) to treść artykułu ma się prezentować, a zdjęcia są tylko dodatkiem – przynajmniej w większości tematów. Dlatego często idę na skróty i zamiast tworzyć odpowiednie warunki do zrobienia zdjęcia, zbierać rekwizyty i w jakiś sposób tworzyć tą scenerię, którą mam w głowie, wolę wybrać coś pasującego mniej-więcej, ale za to dostępnego znacznie szybciej.

      • Adam Odpowiedz

        Czepialski jestem, przecież o tych zdjęciach już pisałem, tylko może przy nieco innej okazji… Wyłazi tu po prostu moja chęć uszczęśliwiania na siłę… Spróbuję się zreformować. 🙂

        • Kosmatek Odpowiedz

          Adamie właśnie czekam na wpisy wolnego o tym po to by pokazać że prsejasanie kapitału nie jest groźne. Ale wtedy trzeba spełnić pewne dodatkowe warunki brzegowe… 😉

  16. clsleasing.pl Odpowiedz

    Ja gratuluję systematyczności w zapisywaniu wszystkiego na co wydajesz pieniądze. Ja robię podobnie, ale jedynie jeśli chodzi o te większe wydatki, czyli raty, rachunki, itp. Takie zapisywanie wszystkiego to bardzo dużo pracy, bo zbierając paragony musimy wyodrębnić z nich produkty żywnościowe, chemiczne, itp.

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Właśnie wcale nie musimy – to jest całkowicie opcjonalne. Budżetowanie jest dobre wtedy, kiedy niesie cenną informację, a z drugiej strony nie obarcza Cię nadmiernie. Wpisywanie wydatków nie może być męczące, dlatego nie powinno trwać dłużej niż 3-5 minut dziennie. Siadam pod wieczór, wpisuję (lub robi to żona) to, co pamiętamy (mamy to już we krwi więc raczej nie pomijamy nic istotnego) i w sposób, który jest dla nas wygodny. Kupiliśmy spożywkę, alkohol i chemię? Wpisujemy po prostu „zakupy” – nie ma DLA NAS sensu tego rozbijać, bo znamy własny budżet i nie szukamy w nim wycieków. Jeśli ktoś zaczyna budżetować, większa liczba kategorii może być przydatna, ale z czasem spokojnie można ją ograniczyć do niezbędnego minimum. Pozdrawiam i zachęcam do wpisywania wszystkich wydatków – nawet w formie, która nie będzie super dokładna. To nie my mamy być dla budżetu, ale budżet dla nas 🙂

  17. BJK Odpowiedz

    tak tylko zapytam, czy pod pojęciem rozrywki mieści się też jakieś wyjście do teatru, kina czy zakup książki? Bo o ile w brak pierwszych dwóch elementów mogę uwierzyć, to w niekupienie żadnej książki już gorzej (nawet jeśli korzystacie regularnie z bibliotek)

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Teatr: nie chodzimy, żałujemy, jakoś nie możemy się zebrać, ale ciągle jest w planach i mamy plany, żeby chociaż w lutym (miesiąc bez oszczędzania) w końcu się zmobilizować – skoro już i tak „trzeba” wydać więcej kasy na rozrywkę, to na coś wartościowego.
      Kino: W zeszłym roku chyba nie byliśmy (no mooooże raz) – generalnie kina nie lubię odkąd oprócz słonej opłaty za bilety płaci się dodatkowo nawet 30 minutami oglądania reklam…
      Książki: fajnie że pytasz. Kolejny wpis (aktualnie w przygotowaniu) będzie traktował właśnie o tym, co w ostatnich latach przeczytałem. Polecę około 20 pozycji (przeczytałem pewnie 2 razy tyle, żona podobnie) i zapłaciłem chyba tylko za jedną czy dwie z nich. Cała reszta to przede wszystkim biblioteka (jesteśmy bardzo cierpliwi, nie musimy mieć „na już”, nie polujemy na nowości, praktycznie cały czas mamy pożyczone minimum 3 książki) i kilka kupionych książek (głównie w formacie elektronicznym), które wpadły w kategorię prezenty – w końcu sobie również je kupujemy na różne okazje. Tyle, że liczba książek u nas systematycznie maleje – kiedyś zbieraliśmy i każde z nas chciało mieć swoją półkę na najbardziej wartościowe tytuły, ale ponieważ tylko się one kurzyły i nie wracaliśmy do nich, to daliśmy im drugie życie (w sensie: oddaliśmy lub sprzedaliśmy). Dzięki temu jest i więcej miejsca, i mniej „gratów” i jakoś tak lżej się z tym czujemy. Wiem – dla niektórych może to brzmieć strasznie, ale mocno zmieniliśmy swoje podejście do książek – nie mówiąc o tym, że są przecież czytniki ebooków.

        • Adam Odpowiedz

          Do teatru Wolny nie chodzisz obecnie, ale założyłbym się, że stałeś się reżyserem teatralnym i aktorem w tymże swoim teatrze jednego widza (czasem pewnie i dwóch). Odgadujesz, co mam na myśli? 🙂

          • Adam

            Chodziło mi o domowy teatrzyk dla dzieci, który czasami oglądać może przy okazji i druga połówka. Fajna zabawa i dla dziecka pewnie inspirująca. W tym sensie dużo sztuk wyreżyserowałem. 🙂

        • Adam Odpowiedz

          Dzięki za słowa uznania Pawle, staram się zawsze coś „dorzucać”. I cieszy mnie to, że Komuś się to podoba lub nawet nie podoba, iże jakoś się to do tego ustosunkowuje 🙂
          Wbrew niemieckim idealistom zakrzyknę więc: Vivat nie-ja! 🙂

      • justyna Odpowiedz

        czy wy gdzieś wychodzicie? kina nie lubisz, do teatru nie chodzisz, na restauracje też szkoda, na wakacje nie jeździsz, kupno ubrań Cię nie kręci, kosmetyki też odpadają, książki z biblioteki, lekarz tylko na nfz, …. kurczę… nie wiem czy chciałabym tak żyć… wiem, wiem piszesz że jesteś szczęśliwy… chyba się uzależniłeś od cyferek na koncie i jak one rosną to ogarnia cię taka radość która przysłania ci wszystko inne.
        Nie jestem materialistką, tez oszczędzam ale nie wyobrażam sobie aby jedyną moją uciechą w życiu był rower i lody z budki.
        A chodzisz na jakiś basen, jeździsz na nartach, łyżwach?

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          Hej, prawdopodobnie nieco inaczej patrzymy na temat rozrywki, bo my mamy małe dziecko, które jest dla nas priorytetem i którego czas wolny można ciekawie zagospodarować na wiele sposobów, które niekoniecznie wymagają ponoszenia kosztów. Kiedy pojawiają się dzieci, sporo się zmienia i człowiek mniej myśli o sobie. A jeśli chodzi o konkrety, to odiwedzamy się ze znajomymi i rodziną, ja regularnie chodzę z Mają na basen od kilku m-cy, chodzimy często do miejskiej biblioteki, która jest zagospodarowana w absolutnie niesamowity sposób (super kącik dla dzieci, gdzie można się pobawić z innymi dziećmi), a do tego sporo chodzimy na spacery z Mają (to naprawdę lepsze dla małego dziecka niż kino-uwierz mi). Co do wakacji, to obiecujemy sobie, że za jakiś czas sobie to odbijemy. I zapewniam Cię, że nie mamy oporów przed wydaniem na nie pieniędzy – przed urodzeniem Mai byliśmy np. w Tajlandii i na Sri Lance. Pozdrawiam.

  18. Magda Odpowiedz

    Witam, czekalam na ten wpis od początku stycznia, a wczoraj zmotywowalam się, żeby budzet który prowadzę miesięcznie podsumować za cały 2013 i 2014 i porównać. W moim wypadku inflacja jest również pojęciem abstrakcyjnym, bo my wydaliśmy w 2014 sporo mniej niz w 2013. Gdyby nie fakt że splacamy kredyt wydatki sumaryczne mielibyśmy podobne (około 34k dla 2 osób w duzym miescie). Co do poszczególnych kategorii Wolny możesz zdradzić jak udało Ci się wydać na ubrania dla 3 os TYLKO około 1000zł. Ja nie szaleje z ciuchami, czesc ubran mam z lumpeksów, ale co rok wpada jakis większy zakup typu skórzane buty czy kurtka zimowa dla mnie lub męża. Jakies wskazówki jak dojsc do 1000zł? U nas ponad 2k i dalej nie mam się w co ubrac 🙂

    • gosia Odpowiedz

      wolny chyba nie przepada za zakupami takimi ciuchowymi, a do tego pisał kiedyś, że dobrą kurtkę kupił już kilka lat temu za ca. 500zł? O dżinsach też tu chyba była dyskusja? Maja też chyba sporo rzeczy dostaje po dzieciach znajomych, jeśli dobrze kojarzę. Pytanie co z Panią Wolny? Pewnie przy małym dziecku nie ma czasu chodzić na zakupy (i pewnie potrzeby – tak jak z kosmetykami)?

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Spróbuję. Ostatnie 2 lata to u nas w sumie niecałe 2.000 zł na ubrania. Jest w tym nieco „ściemy”, bo niewielką część ubrań dostajemy jako prezenty. Skoro sami wydajemy ponad 2.500 zł na prezenty rocznie, to dość oczywiste jest, że też trochę ich otrzymujemy. Ciężko mi powiedzieć, ile dokładnie warte są otrzymane ubrania, bo takiej ewidencji prezentów nie robimy 😉 ale zakładając, że jest to kilka koszul/koszulek/bluzek/skarpetek/jakaś bielizna (wiesz jak jest – jak mamusia nie wie co kupić, to zawsze jakieś skarpety/kalesony podłoży 🙂 ), to może nawet z 500 zł rocznie się uzbiera dla naszej dwójki. Tu może kryć się pierwsza „tajemnica” – pytanie, czy Wy również otrzymujecie jakieś drobniejsze prezenty ubraniowe poza tym, co sami kupujecie. Po drugie, ja absolutnie nie jestem typem „modnisia” – gdyby żona nie dbała o moją garderobę, to pewnie cały czas chodziłbym w tej samej koszuli. A tak mam ich w szafie z 20 i ilekroć je widzę, myślę sobie „po co mi tyle”… a z drugiej strony, jak tylko żona przyniesie nową ze sklepu to momentalnie staje się moją ulubioną i zapominam o wszystkich pozostałych 😉 Mam oprócz tego 2 pary jeansów – obie porządne, markowe, dość drogie, za to kupione ze 3 lata temu i nadal wyglądające niemal jak nowe. Podobnie kurtka – kosztowała 500 zł, ale noszę ją od jakichś 5 lat i jeszcze trochę ponoszę, bo nie widzę żadnych powodów do zmiany. Tyle o mnie – chyba jakiś obraz dzięki temu masz. Żona oczywiście lubi kupić sobie coś nowego od czasu do czasu, ale kupuje praktycznie tylko na promocjach (czasami potrafi coś upatrzyć i czeka np. 2-3 miesiące na zjazd ceny), a przede wszystkim: absolutnie nie ma ciśnienia na kupowanie ubrań ciążowych. A że ostatnie 2 lata to u nas praktycznie 2 ciąże, to nowych ubrań kupuje wyjątkowo mało, do pracy nie chodzi więc też motywacja do strojenia mniejsza, a do tego potrafi zrobić takie hokus-pokus jak na jednym ze zdjęć tutaj.
      W ogólności staramy się kupować porządne ubrania, które będą służyły długo. Zeszły rok to np. buty żony za 500 zł (oczywiście kupione na promocji za 240 zł), które – mamy nadzieję, będą służyły długo. Są oczywiście wpadki – najczęściej związane z moimi butami, ale to osobna historia 🙂
      O ubraniach dziecięcych nie piszę, bo z tego co piszesz, nie macie dzieci, ale tutaj też bym Cię zaskoczył 😉
      Pozdrawiam

      • Maga Odpowiedz

        My w ramach prezentów bardzo chętnie przyjmujemy ubrania dla dzieci. Ma to dodatkowy plus w postaci ograniczenia ilości zabawek, które dzieci dostają. Od jakiegoś czasu wprowadziłam zasadę jednej zabawki – tzn, że każde dziecko w okazji np gwiazdki czy urodzin dostaje tylko jedną większą zabawkę. Reszta to prezenty edukacyjne (gry, książki, pomoce naukowe) lub praktyczne – ubrania, sprzęt turystyczny, sportowy itp.

  19. Magda Odpowiedz

    Ok, teraz rozumiem. Rzeczywiście większość kupowanych przez nas ubrań to te do pracy, bo przecież nie wypada ciągle chodzić w tym samym. Mimo, że uważam, że wydaliśmy sporo to i tak wyglądam jak uboga krewna starszych koleżanek, które praktycznie CO TYDZIEN! organizują sobie maratony po galeriach i co chwila przychodzą w nowych rzeczach. Całe szczescie, że dla mnie wejscie do galerii mogłoby być co najwyżej karą, a nie nagrodą za cały tydzień w pracy 🙂 Plan na 2015 obniżyć te wydatki o co najmniej 20%.
    Kolejne pole dla popisu u mnie to wyjazdy (3 razy w roku w tym raz za granicę).
    Może „zagramanicę” zamienimy w tym roku na Bieszczady… Całkowitej rezygnacji z wyjazdów obecnie sobie nie wyobrażam, ale kto wie co życie przyniesie.

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Dokładnie – spora część wydatków na ubrania powinna być traktowana podobnie jak dojazdy do pracy 🙂 ja zawsze byłem osobą stricte techniczną, od której nikt garnitura nie wymagał (może oprócz żony na ślubie 😉 ), a żona pracowała w większości w terenie, gdzie musiała znacznie bardziej dbać o wygodę i dopasowanie ubrania do temperatur, a nie o modę. Pewnie to też nam trochę pomogło wydawać mniej.

    • gosia Odpowiedz

      @ Magda, chyba ktoś u wolnego pisał, że ma taką strategię, że zanim kupi coś nowego, to sprzedaje coś starego – w ten sposób i szafa niezagracona i zawsze coś tam grosza wpadnie 😉

  20. Kosmatek Odpowiedz

    Wolny, żyję podobnie więc nawet nie będę komentował, bo co tu komentować rozsądek i gospodarnosc?

    Natomiast chciałbym ostudzić twój optymizm dotyczący 4% netto. Ale zanim wejdę tu w polemikę, poczekam na jakiś wpis inwestycyjny. Chciałbym abyś więcej pisał o filozofii i strategiach, a mniej o działaniach operacyjnych 🙂

  21. Patryk Odpowiedz

    Co do podatków, też oczywiście jestem ich przeciwnikiem, ale są państwa gdzie pomimo bardzo wysokich podatków zwykły pracownik fabryki może sobie pozwolić na praktycznie wszystko. Mieszkanie, samochody, wakacje, dzieci. Wystarczy skierować się jakieś tysiąc, półtora tysiąca kilometrów na wschód. Swoją droga jest tam więcej darmozjadów…

      • Adam Odpowiedz

        Tak to wygląda. W masakrycznym skrócie: pomoc USA po wojnie (a nie „opieka” ZSRR; protestancka mentalność (a nie katolicka); dobra zagrabione (a nie dóbr utrata).

  22. Lidka Odpowiedz

    Fajne zestawienie 🙂 ja budżetuje wydatki na kategorie: mieszkanie, wydatki konieczne, zachcianki, fundusz prezentowy. Jakoś najlepiej dla mnie. Ale ustawiam sobie limit ile to wszystko ma wynieść – w ten sposób samoczynnie regulują się zachcianki.

  23. alma Odpowiedz

    Dla mnie ten wpis to zabawa w big brother’a. Wiemy juz chyba wszystko o Wolnym, ze szczegolami.

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Aż taki przewidywalny jestem? No cóż – myślę, że prędzej czy później zaskoczę nawet Ciebie. Więc nie przestawaj czytać! 😉

      • alma Odpowiedz

        Przeczytalam wpis na blogu nie z zaciekawieniem, lecz z zaskoczeniem, jak ludzie potrafia byc wylewni w opisywaniu swojego zycia. Nie boisz sie o to, ze ktos 'nieopowiedni’ czyta Twojego bloga? Nie przeszla Ci przez glowe mysl o porwaniach dzieci dla okupu, skoro tak otwarcie piszesz gdzie mieszkach, pracujesz, kiedy wyjezdzasz, o majatku? dla mnie to kosmos i big brother bez swiadomosci ew. konsekwencji.

        • Kasia Rz. Odpowiedz

          Trochę masz racji. Mnie np. zadziwiają ludzie, którzy fotografują się na tle nowego, nowoczesnego telewizora albo samochodu, a potem wrzucają te zdjęcia do sieci, podpisane imieniem i nazwiskiem. A potem czasami smutne konsekwencje w postaci okradzionego mieszkania.

          To była refleksja natury ogólnej – nie denerwuj się zaraz Wolny, że życzę Ci, żebyś został w jakiś sposób okradziony.

          • Kosmatek

            Na przykład dwie informacje Kasiu potrzebowałbym, by cię zidentyfikować z dużym prawdopodobieństwem:
            – czy sama wytwarzasz mydło
            – czy mieszkasz w Warszawie?
            .
            Jeśli dwa razy tak, to jest niemała szansa, że mamy wspólnych znajomych 🙂

          • Kasia Rz.

            Nie, jeszcze sama mydła nie wytwarzam 🙂

            Często w wojennych wspomnieniach przewija się motyw własnoręcznego wytwarzania mydła, więc któż to wie co będzie?

            W Warszawie jest raczej sporo Kaś 🙂 więc nie sądzę, żebyśmy mieli wspólnych znajomych, ale któż to wie?

          • Kasia Rz.

            Kostka mydła Babydream kosztuje 1,19 PLN, a pięknie pachnie, nie ma w sobie żadnej chemii, przeciwnie olejek jojoba i w dodatku ocenę bardzo dobrą w niezależny, niemieckim OKO-TEST, więc jak dla mnie nie ma co bawić się w samodzielny wyrób mydła.

          • Kosmatek

            No to nie trafiłem :). Przykład miał jednak pokazać jak mało informacji potrzeba by namierzyć człowieka w sieci.

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          Pewnie nie czytasz bloga regularnie, bo wiedziałabyś, że aż tak otwarcie nie piszę o tym, gdzie mieszkam, pracuję, ile zarabiam i inwestuję. Szczegółów jest sporo, ale przecież blogi mają to do siebie, że są osobiste, subiektywne i ludzie piszą na nich o swoim życiu 🙂 Mam jednak nadzieję (wiem!), że sam robię coś znacznie bardziej pożytecznego . Co do strachu… nie, nie boję się – gdyby było inaczej, nie robiłbym tego, co robię, prawda? Po pierwsze, nie żyjemy na dzikim zachodzie. Po drugie, namierzenie mnie wcale nie jest takie oczywiste. Owszem – dla chcącego nic trudnego, a kilka osób spoza mojej rodziny wie, kim jestem. I tu zbliżamy się do „po trzecie”… czemu miałbym być celem jakiegoś ataku? Czy nie prościej i skuteczniej pójść do dowolnej galerii handlowej, a chociażby i na jej parking? Popatrzeć na samochody, zorientować się w majątku często bezwstydnie pokazywanym naokoło? Czy nie wystarczy wybrać się do dzielnicy ładnych domków jednorodzinnych, których jest co najmniej kilka w każdym większym mieście? Przecież to naiwne myśleć, że ja mam więcej niż setki tysięcy innych, i to wcale nie mam na myśli tych, których pilnuje jakiś ochroniarz. Wiele osób żyjących „przeciętnie” (według nich przynajmniej) jest znacznie ode mnie bogatszych, a moim celem też nie jest nieograniczone bogacenie się w nieskończoność i doganianie ich. Nie trzymam też pieniędzy w skarpecie i tylko niewielka ich część jest łatwo i szybko dostępna. W skrócie, bo za bardzo się rozpisałem na prosty temat: potrafię sobie wyobrazić na znacznie prostsze sposoby szybkiego i nielegalnego zarobku.

  24. Ania Odpowiedz

    Dobrze przeczytać takie podsumowanie… można wyciągnąć wiele wniosków… a w tym roku sama chyba zacznę tak analizować… pozdrawiam 🙂

  25. matimateo89 Odpowiedz

    Mnie również razi sformułowanie o „patologii umów śmieciowych” i chwilę po tym o „horrendalnych podatkach w umowach o pracę”. Zdecyduj się Wolny – albo jedno, albo drugie. Ci „biedni i stłamszeni” pracownicy na śmieciówkach mieli prawo pójść do ZUS-u i dobrowolnie oddawać część swojej pensji. Nikt tego nie robił. Ciekawe dlaczego.

    Moi znajomi mają na szczęście bardzo zdrowe podejście do śmieciówek. Kilku z nich jest już po rozmowie z pracodawcą i w jej wyniku przeszli z umów o pracę na śmieciówki. Idioci? Nie, po prostu potrafią liczyć. Jeśli płaca brutto wynosi 3.000 zł, to na rękę dostajesz 2.000 zł. Natomiast po stronie pracodawcy jest jeszcze koszt 500 zł ekstra. Czyli za pracę która jest warta łącznie 3.500 zł dostajesz 2.000 zł. Jakie to uczucie tracić na dzień dobry 43% pensji? Hmm… niefajny. Ja również jestem jednym z tych, którzy uciekli z opresyjnej umowy o pracę do umowy o dzieło. Za pieniądze które zaoszczędziłem mogę wykupić sobie najlepsze ubezpieczenie prywatne, więc nie jestem zdane na łaskę i niełaskę NFZ-u. Składka na ZUS również mnie nie interesuje i dobrze, bo przecież emerytur za 20-30 lat nie będzie. Inwestuje te pieniądze na własną rękę. Pozostaje do opłacenia jedynie podatek dochodowy.

    Innymi słowy, dla osób które mają wysokie kwalifikacje i pewną sytuację na rynku pracy, umowa śmieciowa jest znacznie lepszym rozwiązaniem. Co z tego że nie chroni mnie kodeks pracy? Niech tylko szef spróbuje mnie źle traktować – natychmiast się zwalniam i idę do konkurencyjnej firmy, która czeka na mnie z otwartymi ramionami.

    Straszenie o tym że prywatne ubezpieczenie nie pokryje poważnych chorób też jest zabawne, bo zakłada że NFZ z pocałowaniem ręki za wszystko mi zapłaci. Pobudka! NFZ w gruncie rzeczy nie różni się wiele od prywatnego ubezpieczyciela. Jeśli zabieg będzie zbyt drogi, to zarówno NFZ jak i prywatny ubezpieczyciel rozłoży bezradnie ręce. I słusznie: dlaczego mieliby wydawać na moje leczenie 10 mln zł, skoro za te pieniądze można uratować 50 innych ludzi. Różnica jest tylko taka, że za ubezpieczenie prywatne płacę mniej, a otrzymuję lepszą jakość usług.

      • matimateo89 Odpowiedz

        Pracowici i rozsądni ludzie rzadko kiedy klepią biedę. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.
        Oczywista oczywistość.

        • Kasia Rz. Odpowiedz

          No to życzę dużo zdrowia – w przeciwnym przypadku, szybko zmienisz zdanie: zarówno o prywatnym ubezpieczeniu, umowach śmieciowych, jak i rozsądku i pracowitości.

    • Paweł Odpowiedz

      Czy jesteś pewien że to prywatne ubezpieczenie pokryje takie same zabiegi jak NFZ? Np. by-passy?
      Nie rozumiem dlaczego tak wszyscy wieszczą że za 20 lat nie będzie emerytur? Brak emerytur=koniec państwa. Czy sądzicie że nie będzie już Polski? Skoro nie będzie już naszego państwa to tym bardziej nie będzie rynków kapitałowych a wiec to całe inwestowanie też o d**e potłuc.

      Trochę nie rozumiesz zasady działania systemu emerytalnego. Niby odkładamy na swoje konto ale tak naprawdę płacimy na emerytury naszych rodziców. Co będzie jeśli wszyscy przejdą na umowy śmieciowe? Nie będzie na wypłatę emerytur. Czy powiesz swoim staruszkom, sorry ale nie będziecie mieć emerytury ja nie zamierzam na nią płacić. To co odkładamy na emerytury to jest w zasadzie podatek który idzie na wypłatę bieżących świadczeń. Teraz pytanie dlaczego niektórzy płacą ten podatek a inni nie? Gdyby wszyscy płacili ten podatek i ci którzy pracują na śmieciówkach i pracownicy resortów siłowych i rolnicy i górnicy to można byłoby wysokość tego podatku wszystkim obniżyć. A teraz mamy sytuację że cześć społeczeństwa w ogóle go nie płaci, a reszta płaci w horendalnych wysokościach i utrzymuje emerytów zarówno z tej pierwszej jak i drugiej grupy. Niech wszyscy go płacą, a będzie można wtedy obniżyć koszty pracy.

      Ja innego rozwiązania nie widzę. No bo jakie? Likwidujemy ZUS? Co wtedy z 6 milionami emerytów? Pod most? Nie wszyscy są piękni i młodzi, nie wszyscy mogą zmieniać pracę gdy im się nie podoba, nie wszyscy są tak zaradni. Czy słyszałeś że za rok 1% najbogatszych ludzi będzie posiadać 50% globalnego bogactwa? Czy to jest normalne? Wiesz do czego coś takiego prowadzi? Do rewolucji. Mniej więcej co 100lat wybucha taka rewolucja. No ale ludzkość jak widać nie uczy się na błędach.

      • Kasia Rz. Odpowiedz

        Podpisuję się obydwoma rękoma.

        Całkiem prawdopodobne, że za dwadzieścia lat albo i wcześniej nie będzie państwa polskiego. Położenie geograficzne trudno zmienić, a mentalność – delikatnie ujmując: mało co, kto widzi poza czubkiem własnego nosa.

      • wolny Autor wpisuOdpowiedz

        Wtrącę swoje trzy grosze. Jeśli chodzi o emerytury, to nie do końca jest tak jak piszesz: „Trochę nie rozumiesz zasady działania systemu emerytalnego. Niby odkładamy na swoje konto ale tak naprawdę płacimy na emerytury naszych rodziców.” Niby to prawda, ale spójrz, co zrobiła reforma emerytalna: wprowadziła dokładnie takie podejście jak piszesz, A DODATKOWO kazała nam samym oszczędzać na nasze przyszłe emerytury. W praktyce to absolutnie nieosiągalna fikcja, przez którą obecny system prędzej czy później musi znowu zostać głęboko zreformowany. Czy się rozpadnie czy nie to nie chcę wyrokować, ale na dłuższą metę nie może pozostać taki jak jest obecnie. W poniedziałkowym wpisie będę polecał wartościowe książki do przeczytania – jedna z nich będzie właśnie traktowała o reformie emerytalnej, więc zachęcam do lektury jeśli jesteś tematem zainteresowany. Pozdrawiam.

        • Kosmatek Odpowiedz

          Ha ha ha, na 90% wiem o jakiej książce piszesz, mam ją na półce, choć książek mam niewiele:). Ekonomicznie trochę słaba, ale dobra jak na autora – prawnika.

      • matimateo89 Odpowiedz

        Śpieszę z odpowiedzią. Pakiet medyczny który mam wykupiony obejmuje leczenie szpitalne. Oczywiście – istnieje pewien zakres chorób/operacji, których ubezpieczenie prywatne nie obejmie i jedynym wyjściem jest szpital publiczny. Tylko że powstają dwa pytania:
        a) czy rzeczywiście tę pomoc dostanę? bo wydaje mi się że raczej trafię na koniec długiej kolejki i umrę zanim zostanie udzielona mi pomoc; w najlepszym przypadku nie umrę, ale stan się pogorszy właśnie przez czekanie,
        b) czy warto dla tego 1% szansy że zachoruję akurat na coś nieobjętego ubezpieczeniem tracić miesiąc w miesiąc potężne pieniądze? Szansa na zaistnienie takiej sytuacji jest śladowa, a pieniądze bardzo realne. Idąc tym tropem musiałbym nie wychodzić z domu, bo przecież mogę zostać zamordowany albo potrącony przez samochód. Podejmuję ryzyko, to fakt. Ale bilans zysków i strat moim zdaniem wskazuje na korzyść ubezpieczenia prywatnego. Zauważ też że istnieje coś o nazwie „moral hazard ex ante”, czyli mówiąc po ludzku zjawisko polegające na tym, że znacznie bardziej dbasz o swoje zdrowie wiedząc że jesteś nieubezpieczony (lub ubezpieczony tylko częściowo) – w takiej sytuacji dmuchasz na zimne, robisz regularne badania etc. Zachowujesz się znacznie mniej nonszalancko niż osoba „ubezpieczona od wszystkiego”, która tłumaczy sobie że „w razie czego jej pomogą”. To tak jakbyś jechał Fiatem Cinquacento – będziesz znacznie rozważniejszym kierowcą niż za sterami VW Touarega 😉

        Natomiast odnośnie emerytur – to że ich „nie będzie” to oczywiście pewne uproszczenie. Sami politycy z rządu mówią (odsyłam do taśm „Wprost”), że niedługo emerytury będą wynosiły 500-600 zł. A więc okej, niech Ci będzie – emerytury nie znikną. Ale będą tak śmiesznie niskie, że będą skazywały na życie w ubóstwie. Oszczędzanie na własną rękę jest o niebo lepsze, bo masz tysiące opcji. To nie musi być wcale giełda. Ba, to nie musi być wcale Polska ani Europa! Ziemia, nieruchomości, metale szlachetne, waluty, dzieła sztuki, akcje, obligacje – każdy znajdzie coś dla siebie. Każdy może dobrać taki skład portfela, żeby był „czasoodporny” i „kryzysoodporny”. Wystarczy mądra dywersyfikacja. Wrzucając te pieniądze do ZUS-u de facto wyrzucasz je w błoto. I właśnie dzięki temu że tych pieniędzy nie zmarnuję, będę mógł je na przykład wykorzystać na wsparcie finansowe dla rodziców. Zapewniam Cię, że efektywność wykorzystania tych funduszy jest o niebo wyższa jeśli ja nimi dysponuję, niż kiedy zajmują się tym państwowi urzędnicy.
        Sposobów na reformę ZUS-u (nie mylić z przypudrowaniem trupa) jest kilka. Moim zdaniem najlepsza byłaby prywatyzacja państwowych przedsiębiorstw i dołożenie reszty z podatków. Co roku kwota dopłaty z podatków zmniejszałaby się, wraz z wymierającymi emerytami. Zresztą już teraz spora część emerytur idzie z podatków a nie ze składek, więc co za różnica? Dopiero całkowita likwidacja ZUS-u da szansę na uzdrowienie sytuacji.
        A co do tego 1%, które „zagarnęło” 50% światowego bogactwa – ktoś już kiedyś obliczył co by się stało, gdyby zebrać do kupy bogactwo tego 1% i porozdawać ludziom na całym świecie, bo to jest często przytaczany argument jako rzekoma przyczyna światowego ubóstwa. Otóż z obliczeń tych wynika, że po rozdzieleniu tych majątków po równo między wszystkich ludzi świata (ściślej: 99% ludności), każdy mieszkaniec Ziemi dostałby po… 200 dolarów. Dziękuję, dobranoc.

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Powtórzę: sytuacja osoby mającej zabezpieczenie finansowe i czującej się pewnie na wymagającym rynku pracy jest inna niż kogoś, kto ma problemy ze znalezieniem zatrudnienia i chciałby choć trochę stabilizacji, żeby aż tak nie martwić się o zapłatę kolejnych rachunków. Zupełnie inne punkty spojrzenia, w wyniku których to samo rozwiązanie (umowy „śmieciowe”) wygląda diametralnie inaczej.

      • Kosmatek Odpowiedz

        Pod tym poglądem podpisuję się obiema nogami, nie tylko rękami. W ogóle zabawne są argumenty ludzi którym opowiesz o zamiarze lub marzenia życia z odsetek i dywidend. Gdy piszesz, że np nie będziesz musiał pracować, to odpowiadają że się zanudzisz i słyszą to jakby Ci wtedy nie wolno było pracować. Śmieszny jest też wyżej polemika z tobą entuzjasty ubezpieczeń. To że mam fundusz samochodowy równy wartości nowego samochodu, oznacza, że z samych odsetek mogę ufundowac naprawy stluczek u pana blacharza, bez łaski agenta i pseudo rzeczoznawcy, a w razie kradzieży kupuję nowy i już. Szanse kradzieży w Polsce to mniej niż jedną tysięczna, Btw. Czemu ludzie czarno widzą nie tam gdzie trzeba?

      • matimateo89 Odpowiedz

        Zgadza się. Ale w takim wypadku powinieneś „zwrócić honor” i wyraźnie zaakcentować, że w pewnych przypadkach (osoby dobrze wykształcone z silną pozycją na rynku pracy), podpisanie umowy śmieciowej jest korzystniejsze niż umowa o pracę. Ślepe podążanie za tym co się klepie w kółko w mainstreamie, o tym jakie te umowy cywilno-prawne są straszne, jest w moim odczuciu pójściem na skróty bez refleksji czy aby na pewno tak jest faktycznie. Opinię wypowiedzianą przez 1000 osób automatycznie przyjmujemy jako prawdę, bo przecież niemożliwe żeby oni wszyscy się mylili. Otóż nie – myśleć trzeba zawsze.

        • Kasia Rz. Odpowiedz

          Pracuj na umowie śmieciowej jako np. robotnik na budowie i ulegnij wypadkowi: zostaniesz bez pomocy lekarskiej i środków do życia.

          • wolny Autor wpisu

            Tak – tego typu praca też z reguły wymaga ponadprzeciętnych zabezpieczeń w związku z podejmowanym ryzykiem.

          • matimateo89

            Wolny, odnośnie tych „ponadprzeciętnych zabezpieczeń” – to też jest pewna patologia publicznego systemu służby zdrowia. Załóżmy że ktoś uprawia sporty ekstremalne. Siłą rzeczy częściej będzie łamał ręce, skręcał nogi, miał wstrząsy mózgu etc. W normalnej sytuacji, gdy każdy kupuje sobie prywatne ubezpieczenie, trzeba wypełnić formularz w którym padają takie pytania. Jeśli jest się osobą uprawiającą sporty ekstremalne, to koszt ubezpieczenia będzie proporcjonalnie wyższy. I dobrze. W systemie NFZ-owskim taki „ekstremalny” pacjent zapłaci tyle samo, co pacjent „normalny”, który korzysta z lekarza rzadziej. Oznacza to, że „normalny” pacjent de facto pokrywa w dużej mierze koszta szaleństw tego pierwszego. I takie przykłady można mnożyć. Jeśli ja zdrowo się odżywiam i uprawiam sport, to nie chcę płacić za leczenie kogoś, kto się obżera i w efekcie czekają go choroby związane z otyłością.

          • matimateo89

            Kasiu, apeluję: czytaj ze zrozumieniem. Czy napisałem gdziekolwiek że umowa śmieciowa jest ZAWSZE lepszym rozwiązaniem? Nie. Napisałem natomiast, że SĄ SYTUACJE, gdy umowa śmieciowa jest korzystniejsza niż umowa o pracę – wtedy gdy Ty rządzisz rynkiem pracy, a nie rynek pracy Tobą. Niech każdy sobie sam oceni co się w jego sytuacji bardziej opłaca. Również robotnik na budowie.
            Za życzenia zdrowia z wcześniejszego postu dziękuję, na razie dopisuje. Choć zdarzały się sytuacje, gdy musiałem pójść do specjalisty z jakimiś drobiazgami i gdy po 24 godzinach (dosłownie!) od mojego telefonu przekraczałem próg gabinetu lekarskiego, jedyne co mi się cisnęło na myśl, to pogratulowanie sobie decyzji o przejściu na… umowę śmieciową! Jest więc odwrotnie niż piszesz. Dopiero kiedy zachoruję albo się zestarzeję, odczuję realnie dobrodziejstwo swoich wcześniejszych wyborów. To samo dotyczy emerytury: na razie „tracę” podobne pieniądze jak w przypadku opłacania ZUS-u, więc moja sytuacja w niczym się nie różni od tych z umową o pracę. Różnica jest taka, że za 30-40 lat będę miał do dyspozycji dość pokaźne środki na „jesień życia”, a ubezpieczeni w ZUS-ie będą wegetowali. Sorry za dosadność.

          • Kasia Rz.

            Sedno sprawy polega na tym, że Ty miałeś możliwość wyboru umowa o pracę albo „śmieciowa”, natomiast bardzo często do pracy na umowę „śmieciową” ludzie są po prostu przymuszani: zarabiają 1500 złotych na rękę i nie mają opłacanego w ogóle żadnego ubezpieczenia.

            A co do ubezpieczenia prywatnego, to bym się nie zdecydowała na jego opłacanie: najcięższych chorób nie obejmuje np. leczenia onkologicznego, a jak dojdzie do choć trochę poważniejszej choroby, to i tak trzeba szukać pomocy na własną rękę, np. kilka lat temu właściwą diagnozę postawił mi dopiero 15 (słownie: piętnasty) lekarz, po półrocznym jej poszukiwaniu zarówno na NFZ jak i prywatnie. Zresztą poziom leczenia jest tak beznadziejny, że do specjalisty na prywatną wizytę można czekać kilka miesięcy.

          • matimateo89

            No więc ozusowywując śmieciówki, pensje spadną z tych 1.500 na 1.300 zł. Ewentualnie przejście do szarej strefy. Takie są niestety fakty. Umowa śmieciowa pozwala ludziom zminimalizować daniny które oddają państwu. W jaki sposób obłożenie ich dodatkowymi podatkami miałoby w czymkolwiek polepszyć ich sytuację? To nie jest tak, że ludzi wykonujący proste prace są jakoś strasznie wyzyskiwani przez okrutnych kapitalistów. Problem jest w tym, że zatrudniając sprzątaczkę na pełen etat wypłacisz jej 1.500 zł na rękę, a całkowity koszt zatrudnienia wyniesie 2.500 zł. To absurd, bo praca sprzątaczki nie jest aż tyle warta. No i weź pod uwagę, że nie żyjemy w jakimś Burkina Faso, gdzie miejsce urodzenia i kolor skóry jest wyrokiem na całe życie. W Polsce każdy kto jest pracowity i sumienny, będzie żył w dostatku. Może bez szaleństw, ale niczego nie będzie mu brakowało. Kasjerka nie dysponuje żadnymi szczególnymi kompetencjami (żeby nie było: też pracowałem kiedyś na kasie, jako student…). Czy ktoś zabraniał im się kształcić? A więc znowu: jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.
            Odnośnie leczenia ciężkich chorób – tak jak wspominałem, to kwestia oceny ryzyka i priorytetów. Dla mnie ryzyko jest zbyt małe, żeby w imię jego uniknięcia zgadzać się na uwłaczające warunki NFZ-u. Patologie zdarzają się zarówno prywatnie jak i państwowo, ale _generalnie_ warunki u prywaciarza będą o niebo lepsze niż te oferowane przez państwo.

          • Kasia Rz.

            Umowy śmieciowe to zwykły wyzysk oparty na ludzkiej krzywdzie i nieuczciwy zysk dla pracodawcy. A jaka jest prosta i lekka praca kasjerki w supermarkecie i jak jest tam traktowana, to polecam obejrzenie filmu pt. „Dzień kobiet”. I proszę nie porównywać noszenia ciężarów przez mężczyznę z noszeniem ciężarów przez kobietę w ciąży.

          • wolny Autor wpisu

            To ja się wtrącę i niczym nauczyciel w dawnych czasach zdzielę Was linijką po paluszkach 🙂 Otóż z mojego punktu widzenia oboje się mylicie, albo – jeśli to Was mniej poruszy – oboje macie rację tylko częściowo. Najpierw Kasia: „Umowy śmieciowe to zwykły wyzysk oparty na ludzkiej krzywdzie i nieuczciwy zysk dla pracodawcy.” – toż to skrajny pogląd, który jest prawdziwy w jakiejś części przypadków, ale sama nie wiesz w jakiej, a generalizując w ten sposób – nie po raz pierwszy zresztą – pokazujesz, że chyba trochę za bardzo żyjesz życiem innych (TV, gazety, skandale), zamiast cieszyć się własnym.
            Z kolei matimateo89 pisze: „nie chcę płacić za leczenie kogoś, kto się obżera i w efekcie czekają go choroby związane z otyłością”. Sorry, ale dla mnie to skrajna naiwność. Jeśli nie chcesz płacić za to, z czego sam nie skorzystasz (bo rozumiem, że takie jest Twoje ogólne podejście), to nie zaakceptujesz jakiegokolwiek ustroju poza tym pierwotnym, darwinowskim, gdzie słabszy musi zginąć i nie w tym nic złego. Podałeś przykład kogoś, kto przez swoją lekkomyślność będzie utrzymywany z naszych podatków. Tak właśnie będzie i ja to akceptuję w imię dobra innych – nie tylko tych pokrzywdzonych przez los, ale i przez własną głupotę, czy po prostu mniej zaradnych życiowo. Czy również uważasz, że jeśli nie korzystasz z dróg (chociażby i tych rowerowych), to nie powinieneś płacić za ich budowę? Albo jeśli nie chodzisz do biblioteki, to te instytucje nie mają być dotowane z Twoich podatków? A skoro do tej pory Cię nie okradli i nie pobili, to może i policję niech finansują ci, którym do tej pory przydarzyło się coś złego? Przykłady można mnożyć, ale moje przesłanie brzmi: nie ma państwa/ustroju idealnego, nie wszystko jest czarno/białe, nie da się powiedzieć: to zawsze jest złe, to zawsze dobre, a tego nie zrobię bo nic na tym osobiście nie zyskam. Pewne kwestie należy rozpatrywać patrząc na dobro ogółu a nie dobro jednostki i – pomijając efektywność służby zdrowia, o której tyle pisaliście – cieszę się, że pieniądze z moich podatków idą między innymi na leczenie nowotworów chorych, choćby i byli oni palaczami od 50 lat i sami sobie na tego raczka zapracowali. Mam nadzieję, że nie odbierzesz tego komentarza osobiście – po prostu znowu widzę coś, co brzmi jak utopia i brak spojrzenia na tych, którzy nie są tak rozpieszczani przez los jak my. My mogliśmy zapracować na to, co mamy – mieliśmy ku temu warunki. Nie wszyscy mieli, mają i będą mieli – często nie ze swojej winy.
            Pozdrawiam – ciekawe, czy tym komenarzem wywołam jakąś burzę. Może chociaż wicherek? 😉

          • matimateo89

            Zgadza się – jestem zwolennikiem systemu w którym każdy płaci za to, z czego rzeczywiście korzysta. Weźmy na przykład jazdę na nartach. Załóżmy że 50% Polaków jeździ, a drugie 50% nie jeździ. I wyobraźmy sobie że rząd w ramach programu zachęcania ludzi do uprawiania sportu buduje kilkadziesiąt stoków i wyciągów, z których każdy może bezpłatnie korzystać. Niby idea szlachetna, wszystko fajnie, ale czy na pewno? Każdy będzie płacił w podatkach na utrzymanie tych stoków/wyciągów, ale korzystać będzie tylko co drugi. Od razu podniosłyby się słuszne protesty „nie-narciarzy”, że dlaczego oni mają płacić za coś z czego nie korzystają? I faktycznie – państwo nie ingeruje. Kto chce – jedzie sobie i płaci z własnego portfela. Kto nie chce – zostaje w domu albo robi coś innego. Zdrowy system. Każdy płaci za siebie. Albo weźmy linie lotnicze LOT. Firma która jest wiecznie deficytowa, wiecznie trzeba do niej dopłacać. Dopłacają wszyscy, łącznie z babcią spod Bartoszyc, która nawet nie wie gdzie jest najbliższe lotnisko, o jakichkolwiek podróżach samolotem nie wspominając. A więc znowu: dlaczego dopłacać mają wszyscy Polacy, skoro z LOT-u korzysta garstka? Istnieją przecież prywatne linie lotnicze które utrzymują się z samych biletów i świetnie sobie radzą, nie ciągnąc pieniędzy od podatników. I taki system powinien moim zdaniem działać na tylu obszarach naszego życia, na ilu się da. Biblioteka? Jak najbardziej może być prywatna! Kupujesz roczny abonament za 50 zł i korzystasz do woli, ewentualnie płacisz 50 groszy za każdą wypożyczoną książkę. Da się? Da się! I osoby które książek nie lubią nie będą musiały wbrew swojej woli bibliotek utrzymywać. Ścieżki rowerowe? Bo ja wiem… Może i by się dało, skoro autostrady są prywatne… Kwestia logistyki. Nie wiem czy by się dało. Ale parki już na pewno tak. Spotkałem się za granicą z prywatnymi, pięknymi, wypieszczonymi parkami, wyglądającymi wręcz baśniowo – wstęp 1 euro. Problem?
            Innymi słowy – jeśli da się coś w ten sposób rozgraniczyć, to powinno się to robić. Czasem się nie da – przyznaję. Na przykład ciężko byłoby wprowadzić odpłatność za korzystanie z dróg w mieście. Ale jest mnóstwo miejsc gdzie da się to zrobić, zamiast sięgać po pieniądze podatnika. Kolejny przykład: kina. Nie ma państwowych kin, choć państwo promuje kulturę. Kto chce – chodzi i płaci. Kto nie chce – nie chodzi i nie płaci. Idąc Twoim tropem lepiej byłoby gdyby rząd zbudował sieć państwowych kin i w ramach szerzenia rozwoju kulturalnego dawał każdemu darmowe wejście.
            I wreszcie najważniejsza rzecz. Dobroczynność nigdy nie może być przymusowa. Chcesz wspierać finansowo leczenie palaczy? Okej, wyłóż pieniądze i wesprzyj. Chcesz wesprzeć sieroty i bezdomnych? Okej, wyłóż pieniądze i wesprzyj. To jest jedyny uczciwy układ, bo to co mamy obecnie wygląda mniej więcej tak: http://fumaga.com/i/socialism-illustrated-spare-change-sure-comic.jpeg Zapewne odpowiesz że ludzie zwolnieni z finansowania socjalu po obniżeniu podatków zaczęliby kupować sobie luksusowe samochody zamiast oddawać na biednych? Jest takie ryzyko, ale to nielogiczne. Dlaczego? Bo wystarczy spojrzeć na to co się dzieje teraz. Przy koszmarnie wysokich podatkach ludzie i tak bardzo chętnie angażują się w akcje charytatywne. Wiedzą że państwo się tym zajmuje, wiedzą że w domu się nie przelewa, a mimo to WOŚP, Szlachetna Paczka i wiele innych akcji cieszą się ogromnym powodzeniem. Skoro więc teraz Polacy chętnie pomagają, to co dopiero by się działo, gdyby obniżyć im podatki i dać więcej pieniędzy do gospodarowania?

          • Kasia Rz.

            To co piszę oparte jest na własnych doświadczeniach, a nie jest jak sugerujesz Wolny wyssane z palca z TV i gazet.

            Nie jestem w tak szczęśliwej sytuacji jak Ty, że mam się z czego cieszyć: nie wchodząc w szczegóły jestem przewlekle, nieuleczalnie chora, a przez umowy śmieciowe nie ma prawa nawet do najmniejszej renty ani innego żadnego zasiłku, ani żadnego ubezpieczenia zdrowotnego, zaś moi byli pracodawcy opływają w luksusy.

          • matimateo89

            Kasiu, nie chcę żeby zabrzmiało to nieprzyjemnie, ale nie podoba mi się Twoja roszczeniowa postawa. Wychodzisz z założenia, że skoro jesteś chora, to „należy Ci się”, żeby ktoś za leczenie zapłacił. Tak jak pisałem wcześniej Wolnemu, pomaganie innym nigdy nie może wynikać z przymusu, bo wtedy nie jest to już dobroczynność, tylko terror. To że ktoś zapłaciłby za Twoje leczenie (podatnicy przez NFZ, darczyńcy przez fundację czy ktokolwiek inny) powinnaś odbierać jako dobrodziejstwo, za które jesteś wdzięczna, a nie „oczywistą oczywistość”.
            Natomiast odnośnie samego ubezpieczenia – znalezienie stanowiska z umową o pracę nie jest aż tak trudne. Pracując na kasie miałem właśnie umowę o pracę. Później miałem jeszcze epizod w call-center (w Polsce, ale korporacja była zagraniczna) i zatrudniali tylko na umowę o pracę. Obydwa stanowiska nie wymagały nadzwyczajnych kompetencji. Poszukaj. I życzę zdrowia. Tobie przyda się bardziej niż mnie.

          • Kasia Rz.

            Muszę Cię rozczarować, ale nikt za mnie nic nigdy nie płacił i nie płaci, sama opłacam składkę na dobrowolne ubezpieczenie zdrowotne z własnych oszczędności i nigdy nie korzystałam z żadnych zasiłków, czy tez żadnej innej formy pomocy.

            A Twój komentarz o „roszczeniowej postawie” – jak ktoś z Twojego otoczenia będzie potrzebował np. przeszczepu serca albo wątroby to mu to powiedz w oczy, że cytuję: „Wychodzisz z założenia, że skoro jesteś chory/a, to „należy Ci się”, żeby ktoś za leczenie zapłacił”

            Z mojej strony end of topic.

          • matimateo89

            W takim razie wszystko w porządku, skoro sama za siebie płacisz. I nie jest to rozczarowanie, tylko pozytywne zaskoczenie.
            Gdyby ktoś z mojego otoczenia zachorował, nie byłoby to usprawiedliwieniem. Nie stosuję moralności typu: „Kali ukraść – dobrze, Kalemu ukraść – źle”.

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          Zwracam honor w takim razie 😉 W ogólności sam zdecydowalnie wolałbym pracować na zasadzie współpracy (kontraktu?) mając własną DG i wystawiając pracodawcy faktury. Tyle, że to również luksus, który wynika zarówno z ciężkiej pracy jak i ze stylu życia, jaki prowadzimy i domyślam się, że kto inny będąc w podobnej sytuacji mógłby mieć na to zupełnie inne spojrzenie. Staram się patrzeć nieco szerzej na tego typu tematy – nie tylko z perspektywy swojej czy nawet czytelników bloga, ale również ludzi, których życie z różnych względów nie wygląda tak różowo.

  26. Pingback: Tygodniowe inspiracje 25/01/15 | Moja droga do minimalizmu

  27. Tomasz Odpowiedz

    31 929 zł niedużo jak na 2 osoby + dziecko.

    Napiszę jak u mnie wygląda dziele moje wydatki na 11 kategorię (nieważne jakie nie ma to znaczenia)

    Mieszkanie 66m blok z cegły 1 piętro 2 osoby, u Ciebie wydatki na mieszkanie wynoszą 6054,09 zł
    U mnie 6678 zł czyli wydaje mi się że nie tak źle jak na takie mieszkanie. (Czynsz 5174zł, prąd 700,09zł, internet 546zł, gaz 258zł)

    Suma wszystkich wydatków rocznie 27 462,97 zł na 2 osoby.

  28. Newbie Odpowiedz

    Celem kazdego zdrowego i inteligentnego czlowieka powinna byc wlasna DG. Kazdy z nas potrafi robic cos dobrze lub bardzo dobrze. To rozwiazaloby wiekszosc z problemow jakie poruszyliscie.

  29. www.cls.pl Odpowiedz

    Ja jak na razie wiem ile wydaję rocznie na opłacenie mieszkania i pozostałych rachunków. Jeszcze mi daleko do takich precyzyjnych wyliczeń. Z jednej strony jest to przydatne, ale z drugiej strony czy takie dokładne wyliczenia są potrzebne?

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      To sprawa indywidualna, ale jak widać we wpisie, opłaty/rachunki mieszkaniowe to tylko pewien procent wszystkich wydatków. Jeśli nie wiesz, ile wydajesz na co innego, to być może pieniądze przeciekają Ci przez palce, albo – co zdecydowanie ważniejsze – może nie wydajesz ich w taki sposób, który sprawiłby Ci najwięcej radości.

  30. Paweł S Odpowiedz

    Jak widać po komentarzach socjalizm ma się dobrze w Polsce i całej Europie. Nie grozi nam zmiana ustroju na bardziej wolnościowy. Szkoda, że nikt nie kuma, że jest on przyczyną biedy, a nie lekarstwem na nią:/

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Zmiana ustroju? Przykro mi, ale rewolucji nie rozpocznę – wystarczy mi wolność, którą sam sobie wypracowuję we własnej głowie. To ma znacznie większe szanse powodzenia, a z prawdopodobieństwem nie zwykłem walczyć za wszelką cenę.

      • Paweł S Odpowiedz

        Masz rację. Też radzę sobie jak potrafię nie czekając na cud, ale niesamowicie przykre dla mnie jest to, że nawet na tym blogu (mówiącym o wolności) nie rozumie się, że obecny stan rzeczy jest chyba najgorszym z możliwych. Popatrz co się dzieje na świecie. Jak ogranicza się wolność ludziom. Co się stało w USA – kraju, który jest synonimem wolności. Co się zaczyna w europie pod pretekstem walki z terroryzmem. Jak nic się nie zmieni to raczej nie będziesz miał nawet tej swojej wolności, która obecnie Ci wystarcza. Gdybym miał pewność, że obecny stan rzeczy przetrwa przynajmniej mnie to pewnie też bym stał po twojej stronie. Jednak nie jestem aż tak naiwny. Obym był w błędzie.
        Jeszcze do wpisu, którym chcesz wywołać burzę. Czy naprawdę myślisz, że każdy kto chciałby uwolnić się od podatków jest rozpieszczony przez los? Myślę, że Ci rozpieszczani są po drugiej stronie barykady i nie zastanawiają się nad takimi rzeczami jak wolność finansowa.

        • wolny Autor wpisuOdpowiedz

          Może i nie przetrwa – też czasami sobie myślę, że aż tyle szczęścia miał nie będę, a okres względnego spokoju trwa już naprawdę długo – mieć nadzieję na kolejne kilkadziesiąt lat może być naiwne, zwłaszcza że już się zaczyna robić niespokojnie naokoło nas. Jaki masz plan? Pytam o taki realny, dotyczący Ciebie, nie mówmy o rewolucjach na dużą skalę.

          • Paweł S

            Nad moim planem pracuję. Jak na razie nabywam nowe umiejętności – nauka kolejnego języka. Intensywnie zastanawiam się jak to rozegrać. Najchętniej odciąłbym się fiskalnie od polskiego aparatu państwowego, a na pewno będę starał się to ograniczyć do minimum. Mimo że nienawidzę miejsca w którym się teraz znajduje, jest ono znacznie mniej opresyjne.Złą stroną Holandii (z tego co wiem) jest kiepskie pole do popisu w temacie optymalizacji podatkowej, a nasze podatki przy tutejszych to pikuś. Dlatego chciałbym działać na kilka frontów, ale nie rozeznałem tematu dostatecznie, tym bardziej, że nie wiem czy po powrocie do domu będę bardziej zarabiał w necie, czy stacjonarnie. Może kupię tu nieruchomość żeby mieć gdzie uciekać? To co dzieje się na Ukrainie może w każdej chwili przenieść się do nas. Z drugiej strony chcę i planuję wrócić do Polski. Jest i zawsze będzie moim domem. Dlatego tak mnie boli to co tutaj niektórzy wypisują, a Ty Wolny temu przyklaskujesz. Wyzbywam się też skrupułów. Mam zamiar zacząć szarpać z tego chorego systemu i wychwalającego go motłochu ile wlezie. To czego tu doświadczyłem ostatecznie przekonało mnie, że nie warto troszczyć się o baranów, którzy nie rozumieją co jest grane. Poza tym działam bardzo podobnie do Ciebie. Złoto, waluty. Chciałem też kupić nieruchomość w Polsce, ale raczej z tego zrezygnuję ze względu na totalny brak zaufania do naszego systemu. Mam dużo możliwości, ale jeszcze więcej jest niewiadomych i zagrożeń.
            Jak zwykle mam nadzieję, że da się coś sensownego złożyć z chaotycznego zlepku moich myśli.
            Pozdrawiam

          • Paweł S

            PS Liczę, że następny wpis będzie motywował do przyjemniejszych dyskusji.

          • matimateo89

            Lepiej zakładać najgorszy scenariusz i później być zaskakiwanym przez życie wyłącznie pozytywnie, niż odwrotnie 😉
            Kto we wschodniej Ukrainie spodziewał się 2 lata temu, że w ich miastach wybuchnie regularna wojna? Nikt. Słyszałem historię majętnego człowieka z Doniecka, który wszystko co miał inwestował w swoją firmę (żadnej dywersyfikacji), a teraz z jego zakładu zostały zgliszcza. W Polsce taki scenariusz jest znacznie mniej prawdopodobny (co by nie mówić, jesteśmy „poważniejszym” krajem należącym do UE i NATO), ale kto wie? Trzeba mieć przygotowany plan na każdą ewentualność.

          • matimateo89

            Moim zdaniem najlepszym zabezpieczeniem przed „apokaliptycznymi” scenariuszami jest inwestowanie w siebie. I to z wielu względów. Jeśli posiadasz jakieś rzadkie umiejętności, to gdy zrobi się „gorąco” po prostu wylatujesz na drugą półkulę i przeczekujesz najgorsze. Wiedzy którą masz w głowie nikt Ci nie ukradnie (jak np. ze złota czy banknotów schowanych w kieszeni), nie skonfiskuje (państwo), nie opodatkuje (państwo). Poradzisz sobie w każdych czasach i w każdym państwie. Jako miejsce ewakuacji polecam RPA. Ciepły klimat, z dala od światowych epicentrów konfliktów, niskie ceny, duży popyt na specjalistów, cudowny krajobraz 🙂

          • wolny Autor wpisu

            Właśnie – i o to chodzi, a nie – jak napisałeś przed chwilą, że trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność. Nie przygotujesz się na wszystko, ale wiedząc i umiejąc więcej niż inni (szczególnie, jeśli chodzi o praktyczne umiejętności), poradzisz sobie. Już sama świadomość, że dasz radę daje niesamowicie dużo i uwalnia od masy stesów, a także obniża rangę wielu dramatycznych informacji w mediach.

          • matimateo89

            No tak, inwestowanie w siebie to wyjście uniwersalne. Świetne na czasy dobrobytu i dobre na czasy niepokojów. Ja widzę tylko jeden problem – jak wyczuć moment, kiedy trzeba zostawić wszystko i wyjechać. Jeśli się prześpi ten moment, może być już za późno. Może to trochę brutalny przykład, ale przecież zanim wybuchła II WŚ wielu Żydów uciekło z Europy widząc co się święci, jak rosną antyżydowskie nastroje w Niemczech. Zostali ci, którzy uważali że „jakoś to będzie” i wszyscy wiemy jak skończyli.
            Jak więc wyczuć odpowiedni moment, tak żeby nie spanikować przez byle błahostkę, ale też nie bagatelizować w nieskończoność pojawiających się znaków? Może wojna za naszą wschodnią granicą jest już takim znakiem, który niesłusznie ignorujemy?

          • Kasia Rz.

            Zamiast myśleć o obronie Ojczyzny (chociażby o nauce strzelania w jakimś kółku strzeleckim, jeśli nie byłeś w wojsku), która dała Ci np. jak twierdzisz świetne wykształcenie, myślisz o pakowaniu walizek i ucieczce. Przykre i tyle.

          • matimateo89

            Co to znaczy że „ojczyzna dała mi dobre wykształcenie”? Czy jeśli chodzę codziennie do piekarza po chleb, to mam wobec niego dług wdzięczności bo mnie karmi? To tak nie działa. Piekarz daje mi chleb, ja mu daję pieniądze. Rachunki wyrównane. Podobnie ze szkołą/uniwersytetem. Moi rodzice płacą podatki i w ten sposób opłacili moje wykształcenie. To była zwykła transakcja. Na linii ja-państwo albo rodzice-państwo nie ma żadnych długów wdzięczności. Ojczyzna nic mi nie „dała”, za wszystko trzeba było zapłacić.
            Natomiast dług wdzięczności mam wobec rodziców i tutaj faktycznie czuję się za nich odpowiedzialny. Zarówno kiedy przejdą na emeryturę jak i w przypadku zagrożenia dla kraju.

          • Kasia Rz.

            „Co to znaczy że Ojczyzna dała mi dobre wykształcenie”?

            A znaczy chociażby to, że iluś tam ludzi w przeszłości oddało swoje życie za to, żebyś Ty mógł mówić, czytać i pisać po polsku, a nie po rosyjsku albo niemiecku, ale czy to stanowi jakąś wartość dla Ciebie i czy w ogóle rozumiesz na jaki temat się wypowiadasz, z postawionego powyżej pytania, wynika, że nie.

          • matimateo89

            Mieszasz dwie osobne sprawy. Pierwsza to to, komu zawdzięczam swoje wykształcenie. Odpowiedź brzmi: rodzicom (i po części sobie). Druga sprawa to to, czy wyjazd z kraju w czasie wojny oznacza brak wdzięczności za krew przelaną przez naszych przodków, którzy walczyli w obronie Polski. Odpowiem na przykładzie. Wyobraź sobie, że masz ojca, który postanowił zbudować ogromny dom. Wymarzył sobie, że to będzie dom wielopokoleniowy, w którym obok siebie mieszkać będzie on, jego żona, Ty, Twoje rodzeństwo, Twoje dzieci… Pracuje w pocie czoła przez długie lata, aż w końcu udaje mu się dopiąć swego – dom jest gotowy. Tylko że Ty… postanawiasz wyjechać do innego miasta, bo poznałaś tam interesującego faceta. Jak się będzie czuł Twój ojciec? Nieszczęśliwy. Zraniony. Oszukany. Wszystko miał rozplanowane, tak bardzo się starał, a teraz gdy wszystko jest gotowe, wyjeżdżasz. A kto wie, może Twoje rodzeństwo pójdzie w Twoje ślady? Tylko pomyślmy czy on faktycznie miał prawo stawiać Cię w takim położeniu. Powinien był przecież brać pod uwagę, że może nie będziesz chciała spędzać w tym domu reszty życia. Trudno więc powiedzieć, że postępujesz nie fair wyjeżdżając. Po prostu Twoja wizja Twojego życia nie koresponduje z jego wizją Twojego życia. Podobnie rzecz ma się z żołnierzami, którzy oddali życie za Polskę. Doceniam ich trud, doceniam poświęcenie. Jestem wdzięczny. Niemniej jednak sam chcę decydować o swoim życiu. Przecież oni umierali również po to, żebyśmy byli wolni, prawda? Żebyśmy mogli sami decydować o tym jak chcemy żyć.
            I jeszcze jedno: urodziliśmy się w Polsce, ale jest to dziełem przypadku. Równie dobrze mogliśmy urodzić się Niemcami, Rosjanami, Estończykami czy Mongołami. Czuję więź z Polską i Polakami bo tutaj się urodziłem i wychowałem. Jednak świadomość tej „przypadkowości” sprawia, że są dla mnie wartości wyższe niż patriotyzm. A już na pewno wyższe niż patriotyzm wymagający ode mnie dobrowolnego pójścia na śmierć.

          • Kasia Rz.

            Spodziewałam się podobnej odpowiedzi: w takim razie jedź do pięknego RPA pod warunkiem, że najpierw zapłacisz państwu polskiemu za swoje wykształcenie (nie zasłaniaj się płaconymi przez Twoich rodziców podatkami, nie po to państwo finansuje edukację, żeby potem inne państwa korzystały z jego wykształconych obywateli), a po wtóre, że zabezpieczysz się finansowo przed szybkim zakażeniem AIDS (proszę sobie sprawdzić statystki tej choroby w RPA), żebyś od kogoś przypadkiem nie usłyszeć: „nie masz pieniędzy na leczenie, to nie się nie lecz”.

          • matimateo89

            Zaraz zaraz… Jak to „państwo finansuje edukację”? Kto to jest państwo? Jakiś szczodry miliarder? A może uważasz że nauczyciele pracują za darmo? Albo że szkoła jest zaopatrywana za darmo w prąd i wodę? Że budynki szkolne zostały zbudowane przez ochotników, pro publico bono?
            Otóż nie – to wszystko od początku do końca zostało sfinansowane z naszych podatków. Są dwa sposoby na płacenie za edukację dzieci. Pierwszy, normalny: pójść do sekretariatu i zapłacić czesne. Drugi, mniej normalny: zatankować samochód na stacji benzynowej, zapłacić 500 zł, z czego 200 to opłata za benzynę a 300 to podatek. Później te 300 zł przechodzi przez las rąk, urzędów, ministerstw, kuratoriów, delegatur i w końcu trafia do szkoły, w dużej mierze uszczuplone. A więc jest jeszcze gorzej niż napisałem: rodzice zapłacili nie tylko za samą moją naukę, ale również za utrzymywanie pośredników. Powtarzam po raz kolejny: nie ma czegoś takiego jak „państwo daje” albo „darmowa edukacja”. Pisanie takich rzeczy świadczy o ekonomicznym analfabetyzmie.
            Dla ludzi którzy prowadzą normalne życie większym problemem niż AIDS jest malaria (zależy od regionu) i przestępczość. Ale lepsze to niż kula w łeb na wojnie.

          • Kasia Rz.

            Jak tak bardzo trzęsiesz portkami przed wojną, to jedź do Afryki i już nie wracaj (wystarczy maleńkie skaleczenie), a im mniej będzie wśród nas, ludzi o podobnych do twoich, egoistycznych poglądach, tym lepiej.

          • matimateo89

            Mam dla Ciebie dwie wiadomości, dobrą i złą. Dobra: w połowie lutego lecę właśnie do RPA. Zła: po tygodniu wracam do Polski 😀
            Natomiast cieszę się, że w końcu zrozumiałaś jak funkcjonuje finansowanie państwowej edukacji 😉 To ważne, bo argument o polskich emigrantach, którzy rzekomo powinni zwrócić państwu koszta edukacji jest tyleż częsty, co absurdalny. Jeśli by tak miało być, to emigranci powinni z kolei zażądać zwrotu stosownej części podatków…

          • Kasia Rz.

            Żądaj zwrotu stosownej części podatków.

            Samoloty od czasu do czasu spadają i rozbijają się w pył, więc nie wiadomo, czy wrócisz, ale mimo wszystko życzę szczęśliwej podróży.

  31. gosia Odpowiedz

    @matimateo89 27 stycznia 2015 at 12:43 pm #

    „Mam dla Ciebie dwie wiadomości, dobrą i złą. Dobra: w połowie lutego lecę właśnie do RPA. Zła: po tygodniu wracam do Polski :D”

    +1 🙂

    @ Kasia Rz. 27 stycznia 2015 at 1:51 pm

    „Samoloty od czasu do czasu spadają i rozbijają się w pył, więc nie wiadomo, czy wrócisz, ale mimo wszystko życzę szczęśliwej podróży.”

    WTF??

    • Kasia Rz. Odpowiedz

      Jak wychodzę z domu po chleb, to nie wiem czy wrócę, czy nie potrąci mnie śmiertelnie samochód albo jak robię badania, to nie wiem czy nie wykryją u mnie raka. Ja wiem, że nie wiem, co będzie.

      • gosia Odpowiedz

        no rozumiem, też wiem, że nic nie wiem..
        ale mam pytanie Kasiu – życzyłaś kiedyś komuś tak ze szczerego serca, bez złośliwości, bez tych czarnowidztw?
        czy choć raz widziałaś świat przez różowe okulary? byłaś kiedyś młoda? może zakochana?
        jak długo czytam twoje wypowiedzi to chyba ani razu nie wionęło z nich choć nutką optymizmu czy życzliwości, takiej szczerej, nie ironicznej „mimo wszystko”.

        • Kasia Rz. Odpowiedz

          Możemy sobie życzyć wszystkiego dobrego, być optymistami i myślisz, że to nas przed czymkolwiek ochroni? Patrzenie na świat przez różowe okulary prowadzi do rozczarowań, czasem niesie za sobą poważne konsekwencje. Wolę nie spodziewać się niczego dobrego (i w 80% przypadków mam rację) niż być nierozsądną, naiwną optymistką i narobić sobie potem tylko jakiś problemów: przykład z ostatnich dni: moje koleżanki z pracy w 2007 roku brały kredyty hipoteczne w frankach, przy śmiesznych w sumie zarobkach 4000 na rodzinę, uważały, że wszystko będzie dobrze, cieszyły się z „własnego” mieszkania. Teraz nie są w stanie spłacać rat, wartość kredytu przerasta wartość mieszkania, a dwie niespłacone raty oznaczają, że bank wystawia tytuł egzekucyjny i komornik wyrzuca na bruk. Mieszkanie stracą, a tak będą musiały kredyt spłacić. Rząd tutaj nic nie pomoże, a zagranicznym bankom zależy tylko na zysku.

          A jak byłam młoda, to byłam głupia i konsekwencje swojej głupoty ponoszę i będę ponosić do końca życia.

          • gosia

            Nie wiem czy ochroni, są tu więksi myśliciele ode mnie, co mają może jakieś przemyślenia czy negatywne nastawienie do życia wogóle jako takiego może zaprogramować negatywne wydarzenia. Mi się po prostu lepiej żyje, jak się do kogoś uśmiechnę i ten uśmiech zostanie odwzajemniony albo życzę choćby – po prostu – miłego dnia 😉 „Uważajcie na ludzi, którzy się nie śmieją – są niebezpieczni.” [Juliusz Cezar]
            A optymistyczne podejście do życia chyba nie jest równoznaczne z nierozsądkiem? Chodzi bardziej o nastawienie i o to jak widzisz problemy – czy cię motywują do działania czy do załamywania rąk.
            pozdrawiam życząc trochę słońca – tak tak, wiem, że malkontenci są wśród nas 😉

  32. Piotr Odpowiedz

    Ja cały rok spisuję sobie wszystkie wydatki w kajecie, żeby wiedzieć gdzie umykają pieniądze z konta, ale takie zestawienia to robię głównie miesięczne, żeby wiedzieć gdzie rodzinka przeholowała. O takie roczne zestawienie się nie pokusiłem – bo zawału bym dostał chyba 😛 Szczególnie przy rubryczkach AUTO i PREZENTY 😛

  33. Michał Odpowiedz

    Witam u mnie jakbym zrobił raport wydatków to mógłbym powiedzieć tylko jedno, że znacznie przewyższyły w tamtym roku dochody. Wolę nawet nie robić takiego podsumowania, ponieważ bardzo bym się pewnie zmartwił, ale nie ma co narzekać rozpoczął się nowy rok i nowe cele do osiągnięcia teraz postaram się to wszystko równoważyć.

  34. Magda Odpowiedz

    Jeśli ktoś ma problem ze spisywaniem wydatków, to moge polecic kontomierz.pl (dla osób często płacących kartą i nie tylko).

    A co do tematów polityczno-ekonomicznych- to punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Jak ktoś młody, nie na dzieci i jego rodzice są w miarę „młodzi” to jest bardzo liberalny, JKM 100% i w ogóle podatki bez sensu, bo „każdy bez podatków na wszystko sobie odłoży”. A jak ktoś ma dzieci, albo zdarzy mu się poważniejsza choroba lub rodzicom to nagle punkt widzenia się zmienia;) Ale z fascynacji ultraliberalizmem i JKM szczęśliwie się wyrasta.

    • wolny Autor wpisuOdpowiedz

      Kontomierz swego czasu analizowałem, ale jakoś nie mam zaufania do produktów firm zewnętrznych, które automatycznie pobierają jakieś informacje z banku. Nie mam pewności, że połączenie jest bezpieczne / informacje nie wlatują do bazy Kontomierza / dane do logowania nie są nigdzie zapisywane. Piszą, ze wszystko cacy, ale będąc informatykiem wiem, że nie takie rzeczy można obejść 😉

      • Magda Odpowiedz

        Jeśli tylko dlatego zrezygnowałeś, to zawsze możesz ręcznie importować dane. Czyli wchodzisz do banku, robisz zrzut do CSV. Wchodzisz do kontomierza i importujesz plik CSV. Haseł i loginów nie podajesz. Ja tak robię, bo mam logowanie na tokena i automatyczny import mi nie działa:) Ale gotówkę i tak trzeba ręcznie pilnować, więc jeśli u kogoś 80% płatności jest gotówką to też bym się „jarała”. Czy możesz polecić bezpieczniejszy program, czy używasz excela?

  35. Krzysztof Odpowiedz

    Myślałem, że ludzie już tak nie robią raportu wydatków, a tu proszę. Jednak muszę powiedzieć, że wiadomo tam, gdzie się nie przelewa to się wybiera nawet, czy chleb czy mąka dziś zostanie zakupiona. Niestety mimo różnych głosów, że w Polsce jest coraz lepiej jesteśmy wciąz mało zamożnym państwem i więcej ludzi powinno uczyć się oszczędzania.

  36. Michał Odpowiedz

    Takie zestawienie to bardzo cena porcja danych, mam nadzieje że kiedyś i ja znajdę mobilizację na tak skrupulatne prowadzenie podobnego bilansu.

  37. michu Odpowiedz

    Po przeczytaniu połowy postów dochodzę do wniosku , że pisze to jedna i ta sama osoba.Pomysł ciekawy ale trzeba dobrze to rozpisać. A jeśli się mylę to jestem załamany jak wielu ludzi żyje tak oszczędnie.Przez ostatnie 10 lat gdybym kontrolował wydatki w takim stopniu miałbym 700 tyś odłożone a tak ciągle gonie za kasą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *