Wolnym Byc

Praca zdalna – kolejny krok na drodze do wolności.

Siedzę właśnie w jednym z czerwonych autokarów i pokonuję odległość 170 km dzielącą mój dom od miejsca pracy. Sporo, prawda? Na szczęście „robię” tą trasę zaledwie 2 razy w miesiącu, zamiast standardowych 20, co wcale nie oznacza, że pracuję na 1/10 (lub jak kto woli: 2/20 😉 ) etatu. Pozostałe dni pracuję z domu, od ponad pół roku testując ten system po kilku ładnych latach codziennego pokonywania kilku/kilkunastu kilometrów pomiędzy domem a biurem. Pół roku to wystarczający czas na porównanie obu rozwiązań i – jak najbardziej subiektywne 😉 – przedstawienie ich z punktu widzenia takiego korpoludka jak ja. I wcale nie uważam, żeby wartość tej oceny była mniejsza przez fakt, że została ona napisana z pokładu autokaru wiozącego mnie do biura 😉

Od początku mojej pracy zawodowej pracuję za biurkiem i klepię palcami w klawiaturę (wiem – fascynujące!). Przez lata biurko to mieściło się w siedzibie kolejnych pracodawców, którzy mniej lub bardziej stanowczo „zapraszali” mnie do siebie co najmniej 5 dni w tygodniu i wymagali odbijania karty (to nic, że elektronicznej) jako ewidencji mojej bytności w budynku. A feeee – jakie to staromodne, skostniałe i zalatujące brakiem zaufania, prawda? Przecież w sytuacji idealnej, gdyby założyć sumienność i efektywność pracownika, to w takiej pracy jak moja, gdzie komputer jest oknem na świat zawodowy, gdzie nie ma praktycznie kontaktu z klientem, gdzie od dłuższego już czasu nie wykonuję już schematycznych, powtarzalnych działań, w których liczy się to, ile godzin dziennie spędzę za biurkiem, to praca zdalna wydaje się idealną alternatywą dla klasycznego systemu, prawda? Dlatego, kiedy tylko zorientowałem się, że obecny pracodawca (dla którego wyemigrowałem do innego miasta) zaczął bardziej łaskawym okiem patrzeć na telepracę, czym prędzej zacząłem przekonywać przełożonego, że w mojej sytuacji to rozwiązanie idealne i najlepiej dla wszystkich 😉 byłoby, gdybym mógł wrócić do rodzinnego Trójmiasta i przez większość miesiąca stamtąd wykonywać swoje obowiązki. Pod koniec czerwca 2014 zrealizowaliśmy tą odważną ideę, którą wcześniej traktowaliśmy bardziej na zasadzie „ale byłoby cudownie, gdyby…”. Wygrała więc determinacja i po raz kolejny okazało się, że warto prosić, a po drugiej stronie stołu również są ludzie, którzy potrafią docenić efekty pracy i spojrzeć na nas inaczej niż tylko na słupek przychodów i kosztów (ok – sporą wagę odegrał też rynek pracownika, w którym mam szczęście się poruszać). Serdecznie zachęcam Cię do świadomego kierowania swoim życiem i nie przyjmowania biernie tylko tego, co ono przyniesie. Tym motywatorem zaczynamy mój subiektywny rachunek zalet i wad pracy zdalnej:

Praca zdalna może wyglądać tak…

Czas. Jak doskonale wie każdy czytelnik tego bloga, czas to największa wartość, którą ciężko przecenić. A skoro tak, to praca zdalna bije wszystko inne na głowę na starcie – wystarczy rzucić hasło „dojazdy”.  Już dawno temu zdecydowaliśmy o przeprowadzce do centrum miasta, a auto zamieniłem na rower, ale nadal widzimy, jak wielu z Was spędza w autach co najmniej kilkadziesiąt minut każdego dnia tylko po to, żeby dostać się do biura lub wrócić z niego do domu. Wierz mi lub nie, ale ja nie pamiętam, kiedy stałem w korku – za to doskonale pamiętam, jak paskudne słowa cisnęły mi się na usta, kiedy – dawno temu – spędzałem ponad godzinę na pokonanie 15 km do miejsca pracy. A trzeba wziąć pod uwagę, że Trójmiasto wcale nie jest najbardziej zatłoczoną aglomeracją w Polsce, prawda? Niech każdy sam oszacuje czas tracony na dojazdy – wartości będą się różniły tak mocno, że nie będę się tu silił o uogólnianie. Pół biedy, jeśli te cenne minuty spędzamy w siodełku lub spacerując ze śpiewem na ustach :), ale powiedzmy sobie szczerze, że przeważnie wygląda to zdecydowanie mniej optymistycznie. Sam „oddaję” co nieco z zaoszczędzonych minut podczas okazjonalnych dojazdów do biura i z racji odległości muszę polegać na koniach mechanicznych zamiast swoich mięśniach, ale staram się wybierać takie środki lokomocji, które pozwalają na produktywne spędzenie tego czasu – na przykład, na pisanie tego posta 🙂 Kończąc wątek dojazdów uchylę rąbka tajemnicy: w naszym przypadku praca zdalna pociągnęła za sobą bardzo poważną decyzję o zmianie miejsca zamieszkania – teraz już możemy opuścić centrum i przenieść się w spokojniejsze miejsce, nie zasilając dodatkowo i tak wiecznie zakorkowanych ulic dojazdowych. Więcej o naszych kolejnych przeprowadzkach w przyszłym tygodniu.

Jeszcze więcej czasu niż na dojazdy statystyczny pracownik biurowy traci codziennie na tak zwane „pitu pitu”, czyli kawki, herbatki, ploteczki, portale internetowe i inne złodzieje czasu, które konsumują znacznie więcej minut, niż wypadałoby to z ustawowych przerw w pracy. Nikogo chyba nie muszę przekonywać, że korpoludek wykonujący swoją pracę przez 5 godzin dziennie jest uosobieniem wysokiej wydajności 🙂 Wyobraź więc sobie, co się dzieje, kiedy utrzymałbyś dotychczasową wydajność pracy, ale zrezygnował z większości przerw. W praktyce jest niemal tak dobrze jak podpowiada wyobraźnia, więc moje dziewczyny raczej nie mogą narzekać na to, że nie widuję ich w ciągu dnia. Nawiasem mówiąc – telepraca jest świetnym rozwiązaniem dla rodzin z małymi dziećmi, kiedy każda chwila dla pociechy jest o niebo ważniejsza niż jakakolwiek chwila wytchnienia na firmowych pogaduszkach.

Nie zawsze jednak jest tak różowo. Przede wszystkim, skoro nie ma mnie w biurze, to dość naturalnym odruchem jest chęć  pokazania się jakoś inaczej. To „jakoś inaczej” niestety często przybiera postać dłuższego niż trzeba wpatrywania się w ekran służbowego komputera. Skoro dojazdy nie zabierają mi czasu, to część z tych zaoszczędzonych minut zdarza mi ofiarować pracodawcy. Łatwiej godzę się na aktywności po godzinach, czy wymagające niestandardowych godzin pracy. „Mi łatwiej” – mówię sobie; przecież nawet nie muszę się nigdzie ruszać. To niestety pułapka, w którą jeszcze zdarza mi się wpadać, chociaż ciągle uczę się, jak tego nie robić. Kosztem jest bowiem nie tylko czas, ale również komfort psychiczny, o który trudniej będąc telepracownikiem. Praca zdalna usuwa naturalne, namacalne rozgraniczenia pomiędzy życiem prywatnym a zawodowym. Nie ma zwyczajowego pożegnania się z rodziną i wyjścia z domu, nie ma zamknięcia służbowego laptopa i zostawienia go na biurku; nie ma też zmiany środowiska pomiędzy domem i pracą ani czasu na ochłonięcie po pracy w trakcie powrotu do domu. To – moim zdaniem – jedno z najtrudniejszych zagadnień pracy zdalnej. Czasami wręcz muszę się zastanawiać, czy ja jeszcze pracuję czy nie; czy jestem już w domu, czy jeszcze w wirtualnym biurze. Nie mówiąc już o tym, że zdarza mi się zacząć pracę bezpośrednio po wstaniu z łóżka, jeszcze w pidżamie – co jest totalną porażką, bo wtedy zazwyczaj kąpię się i przebieram w normalne ciuchy dopiero po 16ej… ehhh, jeszcze sporo przede mną zanim nauczę się na każdym kroku pilnować swoich własnych zachowań i reakcji.

Czasami jednak kończy się tak…

Były już achy i ochy na temat dojazdów, których większość z nas nienawidzi, a za które regularnie płacimy nie tylko czasem, ale i żywą gotówką. Ja jednak nie należę do większości i już dawno temu zamieniłem cztery kółka na dwa. Dojazdy rowerem były dla mnie jednocześnie okazją do ruchu, zresetowania się po pracy, zmagania z własnym sobą i warunkami atmosferycznymi. Po przeprowadzce straciłem to wszystko i nie mogę powiedzieć, żebym był z tego powodu zadowolony. Na początku starałem się gdzieś przejechać przed rozpoczęciem dnia, ale z czasem i ten zwyczaj zaczął zanikać – niezwykle trudno o motywację, kiedy na zewnątrz zimno, ciemno, a cel wycieczki brzmi „przejażdżka”, a nie „konieczna podróż do pracy”. Mam nadzieję, że wraz z poprawą pogody znajdę w sobie więcej energii, a na razie niestety ruszam rower tylko wtedy, kiedy mam coś do załatwienia. Jeśli spojrzeć na temat szerzej to dojdziemy do wniosku, że pracując zdalnie nasze wydatki energetyczne są minimalne i trzeba sporej samodyscypliny, żeby zmusić się do ruchu. To kolejny problem dla nas – telepracowników i pracowników biurowych w ogóle, z którym sam staram się jakoś walczyć, chociaż z wyników wcale nie jestem dumny. A przecież o niebo łatwiej zmusić się do kilku minut aktywności będąc w swoim własnym domu niż siedząc w biurze… kolejna sprawa, nad którą muszę jeszcze popracować.

Ubrania. Co prawda nigdy nie musiałem pracować pod krawatem (co bardzo sobie cenię!), ale wykonując zadania z domu mogę całkowicie pojechać po bandzie. Pracuję w tym, w czym mi wygodnie i co pozwala na utrzymanie optymalnej temperatury ciała – zwykle to coś w stylu spodni dresowych i podkoszulka, ewentualnie jakaś bluza/sweter. Wniosek z tego taki, że pracując zdalnie możesz ubierać się tak, jak Ci się podoba i nikomu nic do tego. Co z tego wynika? Z plusów: wygoda i kolejny punkcik do ograniczania kosztów związanych z pracą (szczególnie w przypadku pań, dla których przyjście do pracy kilka dni pod rząd w tym samym jest modowym samobójstwem). Minus takiego podjeścia? To kolejna aspekt, przez który dom i praca zlewają się w jedno – skoro w obu miejscach nosisz te same ciuchy, to tylko wyjątkowi modowi ignoranci (wliczając mnie) będą z tego zadowoleni.

Niezależność od lokalizacji. Brzmi świetnie i rzeczywiście takie jest. Na razie przerobiliśmy pracę u dziadków czy na działce u bliskiej rodziny, tworząc pół-wakacyjny klimat. Potencjalnie można sobie wyobrazić wyjazd do innego miasta, kraju czy nawet zmianę kontynentu, wszystko bez konieczności wykorzystywania urlopu. Oczywiście pod znakiem zapytania stoją różnice czasowe czy finansowanie potrzebne na tego typu eskapady, ale kto wie – może za jakiś czas i my się na coś takiego zdecydujemy? Na razie regularnie rosnąca liczebnie rodzina sprawia, że takie pomysły odsuwamy w czasie, ale coś mi się wydaje, że kiedyś napiszę chociażby o tym, jak cudownie jest pracować z jakiejś nadmorskiej knajpki, kiedy pod stopami czuć piach, a na horyzoncie widać błękitną, bezkresną wodę 🙂

Warunki pracy. W biurze każdy z nas ma swój skrawek przestrzeni i nawet, jeśli to tylko kawałeczek podłogi w olbrzymim, buczącym ulu oświetlonym dziesiątkami jarzeniówek (nienawidzę!), to dysponujemy odpowiednim (ergonomicznym) krzesłem, biurkiem, może jakąś szafką czy dodatkowym sprzętem komputerowym (stacja dokująca, klawiatura, monitor, myszka itp). W domu nikt nie ma obowiązku stworzyć nam takich warunków – nikt, poza nami samymi. Przyznaję się do tego, że na razie mocno daję ciała w tej materii i jeszcze kilka miesięcy minie, zanim dorobię się w miarę optymalnych warunków pracy. Na razie o ergonomii nie ma co mówić: pracuję na dostawionym biureczku w sypialni, siedzę na jednym z pokazanych tutaj krzeseł, a kiedy nasza Maja idzie na drzemkę w ciągu dnia, emigruję do salonu i próbuję sobie gdzieś znaleźć miejsce. To absolutnie nie sprzyja optymalnym warunkom pracy, ale w planach jest zdecydowana zmiana tego stanu rzeczy i gorąco zachęcam wszystkich pracujących z domu do stworzenia sobie takich warunków pracy, żeby nie tylko móc się skupić na obowiązkach (ja przy regularnym „puk puk! Tataaaaaa!” mam z tym trudności), ale również – żeby nie zepsuć sobie zdrowia. Również psychicznego, bo niełatwa jest praca w rozkroku, kiedy z jednej strony muszę coś zrobić, a z drugiej strony czekają na swoją kolej tak przyziemne zdania jak przewinięcie córki czy obranie ziemniaków ;). Ale i tak chwalę sobie te „przeszkody”, bo mogę pomóc żonie, a przede wszystkim: mam kontakt z dzieckiem. Widzę, jak rośnie, co robi, jak się zachowuje, praktycznie znam je niemal tak dobrze jak żona. A coś takiego może powiedzieć naprawdę niewielu tatusiów, prawda?

Jednak najczęstszy obrazek jest właśnie taki… poznajesz krzesło?

Jedzenie. Dzisiaj standardem większości pracowników biurowych są różnego rodzaju gotowce kupione po drodze do pracy czy w przypracowniczych lokalach. Mam tu na myśli zarówno śniadanie, na które brakuje czasu przed wyjściem z domu, jak i późniejsze posiłki, które spożywamy na szybko, często w biegu. To droga na skróty do problemów zdrowotnych i finansowej dziury w portfelu, którą wypalą codzienne, drobne wydatki na kanapkę/batona/sałatkę/lunch. Praca w domu oznacza jedzenie w domu – zrobione przez siebie (lub czasami drugą połówkę :)), z ulubionych składników, spożywane bez pośpiechu, najczęściej wtedy, kiedy chcę, a nie wtedy, kiedy akurat mam chwilę przerwy. Zdrowiej i taniej – spory plus dla telepracy.

Podsumowując powyższe punkty od strony kosztowej zwróćmy uwagę, jak dużo wydatków ponosimy tylko i wyłącznie ze względu na pracę. Zaczynając od dojazdów (bilety, paliwo, a może dodatkowe auto w rodzinie?), przez ubrania aż po jedzenie i picie. To wszystko można mocno ograniczyć nawet dojeżdżając do biura (ja sam już dawno mocno zoptymalizowałem chociażby kwestię dojazdów przesiadając się na rower), ale znacznie łatwiej jest przyciąć koszty nie musząc codziennie odwiedzać biura. A jest o co walczyć – przeciętny pracownik wydaje kilkaset złotych miesięcznie tylko na to, żeby mógł wykonywać swoje obowiązki zawodowe.

Powiesz, że telepraca również generuje koszty… i masz rację. Spróbujmy zatem policzyć, które wydatki musisz wziąć na siebie w związku z tym, że przenosisz się z biura do domu. Przede wszystkim, będzie to prąd i woda, rzadziej kawa czy herbata, w którą pracodawcy czasami zaopatrują kuchnie w firmie (cukru czy papieru toaletowego nie liczę – nie popadajmy w skrajność :)). Prąd jest chyba tym składnikiem, o który najbardziej się obawiają ci, którzy sami nie dokonali odpowiednich obliczeń. Przeciętny laptop pobiera około 30 W za każdą godzinę typowo biurowej pracy. Zaszaleję i dodam zewnętrzny monitor: kolejne 30 W mocy. Taki tandem chodzący non-stop 8 godzin dziennie, 20 dni w tygodniu to dodatkowe 9600 Wh miesięcznie, a inaczej mówiąc: 9,6 kWh. Zakładając, że za każdą kWh płacimy około 60 groszy, co miesiąc do naszego rachunku za prąd dojdzie 5,76 zł. Dla tych, którzy uważają, że to właśnie komputery generują duże rachunki za prąd może to być wręcz sensacyjna wiadomość, ale odpowiednio dobrany, nowoczesny laptop ustawiony w sposób, który nie niszczy naszych oczu naprawdę ma znikomy wpływ na wysokość rachunków od dostawcy energii. Co z wodą? Sprawa wygląda podobnie, bo nawet jeśli zużyjemy 30 litrów wody więcej spędzając dzień w domu, to przełoży się to na ok 0,6 m3 wody w miesiącu, a to z kolei tłumaczy się na rachunek rzędu 6-9 zł (w zależności od tego, czy jest to woda ciepła, czy zimna). Kawa i herbata to kolejne kilka-kilkanaście złotych miesięcznie. Dodajmy nawet wodę do picia i przygotowywania tych ciepłych napojów, a nawet prąd na jej zagotowanie, a i tak wszystkie dodatkowe koszty pracy zdalnej nie przekroczą 50 zł w skali miesiąca. To naprawdę pomijalna suma, a pokazałem ją tylko po to, żeby uświadomić każdego, kto boi się kosztów, których nie zna – zwłaszcza tych generowanych przez prądożerne pudełka ze świecącym ekranem…

Na koniec chciałbym zaznaczyć, że praca zdalna nie jest dla każdego. To absolutnie nie jest lek na stres, przepracowanie, słabe relacje z innymi. O ile sam dzięki niej jestem jeszcze spokojniejszy i bardziej wyluzowany, to nie polecałbym tego sposobu komuś, kto kilka razy dziennie poci się w obliczu nowych wyzwań czy wymagających klientów. Jeśli nie do końca ogarniasz swoje obowiązki i regularnie potrzebujesz porady kogoś innego, radziłbym trzymać się sprawdzonego środowiska pracy, gdzie znacznie łatwiej uzyskać pomoc i zbudować relacje, które mogą się później przydać w aspektach zawodowych. Jeśli pracę zdalną potraktujesz jako ucieczkę od problemów w biurze, prędzej czy później te problemy wrócą ze zdwojoną siłą. Ponadto, jeśli nie jesteś silnie zmotywowany i zorganizowany, ciężko będzie Ci podejmować niektóre zadania (zwłaszcza te mniej ciekawe), jeśli nikt nad Tobą nie stoi. Owszem – świadomość, że i tak zostaniesz z tego rozliczony nieco mobilizuje, ale mimo to osoby potrzebujące wyznaczania konkretnych celów i późniejszej kontroli (to całkiem spory odsetek społeczeństwa!) raczej nie odnajdą się za domowym biurkiem.

Mi natomiast ciężko byłoby już sobie wyobrazić powrót do biura. Podczas moich rzadkich wizyt w tym miejscu widzę tyle nieefektywności i marnowania czasu, że nieliczne wady pracy zdalnej, które wymieniłem wyżej szybko idą w zapomnienie. Zresztą – już teraz widzę, że to rozwiązanie to kolejny krok w dobrą stronę: w stronę wolności. Nie wiem czy pamiętasz, ale w jednym z wpisów, mniej więcej rok temu, deklarowałem, że chciałbym zacząć mniej pracować, zaczynając chociażby od redukcji jednej godziny dziennie. Wtedy nie miałem jeszcze pojęcia, jak to osiągnąć; wystarczyło jednak trochę czasu, żeby praca zdalna i ustalenia z przełożonym co do sposobów rozliczania mojej pracy automatycznie przełożyły się na redukcję czasu spędzanego za biurkiem. Telepraca udowodniła mi jeszcze jedno i mimo, że o tym już pisałem uważam, że rzecz jest warta powtórzenia. O ile do tej pory byłem maksymalnie elastyczny ze względu na pracę i nie wykluczałem nawet emigracji za granicę, tak dzisiaj moje podejście się odwróciło o 180 stopni i wierzę, że to nie ja będę się w przyszłości naginał do lokalizacji potencjalnych pracodawców, ale jeśli już, to oni będą musieli wykazać się dużą dozą wyrozumiałości, bo kto raz przyzwyczaił się do pracy w domowym (względnym) zaciszu, ten bez wyraźnej potrzeby nie wróci do open space’a. Na szczęście z moich obserwacji wynika, że firmy coraz chętniej poluzowują smycz i wręcz zachęcają do pracy z domu. Jeszcze kilka lat temu taka forma pracy była dla mnie możliwa tylko w wyjątkowych sytuacjach i potrafiłem wskazać mnóstwo powodów, dla których to się nie mogło w przyszłości zmienić. Dzisiaj widzę, że to była kwestia ograniczeń wcześniejszych pracodawców (a może i moich), bo – jak udowodnił obecny – jeśli tylko chce się komuś zaufać i rozumie się, że zadowolony pracownik to dobry pracownik, można zdziałać wiele. Na tym chciałbym zakończyć ten wpis, ale w planach na ten rok mam jeszcze zbiór zasad, które roboczo nazywałem „jak pracować z domu”. Jeszcze sam muszę zoptymalizować parę swoich zachowań, a wiele innych po prostu nazwać, zanim podzielę się z Tobą receptą na optymalne podejście do telepracy, które zarówno zadowoli Ciebie, jak i Twojego pracodawcę. Zainteresowany?

PS Aspektów telepracy jest zapewne znacznie więcej i co chwilę upewniam się, że to nie taki prosty temat, jakby się mogło wydawać. Ponieważ właśnie wychodzę z choroby, zauważyłem jeszcze jedną zaletę (względnie wadę) takiego systemu: otóż dzięki temu, że nie musiałem się pojawiać w biurze, mogłem pozwolić sobie na krótsze zwolnienie lekarskie i wcześniejsze rozpoczęcie pracy „z łóżka” nie martwiąc się, że choroba się nasili lub że zarażę współpracowników.

PS2 Kolejny wpis opublikuję już po naszej przeprowadzce. Najbliższe dni przeznaczymy na przygotowania do niej, a już w poniedziałek ujawnię, gdzie tym razem nas wygnało…

[poll id=”15″]

Exit mobile version