Pamiętasz wpis o siłowniach i klubach fitness? Wskazałem w nim na częste zjawisko płacenia za karnety czy abonamenty i pojawianiu się w placówce od wielkiego dzwonu. Z tego co obserwuję, to nadal powszechna praktyka i podtrzymuję wcześniejsze wnioski „nie korzystasz – nie płać”. Ale w ostatnim czasie i ja postanowiłem sprawdzić, jak to wygląda od kuchni, na ile zmotywowanym trzeba być, żeby ta zabawa się opłacała i dzisiaj – nie gdybając, ale bazując na (niewielkim jeszcze) doświadczeniu, podzielę się z Wami swoimi spostrzeżeniami.
Niemal pół roku temu założyliśmy, że luty miał być naszym miesiącem bez oszczędzania. Przyznaję się bez bicia – nie wyszło tak, jak chcieliśmy… choroby w rodzinie (najpierw Maja, później ja), do tego kolejna przeprowadzka i fakt, że niemal każda godzina była wypełniona obowiązkami sprawiły, że nie osiągnęliśmy celu i po raz kolejny wyraźnie zwiększyliśmy naszą wartość netto. Na szczęście nie wszystko zawaliliśmy i – oprócz kilku niewielkich, nieprzewidzianych wydatków – do kategorii „zachcianki” dorzuciłem abonament na kartę Multisport, który będzie mnie kosztował całe 75 zł miesięcznie. Oczywiście do czasu rezygnacji z niego, na co na razie absolutnie się nie zapowiada, bo ostatnie tygodnie to dla mnie zakwasy, ból i walka z ograniczeniami własnego ciała – czyli wszystko to, co wyzwala niesamowitą dawkę endorfin i sprawia, że chce się jeszcze!
Moja przygoda ze sportem to cała seria wzlotów i upadków. Od kiedy pamiętam, miałem okresy dbania o własną kondycję fizyczną i zaliczyłem dziesiątki zaciętych treningów z wolnymi ciężarami (własnymi – na siłowni byłem może kilka razy w życiu), setki godzin pływania w basenach, które w pewnym momencie całkowicie zarzuciłem z powodów bliżej nieokreślonych, a także – jak zapewne wiecie – całe lata intensywnej, niemal codziennej jazdy na rowerze pod byle pretekstem. Po urodzeniu się Mai hantle i sztanga poszły w odstawkę (wieczne zmęczenie w pierwszych miesiącach nie mobilizowało do ćwiczeń), a od kiedy zacząłem pracować zdalnie nawet całymi dniami czeka na przejażdżkę (zwłaszcza w zimie, kiedy pretekstów do ruszenia się z domu jest nieco mniej). Oto więc jestem – informatyk siedzący 8 godzin dziennie na czterech literach, starający się nieco pomóc ciężarnej żonie po (i w trakcie) pracy, który trochę zapomniał, co to prawdziwy wysiłek fizyczny. Bo chyba nie mogę tak nazwać mojego codziennego, porannego rytuału rozciągania i serii pompek, uzupełnionego kilkoma minutami robienia brzuszków lub planków (desek po naszemu), które sami mi poleciliście. To naprawdę nie wystarczy do tego, żeby utrzymać organizm w dobrej formie i z optymizmem spoglądać w przyszłość, kiedy już oderwę się od tego fotela. Przecież dbanie o własne zdrowie to jeden z filarów niezależności finansowej i nie pozwolę, żebym przez własne zaniedbania nie mógł żyć w sposób aktywny, czy żeby dzieci zbyt szybko zwyciężały pływackie wyścigi ze staruszkiem 🙂 Dlatego też planując „miesiąc bez oszczędzania” pomyślałem, że wydanie pieniędzy na coś, co pozytywnie wpłynie na mój stan zdrowia będzie zdecydowanie lepszym wyborem niż przepuszczenie ich na cokolwiek innego. A skosztowanie odpłatnych, zorganizowanych form takiej aktywności będzie mi najłatwiej przełknąć właśnie teraz, kiedy z założenia mieliśmy wydać nieco więcej niż standardowo. Zacząłem więc myśleć: „basen, a może jakieś zajęcia? Coś słyszałem o crossie, od jakiegoś czasu trąbią o kettlebellsach„… aż nagle mnie olśniło! Przypomniałem sobie, że mój pracodawca oferuje kartę multisport, za którą co prawda muszę płacić 75 zł miesięcznie, ale otrzymuję za to niemal swobodny wybór miejsca ćwiczeń i ich rodzaju. Zamiast więc wydać kilka stówek, zamknę się w 75 zł na początek i zobaczę, co z tego będzie.
Było to ponad miesiąc temu, a dzisiaj siedzę i klepię w klawisze, jednocześnie czując ból wielu mięśni przy niemal każdym ruchu. Przez 3 tygodnie lutego (tydzień niestety leżałem rozłożony chorobą) zaliczyłem 6 wyjść na basen (w tym część z Mają), jeden trening crossfit, dwa zajęcia kettlebells i trening indoor cycling (pierwszy tydzień marca to 3 kolejne wyjścia). Wszystko w 5 różnych miejscach, w wybranych przeze mnie godzinach, na dowolnie wybranych zajęciach. I za jedyne 75 zł, czyli 7,5 zł za pojedynczy bilet wstępu. Niezły wynik, który pewnie bym nieco podkręcił, gdybym jeszcze nie miał dzieci.
Skoro jesteśmy przy finansach, to warto wspomnieć, skąd taka, a nie inna cena kart abonamentowych typu multisport. Pamiętasz, jak w ostatnim wpisie przekonywałem, że na ofertach bankowych można zarobić właśnie dzięki temu, że inni słono płacą za to, co sam masz za darmo lub na czym wręcz zyskujesz? Tu jest podobnie – skoro cała rzesza osób posiada i regularnie opłaca abonament za kartę, to dzięki temu inni mogą zapłacić nieco mniej, bo średnio firma wydająca karty i tak wychodzi na swoje. Dlatego uważam, że jeśli tylko chcesz spróbować sportów pod okiem instruktora lub w dedykowanym obiekcie, a Twój pracodawca oferuje dostęp do multisporta czy podobnego programu, skorzystaj. Zwłaszcza teraz, kiedy uprawianie wielu sportów na świeżym powietrzu jest mocno utrudnione przez aurę na zewnątrz. Nie zapominaj jednocześnie o comiesięcznym zaznaczaniu opłaty za kartę w swoim budżecie domowym – tak, żebyś o niej pamiętał i podjął decyzję o rezygnacji, kiedy przestanie to być dla Ciebie opłacalne. To nie bilet w jedną stronę i w każdej chwili możesz zrezygnować, ucinając koszty w sytuacji, kiedy nie będziesz regularnie korzystał z oferty.
A na początek to bardzo dobry sprawdzian motywacji, poziomu satysfakcji z wybranych zajęć i okazja do porównania z tym, co robisz na co dzień sam. Tego typu zajęcia można potraktować jako inwestycję w siebie po sezonie, lub jako okazję do złapania odpowiedniej techniki ćwiczeń czy nawet obciążeń lub rodzaju sprzętu. A nawet – jak w moim przypadku – jako terapię dla kogoś, kto niezbyt dobrze czuje się w grupie, zwłaszcza nowo poznanej. A jeśli przejdzie Ci początkowa euforia? Jeśli zbliżająca się wiosna zmobilizuje Cię do darmowych aktywności na powietrzu? Albo – jeśli złapiesz technikę i nie będziesz potrzebował nikogo, kto mówi Ci, jak ćwiczyć? Rozwiązanie jest banalnie proste – rezygnacja z karty i po kłopocie. Nie wykluczam, że ja sam za jakiś czas to zrobię, a sprezentuję sobie np. odważnik kettlebell i ułożę zestaw ćwiczeń pod siebie. Będzie to bliższe mojej naturze, zgodnie z którą wolę działać w pojedynkę i walczyć z samym sobą niż z przeciwną drużyną. Na razie jednak cisnę ostro i mam dużo frajdy z tego, że jestem często najsłabszy na zajęciach i widzę, ile mam do nadrobienia, żeby osiągnąć pożądane efekty.
Na razie jednak każde z zajęć były warte mojego czasu. Zaskoczyło mnie, jak wiele zależy od trenera – zajęcia kettlebells u różnych osób przebiegały kompletnie inaczej – z ostatnich wyniosłem znacznie więcej (zarówno technicznie, jak i pod względem potu wylanego na parkiet) dzięki temu, że motywował nas młody student AWFu, któremu wydawało się chyba, że jesteśmy w wojsku 🙂 Po pierwszej serii 3 różnych ćwiczeń myślałem, że nie zrobię więcej – mięśnie paliły, serce waliło jak oszalałe, mózg mówił „wystarczy”. Muzyka i odpowiednia motywacja zrobiły jednak swoje i skończyło się tak, że zrobiłem to wszystko… 4 razy, tak jak zlecił nam na początku prowadzący. Ćwicząc w domu na pewno bym tego nie osiągnął i poddałbym się znacznie szybciej. Ciekawa była też jazda na rowerze treningowym (indoor cycling, jak to się modnie nazywa). „Co to za filozofia, kręcić pedałami stojąc w miejscu, a do tego jaką frajdę może człowiek mieć, jeśli w trakcie pedałowania wiatr nie muska twarzy” – myślałem. I po raz kolejny się okazało, że się myliłem, bo odpowiednio dobierane obciążenie, zmiany pozycji i tempa sprawiły, że trening był niezwykle efektywny i przez godzinę ciężko pracowałem, mimo że po pierwszych 15 minutach marzyłem o tym, żeby nieco odpocząć. Organizm jednak się wkręcił na odpowiednie obroty i wyszedłem z zajęć z nieco innym podejściem do tej formy treningu. Niemal na każdych zajęciach jestem w sytuacji, w której sam bym już odpuścił, powiedział „dość, wystarczy, więcej nie dam rady”. W klubie nie ma czegoś takiego jak „nie dam rady” – jest głośna muzyka, jest trener motywujący do dawania z siebie wszystkiego, wreszcie jest grupa, która daje radę, więc co – ja mam nie dać?
Jednocześnie muszę przyznać, że początkowo na zajęciach – oprócz tych na basenie – niezbyt pasowałem do reszty grupy. Postępując wbrew powszechnej zasadzie „przed pierwszymi zajęciami należy kupić odpowiedni strój za kilkaset złotych”, wybrałem się do klubu w tym, co miałem. Długie dresy, jakieś trampki, bawełniana koszulka – oj mówię wam, trzeba sporo pewności siebie, żeby bez modnych ciuszków wejść do sali, gdzie dosłownie każdy ma kolorowe obuwie za 300 zł i funkcjonalną odzież. Po kilku zajęciach i postanowieniu 'będę to kontynuował’ ja też wybrałem się do sklepu sportowego, gdzie na wyprzedażach kupiłem krótkie spodenki i koszulkę wydając oszałamiające 50 zł. Ponieważ zacząłem ślizgać się w trampkach po parkiecie w trakcie co bardziej dynamicznych ćwiczeń, kilka dni temu do zestawu doszły buty – takie na początek, do biegania, z popularnej sieci marketów, kosztujące zawrotne 59 zł. Nie dość, że za niewiele ponad stówkę ubrałem się od stóp do głów, to jeszcze niemal całkowicie wtopiłem się w tłum. Niemal, bo jeszcze brakuje mi zarówno masy mięśniowej, jak i siły, którą dysponują stali bywalcy klubów. Nie ma się co martwić – to przyjdzie z czasem, identycznie do popularności bloga czy dobrych zarobków w pracy. Po raz kolejny muszę przejść parę etapów inicjacji, po których – być może – rozwinę skrzydła 🙂 Wracając jednak do zakupów, zachęcam do podejścia w myśl zasady: dopóki nie spróbujesz i nie przekonasz się, że będziesz chciał zainwestować swój czas w uprawianie danego sportu, postaraj się zminimalizować wydatki na specjalistyczną odzież czy akcesoria. Wiele rzeczy można pożyczyć, bez wielu można się obejść, a jednorazowe zajęcia kosztujące kilka stówek (wejściówka + modne ciuszki) to nie najlepszy pomysł.
Po dwóch treningach stwierdzam: na razie w zupełności wystarczy! Za 59 zł to prawdziwa okazja – i było bardzo kulturalnie, mimo że wraz z 20 innymi osobami ustawiłem się w kolejce kilka minut przed otwarciem sklepu 😉
Mam jeszcze jeden ciekawy wniosek, który po raz kolejny pokazuje, że coraz bardziej odpuszczam niegdyś zdecydowane poglądy. Otóż jeszcze niedawno wymądrzałbym się, że godziny otwarcia klubów (często do 22ej, a nawet 24/7) i pory zajęć (przeważnie godziny wieczorne) są nieodpowiednie do treningu, a do tego pokazują, w jakim pędzie żyjemy, że czas na ćwiczenia znajdujemy dopiero, kiedy nadchodzi pora snu. Dobrze jednak, że czegoś takiego nie napisałem, bo dzisiaj musiałbym to odszczekać – sam bardzo chętnie idę poćwiczyć o 20ej czy 21ej, kiedy mam świadomość, że nie przydam się już przy dziecku i z czystym sumieniem mogę hartować mój organizm. Chociaż w weekend wybieram raczej godziny poranne i jestem pewien, że aktywność fizyczna byłaby świetnym wypełniaczem czasu w ciągu dnia dla takiego młodego emeryta, którym zamierzam zostać 🙂
Na koniec – zamiast zachęcać Cię do tego, czym sam teraz żyję – napiszę tylko, że czasami dobrze jest spróbować czegoś nowego, nie bać się, dać sobie szansę i przetestować swój system przekonań, który często przyjmujemy przecież z zewnątrz i nie zadajemy sobie trudu, żeby je samemu zweryfikować. Trzeba też próbować do skutku – bo mimo, że nie zliczyłbym moich słomianych podejść do dbania o własne ciało, to wierzę, że tym razem wkręcę się na długo. A jeśli nie, to i tak będę próbował dalej – za jakiś czas 😉 Nie dam też sobie wmówić, że dbanie o zdrowie i sylwetkę to tylko moda, która przyszła z zachodu. A nawet jeśli tak jest, to nie ma to dla mnie większego znaczenia i chętnie wpiszę się w ten trend uważając, że dopóki robimy to z głową, to popieram ćwiczenia podyktowane nawet tak niskimi pobudkami jak chęć pochwalenia się swoją sylwetką 🙂 Mam też nadzieję, że moja druga połówka dołączy do mnie jakiś czas po porodzie i również zacznie regularnie uczęszczać na wybrane przez siebie zajęcia – sport to zdrowie i zaczynam akceptować to, że nie ma co przesadzać z oszczędnościami w tej kwestii. Fajnie skorzystać z darmowych aktywności na świeżym powietrzu w sezonie, ale jeśli po nadejściu mrozów przestajemy się ruszać i leżąc na kanapie myślimy „teraz się nie da, więc bez żadnych wyrzutów sumienia obejrzę odcinek ulubionego serialu… albo i dwa”, to stanowczo oświadczam: da się, wystarczy chcieć 😉 Chociaż okresowe „niechciejstwo” rozumiem – ostatnio sam kilkukrotnie „padałem na pysk” przed zajęciami i myślałem „po co?”. Wystarczyło jednak się spiąć, dotrzeć do klubu, który każdorazowo wlewa we mnie olbrzymią dawkę energii. To działa!
.jpg?w=800&ssl=1)
Witam. Tak właśnie reagują „niedowiarki”, kiedy trafią do klubu fitness 🙂
Pomimo wielu zalet, jakie niewątpliwie ma ćwiczenie w samotności zacisza domowego, to naprawdę trudno dać z siebie tyle, ile człowiek daje z siebie w klubie.
Życzę konsekwencji i samozaparcia.
Wiola
Potwierdza typowy niedowiarek, co to – jak małe dziecko – chciałby wszystko „sam, sam, sam” 😉 Zakwasy po ostatnich zajęciach nie odpuszczają, a dzisiaj kolejne! Pozdrawiam.
Cześć Wolny,
O ile bardzo lubię Twoją twórczość na blogu, to ten jeden artykuł trochę odstaje jakością. Brakuje w nim jakiegoś nawiązania do tematyki bloga i nieco stwierdzasz pewne oczywiste oczywistości.
Może gdybyś go w oparciu o temat ćwiczeń na siłowni rozwinął w bardziej psychologiczny aspekt dbania o kondycję fizyczną jako podstawowy filar sensownego życia w odniesieniu do minimalizmu, miałby więcej polotu.
Natomiast keep it going, bo całościowo to jeden z lepszych blogów na jakie trafiłem na naszym rodzimym rynku.
Pozdrowienia z Bukaresztu,
Piotr
Wiesz… dopiero zacząłem, na efekty jeszcze jest czas, szerzej do tematu wrócę, kiedy będę miał więcej przemyśleń. Piszę zwykle o tym, czym żyję, co jest dla mnie nowe, do czego się przekonuję. Pokazuję, że warto próbować, a dodatkowo przemyciłem nieco motywacji niezdecydowanym i udowodniłem, że nie trzeba wydać fortuny, żeby sensownie ubrać się na zajęcia. Zresztą – sam widzę, że ostatnio nieco zmieniam podjeście do niektórych spraw i myślę, że to też jest warte wzmianki – parcie do przodu z klapkami na oczach może i jest skuteczne, ale czy daje szczęście?
Pamiętaj też, że to, co oczywiste dla Ciebie, nie musi być oczywiste dla innych. Ba – dla mnie również to, o czym piszę powyżej nie było wcale takie jasne jeszcze kilka tygodni temu.
Dzięki za komentarz i również pozdrawiam.
Cześć Wolny!
Gratuluję ruszenia w świat fitnesu 😀
Ja sam korzystam z Ok system i chodzę sobie na różne ćwiczenia i powiem jedno – nie próbuj przestać. Ja musiałem bo się na jesień mocno pochorowałem to strasznie cieżko wrócić do rutyny.
Szczególnie uwielbiłem indoor cycling i Tobie też polecam – co prawda dużo jeździsz codziennie na rowerze, jednak to jest zupełnie coś innego 😀 wyciska poty równo.
A co do motywacji, jaka panuje na zajęciach z trenerem – to dla mnie nie ma nic bardziej motywującego jak słowa, które czasami jednak się zdarzają – szczególnie na rozciąganiu – „kto nie da rady dalej, może odpuścić”, bo jedyną reakcją jest najczęściej „Ja nie dam rady? nie ma mowy”.
Co do ciuchów – czasami da się na tym zaoszczędzić. Ja kiedyś szperałem sobie w lumpeksie i zobaczyłem na wieszaku coś co mi bardzo przypominało bardzo drogi ciuch sportowy. I w ten sposób za 20 zł kupiłem świetnie, nieużywane (zero śladów użytkowania) spodenki rowerowe z szelkami, za które w sklepie sportowym krzyczą sobie od 100 zł wzwyż 🙂
Wszystko jest mozliwe 🙂 trzymam kciuki za formę, wytrzymałość i efekty.
Pozdrawiam, Bartek
Indoor cycling mnie całkiem wciągnął (raz w tygodniu jestem), chociaż jeszcze muszę przemyśleć, czy to na pewno dla mnie. Jeśli chodzi o cross i kettle, to po udanych zajęciach, na których daję z siebie dużo mam potem 3 dni zakwasy – czasami niemal w każdym mięśniu. Na rowerkach poprawiam na pewno wydolność i wytrzymałość, ale również spalam kalorie, czego absolutnie nie potrzebuję. I zakwasów na drugi dzień jakoś tak brakuje 😉
Wiem coś o przerywaniu – wielokrotnie byłem wkręcony, zmotywowany i regularnie ćwiczyłem, a później coś – choroba, urodzenie dziecka itp – to przerywało. Powrót… ciężki i długotrwały, czasami dopiero po kilku miesiącach. A kolejny poród przed nami – będę starał się tym razem nie odpuścić. Jak wyjdzie – czas pokaże.
Tak trzymać 🙂
Hejka Wszystkim,
Chcialabym zaznaczyc jeszcze, ze takie chodzenie na silownie, baseny, itd. to super sprawa nie tylko na utrzymanie dobrej kondycji, ale rowniez na oszczednosci. Razem z moich chlopakiem praktycznie kapiemy sie tylko raz w tygodniu w lazience (nie mylic kapieli z myciem – myjemy sie codziennie).
Moj sportowy tydzien korpo ludka (od 8.00 do 16.00) i pani od korepetycji (od pon do czw od 17:00 do 20:00) wyglada tak:
PON – basen – zawsze sie zmuszam do przeplyniecia 1km (ok 20:30)
WT – silownia – dolne czesci ciala albo bieg 4 km (ok 20:30)
SR – sauna (ceremonie zapachowe) (ok 20:30)
CZ – basen – 1km (ok 20:30)
PT – silownia – dolne czesci ciala albo bieg 4 km (ok 19.00)
SOB – silownia – gorne czesci ciala
NIE – sauna (cereromie zapachowe)
Tak wiec praktycznie nie bierzemy prysznicu w domu – mamy nizsze rachunki i jestesmy w dobrej kondycji. Powiem szczerze, ze troche to trwalo zanim bylam wstanie zrobic caly miesiac w takim zestawieniu. Teraz tez czesto mi sie nie chce czegos robic, ale organizm sie juz przyzwyczail i wystarczy tylko troche pogadac z moim leniem, zeby sie zebrac na wyjscie.
A co najlepsze? Wszystko za ok 70zl (tak jak Wolny – Multisport). Tylko ze ja mam te pieniadze odprowadzane z funduszu socjalnego a nie z pensji bezposrednio. Wiec u mnie to jest tak, ze albo multisport co miesiac albo zawsze w grudniu dodatek do pensji.
Wolny: zycze wytrwalosci i nie poddawaj sie!
Pozdrowienia,
Rybka
Chcialam jeszcze dodac, ze mam stary stroj kapielowy, moje okulary do plywania maja juz 2 lata. Jedyne na co wydalam wiecej pieniedzy to dobre buty do biegania – 350 zl. No i stare koszulki i szary 4-5 letni dres na silownie. Raczej nie jestem tam najmodniejsza „dupeczka” – jakby to moj chlopak powiedzial 😀
Pozdowienia,
Rybka
To trochę jak z odważnikami kettlebells – im bardziej kolorowe i fajnie wyglądające, tym większa ściema pod spodem. A te obdrapane z farby brzydale spisują się najlepiej 😉
Buty drogie, ale jeśli dużo biegasz i uważasz, że buty są warte tych 350 zł, to czemu nie. Ja na razie cieszę się z tych lidowych za 59 zł – czuję olbrzymią różnicę w porównaniu do trampek 🙂
Nono – to argumenty rodem z wczesnych wpisów na tym blogu, mówiących o oszczędzaniu wody 🙂 Mi również czasami odpada kąpiel w domu przez kąpiel po zajęciach, ale te kilka-kilkanaście litrów wody dziennie to niewielkie oszczędności, chociażby z jakimkolwiek dojazdem do klubu (no, chyba że na piechotę czy rowerem, chociaż ubytek energetyczny też trzeba odrobić jedzeniem 😉 ). Fajnie, że macie tyle motywacji żeby codziennie „coś” robić. Sam mam nadzieję, że po urodzeniu drugiego dziecka utrzymam chociaż 2 intensywne wyjścia na tydzień. Pozdrawiam!
Wow! Jestem pod wrażeniem!
Wolny Ty nie masz zakwasów 🙂 To są mikro urazy mięśni http://pl.wikipedia.org/wiki/Op%C3%B3%C5%BAniona_bolesno%C5%9B%C4%87_mi%C4%99%C5%9Bni Fajnie, że się ruszasz, tak trzymać 🙂 A co do stroju masz rację, ceny są często absurdalnie wysokie. Pełne wyposażenie biegacza to nawet 2000: 2 pary butów, pulsometr (nieco lepszy), kurtka, bluzki, koszulki, getry, legginsy, kamizelka, opaski, skarpetki. Sporo multisportów można za to kupić.
Dzięki za wyjaśnienie kolejnej tajemnicy mojego ciała 😉 Czy dobrze kojarzę, że to wcale nie pozytywne zjawisko i wcale nie powinienem się tak cieszyć z owego bólu?
Fizjoterapeutą nie jestem, ale z tego co czytałem i zaobserwowałem, to lekkich bólów nie unikniesz. Po mikro urazach następuje odbudowa mięśni – wtedy właśnie rosną, a o to przecież chodzi 🙂 Spalasz tłuszcz, budujesz masę mięśniową, poprawiasz pracę ścięgien i stawów. Zmieniają się obwody Twoje ciała (np. mniej w basie, więcej w klacie). Jeśli nie będziesz przesadzał na początku, nie masz powodów do obaw. Problemem bywa zapał początkujących lub zbyt intensywne katowanie się na zajęciach grupowych. Mięśnie są w stanie w krótkim czasie wytrzymać dwukrotny wzrost obciążenie, ale stawy i ścięgna nie – możesz je łatwo nadwyrężyć. Moje pierwsze dwa miesiące (sic! miesiące) przygotowań do półmaratonu to w dużej mierze marsze, marszobiegi, bardzo spokojny jogging. Wszystko po to, żeby przyzwyczaić organizm stopniowo do dużych obciążeń. Zalecenia za radą trenera biegów z dużym stażem, byłego maratończyka. Boleści mięśniowych w zasadzie nie mam 🙂 Wygląda to jak program dla mięczaków, ale tak musi być. Zdarza się że, nawet medaliści olimpijscy po dłuższych przerwach w taki sposób wracają do formy. Dla nich podstawą jest brak kontuzji.
Czyli stara prawda „jak boli to rośnie” jest nadal aktualna. Ufff – uspokoiłeś mnie 😉
Coś w tym jest. Pamiętaj, żeby po ćwiczeniach rozciągać mięśnie. Dobrze działa masaż wodny pod prysznicem letnią wodą, niektórzy polecają na zmianę ciepłą i chłodną wodą. Nieco złagodzi to dolegliwości następnego dnia. Z czasem nie będziesz ich odczuwał.
O to nie mam się co martwić. Wszystkie zajęcia, na jakie chodzę zaczynają się od super rozgrzewki i kończą się na co najmniej 10 minutach rozciągania. Kettle i cross to w sumie 20-30 min intensywnych ćwiczeń, a cala reszta (na początku i końcu) to właśnie rozciąganie.
U mnie, odkąd regularnie ćwiczę, widać duży wpływ tej sfery życia na inne, między innymi na finanse. Jakoś tak jest, że sport na tyle poprawia humor w trudnych momentach, że moje wydatki na wszelkie „poprawiacze humoru” spadły prawie do zera. Tak że zapłacenie za Multisporta naprawdę się opłaca 🙂
Fajny wniosek. Być może jest to spowodowane po prostu zwiększeniem energii życiowej dzięki ćwiczeniom?
PS Blog zapowiada się ciekawie. Trzymaj tempo, bądź wytrwała 😉
Pewnie tak. Regularne ćwiczenie daje mnóstwo energii.
Dziękuję:) Prowadzenie bloga to moje pole do ćwiczenia wytrwałości, bo do tej pory to nie była moja najmocniejsza strona;)
Jakoś tak nigdy – jestem moze nie skrajnym, ale indywidualistą – nie potrafiłem przekonać sie do jakichkolwiek zajęć stadnych. W tymi do stadnego uprawiania sportu…
Prawdą jest, że najczęściej sportowe zajecia stadne dyscyplinują nas bardziej niz działania indywidualne wszelako…
Przy całej masie pozostałych niewątpliwych zalet wynikających z korzystania z tej czy innej formy zajeć stadnych, jest jedna wada, która wszystkie te zalety kładzie w moich oczach na łopatki – konieczność przebywania w czasie wolnym z innymi ludźmi 🙂
Ehhh – rozumiem. Ja jeszcze trochę „walczę” z samym sobą – kto wie, czy kiedyś nie wyjdę bardziej na światło dzienne i tego typu skillsy się przydadzą. Zawsze staram się spróbować danej rzeczy i samemu to ocenić – w końcu nie o to chodzi, żeby postępować wbrew sobie. W przypadku ostatnich zajęć, zauważam że nie przeszkadza mi zbytnio towarzystwo innych (a wręcz nieco motywuję) i umiem zamknąć się w swoim mikroświatku i robić swoje. A efekty naprawdę są diametralnie lepsze niż przy ćwiczeniu samemu. Adrenalina, endorfiny, zakwasy, wzajemna motywacja – tego wszystkiego jest aż nadto!
Pomijając już fakt, że „społecznie” musiałbym się mocno do tego zmusić mam w przeciwieństwie do Ciebuie, jeszcze tsaki „problem”, że mieszkam daaaleko od jakiegokolwiek sensownego klubu fitness, a w najbliższym czasie będę mieszkał jeszcze dalej 🙂
Wiesz, dojeżdzanie (zapewne samochodem, a co) 50 km tylko po to, by sobie przez godzinę poprzerzucać kilka ton stali jakby jest bezsensowne ekonomicznie, ekologicznie i zwyczajnie „czasowo” 🙂
To ja już większy sens widzę w ćwiczeniach indywidualnych (bo i dojeżdzać nie trzeba i paliwa spalać niepotrzebnie),
A jeszcze większy sens widzę we wplataniu aktywności fizycznej w codzienne czynności jeśli tylko jest taka możliwość, bo wówczas w jednym czasie realizuje sie kilka aktywności.
Rowerem do pracy, marszem na zakupy, spacerem w odwiedziny do rodziny, intensywne rodzinne sprzątenie na czas albo…
Ot, choćby w sobotę „narąbałem się totalnie” przez 9 godzin 🙂
I to nie wódką tylko drewna na przyszłą zimę.
A dzis idę sobie dołek kopać 🙂
Pod szambo 🙂
W Twoim przypadku rzeczywiście to nie miałoby większego sensu. Sam miałem 300-1000m od klubu (w zależności od tego, który wybrałem), a teraz mam 3-6km, więc chwila moment i jestem.
Znam natomiast takiego jednego 😉 który mówi, jak to nie rozumie tego typu ćwiczeń, za to kopanie dołów i taka robota około-działkowa to jest to! Pewnie i jest, tyle że jeśli ograniczymy się do sezonu (ok 6-7 m-cy) i do pracy fizycznej raz w tygodniu (albo i rzadziej), to się okazuje, że większość czasu i tak spędzamy przed telewizorem, jednocześnie odrzucając inne aktywności typu wspomniane przez Ciebie przerzuceie paru ton stali, które – nie ukrywajmy – zbyt produktywne nie są.
Dużo zależy od podejścia. Działka i inne tego typu prace są fajne, ale czasami to wygodna wymówka, pozwalająca większość czasu błogo czekać na te nieliczne, ciężkie fizycznie prace, do których organizm nie jest na ogół przygotowany.
To bardzo racjonalnie brzmiąca wymówka 🙂
Wiesz, jak ma sie dom z „kawałkiem pola” to w „gospodarstwie” zawsze jest coś fizycznego do zrobienia 🙂
Od czasów studencko-licealnych, kiedy jeszcze grywałam w jakieś siatkówki, chodziłam na aerobik i inne takie, jakoś nigdy się nie zdobyłam na powrót do sportu. Już nawet kiedyś poszłam na jedne zajęcia zumby, ale mnie nie przekonały…
W sobotę sobie zrobiłam 20 minut marszo-biegu. Czy to już się zalicza jako próba wysiłku fizycznego?
Jednak leń ze mnie patentowany pod tym względem. Myślałam, że gonitwa za dziećmi robi swoje, a tymczasem kondycja słaba, mięśni brak, nie jest dobrze…
W jakiej siłowni są zajęcia: kettlebells?
Chyba szybciej byłoby napisać, w jakiej ich nie ma… w większych miastach niemal każdy klub wprowadził te zajęcia, a także crossfit – pogooglaj trochę, na pewno coś znajdziesz. Ja polecam!
O, coś o mnie.
Jak płaciłam około 100 złotych miesięcznie to prawie wcale nie chodziłam na siłownię… A jak zrezygnowałam, to w domu ćwiczę sobie niemalże codziennie. Widać, że motywacja nie zawsze idzie w parze z tym, że płacimy spore pieniążki za samą możliwość aktywności fizycznej.
Wychodzę z założenia, że przy takim podejściu lepiej płacić tylko jak się pójdzie, jednorazowo.
Bo kiedy płaciłaś, to w głowie odznaczałaś „zaliczone” 🙂 I może tego Tobie samej zabrakło po rezygnacji z karnetu, dzięki czemu motywacja (a może i poczucie winy) wzięła górę i zabrałaś się za siebie? Niezależnie od tego, czy mam rację, trzymam kciuki za niewyczerpane pokłady ćwiczeniowego chciejstwa ;).
Chyba trochę demonizujesz te drogie stroje na siłownie. One tylko na takie wyglądają;) Ja mam getry z H&M za 30 zł i bluzkę z fajnego materiału za 45zł. Buty mniej niż 100zł, mają już chyba 6 lat. Ale całość wygląda „profesjonalnie”. Mąż podobnie- spodenki z sieciówki, a koszulka z lepszego materiału, kosztowała ok 30 zł. Z tego co widzę, większość ludzi jest ubrana podobnie. Bardzo rzadko trafia się osoba od góry do dołu ubrana w markowe ciuchy.
Zaznaczam, że chodze do zdrofitu w Warszawie-gdzie miałby być ten lans, jak nie tutaj;)
Też tak mi się wydaje. Kiedy jeszcze chadzałam do klubów fitness, jakoś nigdy nie widziałam aż tak odpicowanych ludzi, jak opisujesz.
Teraz jeżdżę konno i szkoda mi czasu na jakieś tam fitnessy.
Hmmm – może i tak, ale czy buty za 200-300 zł do biegania/na siłownie nie są standardem?
No ja nie mam, moja siostra nie ma, moja kuzynka nie ma, mój mąż nie ma, mój tata nie ma, koleżanki z pracy (3 z którymi chodze na siłownię) też nie mają butów za 200-300zł, Raczej tak do 100zł. Także chyba nie standard;)
Wiesz co, jeżeli ktoś naprawdę biega, to po pierwsze nie widzę powodu by się wyśmiewać z wysokiej ceny jego butów. Jednak ja np. biegam już ponad rok, niedawno wymieniłam buty – nowy model kosztował oszałamiające 70zł. Choć wg ciebie to pewnie póki nie biegam w trampkach od chińczyka za 10zł to jestem burżujem.
Masz naprawdę nieprzyjemną manierę oceniania ludzi po wyglądzie, i jeżeli wyglądają – na twoje oko – za bogato, to wyśmiewasz. A potem sam idziesz i kupujesz dokładnie te same co wszyscy ciuchy na promocji z lidla czy biedronki -_-’ Dlaczego zakładasz, że wszyscy poza tobą to debile, którzy na fitness idą jak na rewię mody?
Hej. Ponieważ cenię sobie Wasze komentarze, wróciłem do tego wpisu i przeczytałem jeszcze raz to, co sam napisałem. Ja bym tego nie nazwał wyśmiewaniem – podzieliłem się po prostu swoją refleksją, czując się ubranym niestosownie do okazji przez brak ubioru, który szybko uzupełniłem, nie przepłacając za niego.
Pozwól więc, że nie zmienię – jak to nazwałaś – moich „nieprzyjemnych manier”. Nie chcę wchodzić w dyskusję, ale również mógłbym napisać co nieco o Twoim sposobie wypowiadania się w komentarzach, którego na pewno nie nazwałbym wyważonym.
Cześć Wolny. Super sprawa, że zacząłeś ćwiczyć – nic tak nie hartuje organizmu jak wysiłek fizyczny. Ponadto ćwiczenia pomagają w rozładowaniu stresu – przynajmniej mi. Ja niestety jestem na etapie ćwiczeń domowych, choć przyznam że wykonuję je dość intensywnie – 3-4 razy w tygodniu i to od 3 lat. Na wyjście do klubu jakoś zawsze brakuje mi czasu albo sam szukam sobie usprawiedliwienia – a to nie teraz, a to żona się krzywo patrzy, a to trzeba przypilnować mojego 1,5 rocznego synka itd. Ważne jest samozaparcie i cierpliwość – wyniki przyjdą same 🙂 Wiem co mówię – ja z najdrobniejszego gościa w liceum wyrosłem na kogoś kto robi 100 pompek w jednej serii (ot takie samochwalstwo). Pozdrawiam i wytrwałości życzę, Jacek
Hej – super, że tak długo utrzymujesz ciągłą motywację do ćwiczeń. Może tylko ja mam taką ćwiczeniową sinusoidę?
Z tymi pompkami to chyba jest trochę tak, że organizm się przyzwyczaja i kolejne serie już wiele nie wnoszą – wykonujesz po prostu to samo ćwiczenie przez 2 minuty i tyle. Sam po około 2 latach regularnego „pompkowania” doszedłem do 80 powtórzeń (czasami kilka więcej, mój rekord to chyba 90) i się na tym zaciąłem – nie mówiąc już o tym, że oprócz niewielkiej satysfakcji z tego, że mogę – niewiele mi to chyba daje. Ale powiem Ci, że jak ostatnio poznałem parę rodzajów pompek z kettlem, to na nowo pokochałem to ćwiczenie 😀
Dobrze, że piszesz o usprawiedliwieniu a nie o obiektywnej przesłance – sami mamy niemal 2 letnią Maję, a za miesiąc przyjdzie na świat kolejne dziecko i mam wielką nadzieję, że mimo tego znajdę czas chociaż 2 razy w tygodniu na to 1,5-godzinne wyjście.
a`propos pompek…
Gdzieś kiedyś wyczytałem, że jest ich z górą 900 wariantów więc niekoniecznie trzeba „iść w ilość”…
A poza tym o pompkach i kalistenice jest w Polsce coraz wiecej książek o stronach internetowych nie wspominając…
Witam, Wolny,
od pewnego czasu czytam Twojego bloga. Jest świetny. Prawie we wszystkim mam podobne poglądy i podejście do życia.
Jednak ten abonament do klubu fitness (chociaż tani) nie pasuje mi do Ciebie. Ja od 2 lat zacząłem ostro się ruszać, przede wszystkim biegać. Dosłownie stałem się pasjonatem tego sportu. Biegam przez cały rok. Mam już przebiegnięte 2 maratony i wiele zawodów na krótszych dystansach.Daje mi to tyle satysfakcji, że mógłbym dużo pisać o endorfinach i innych korzyściach z biegania. Także polecam to Tobie z całego serca. Wydaje mi się, że jest dużo bardziej efektywne dla zdrowia, własnego samopoczucie i dla finansów osobistych. Również jeżdżę na rowerze.
Trochę w ogóle ostatnio zmieniam podejście do życia i tak ostatnio ostro wszedłem w sporty wytrzymałościowe, zacząłem interesować się minimalizmem. Tak właśnie natrafiłem na Twojego bloga.To wspaniałe i niesamowite jak potrafisz zarażać tymi wszystkimi mądrymi rzeczami a inni też wprowadzają to w życie i dzięki temu świat taje się lepszy, czystszy a my bardziej szczęśliwi.
Jeszcze raz gratuluję bloga.
Pozdrawiam serdecznie.
A moja najbardziej ekstremalna aktywnosca w tym roku byla jazda rowerem chyba w Lutym jakies -6 stopni noc i 30 km lasami Nic tak niechartuje fizycznie jak i psychicznie jak tego typu akcje oczywisce jechalem sam tylko ja i moj sprzet sie wtedy liczyl bylo ekstra jechalem jak w transie.A tak pozatym to tez cwicze na silowni 2 razy w tygodniu choc czasami mam przerwe nawet miesieczna niestety im dluzsza przerwa tym gozej puzniej sie zmotywowac pozdr
Też się zastanawiałam nad tym karnetem… Natomiast: brakuje mi w tej siłowni/fitness klubie itd. świeżego powietrza i możliwości zabrania psa 😀 A tak to mam kilka rzeczy w jednym czasie – ja mam trening i pies ma trening, pooddycham świeżym powietrzem (wiejskim!), złapie witaminy D3 (o ile świeci słońce), popatrzę na piękne okoliczności przyrody (te wschody i zachody słońca nad wzgórzami i lasem :D) i jestem przeszczęśliwa! 🙂 I to codziennie 🙂
Aczkolwiek i tak gratuluję 🙂
No nie wierzę… Przecież bieganie jest za darmo… Pływanie w morzu jest za darmo… Siłownię pod chmurką masz w Parku Reganna… A ty wydajesz na karnet 😀 Wolny, co się z tobą dzieje? 😀 😀
Biegać nie mogłem ze względów medycznych – być może teraz, po latach, to się zmieniło i mógłbym zacząć od niewielkich dystansów. Ale wolę jazdę na rowerze, więc raczej przy tym zostanę. Obie aktywności są jednak diametralnie różne od tego, co robię na siłowni – efekty też powinny być inne. Pożyjemy, zobaczymy.
Zdecydowałam się również na karnet.. ale u mnie to bardziej chodzi o motywację – bo jak już wydalam na coś pieniądze to trzeba to wykorzstać!
Mi się tam twój blog podoba. Lubię tu wchodzić i czytać jakieś nowe notki, na temat uzależniania się. Ja osobiście jeszcze nie zdołałem się usamodzielnić finansowo, ale ostro nad tym pracuje ostatnio.
Najlepsze sportowe ubrania z Lidla i Biedronki – polecam 🙂
Czy ja wiem czy najlepsze? Na pewno oferują dobry stosunek jakości do ceny i początkującym wystarczą – bardziej chwalić bym się bał 🙂
Ja jakieś większe inwestycje w strój czy inne sportowe sprzęty poczynię dopiero jak będę wiedziała, że jestem na tyle zmotywowana, że będę chodzić na siłownię/ fitness/ basen etc regularnie. Póki co – korzystam z tego co mam 😉 U mnie w pracy niestety nie ma karnetów Multisport czy OK system – baaardzo żałuję, bo korzystne są cenowo przy regularnym korzystaniu.
A mnie siłownie jakoś onieśmielają – wiem, że każdy może przyjść tam ćwiczyć ale jakoś nie lubię atmosfery panującej na sali. Za dużo ludzi – za mało powietrza 🙂
Ja też na razie nie mogę się przełamać żeby samemu ćwiczyć na sali pełnej ludzi. Co innego zajęcia zorganizowane – jakoś mi łatwiej, przyjemniej, nie czuję się nieswojo.
Osobiście wolę pobiegać po mojej okolicy niżeli na bieżni…
Hmmm – ja i bieganie nie stanowimy zbyt zgranego duetu i to się chyba nie zmieni. Ale ostatnio miałem okazję pobiegać na bieżni (po raz pierwszy w życiu!) i muszę stwierdzić, że się zawiodłem. Monotonia, sztuczność, „sterylne” warunki, gapienie się lustro… osobiście bieżnię mogę potraktować jedynie jako rozgrzewkę przed właściwym treningiem.
Hej Wolny,
Skoro Multisport kosztuje Cię aż 75 zł miesięcznie, to masz kiepskiego pracodawcę, mi z pensji potrącają tylko 10 zł 🙂
A co do pożytku z Multisporta, to przy Twojej stawce jest to na granicy opłacalności. Taka np. siłownia to coś, co bez problemu można urządzić w domu. Gorzej z basenem, jeżeli lubisz pływanie to faktycznie się opłaca.
Poza tym jest jeszcze jedna kwestia: sport najlepiej uprawia się w grupie, a więc masz dwa wyjścia:
1. chodzić na siłkę czy inne zajęcia z kolegami z pracy
2. Poprosić pracodawcę o kartę Multisport dla żony, matki, kochanki
Heh… chyba muszę nieco sprostować. Multisport kosztuje mnie 75 zł miesięcznie, z czego 45 zł jest dofinansowane z zakładowego funduszu świadczeń socjalnych, a 30 zł potrącane z mojej pensji. Z pensji schodzi mi „tylko” 30zł, ale ponieważ pozostałe 45 zł otrzymywałem w innej postaci (punktów, za które mogłem chociażby doładować kartę przedpłaconą), to liczę koszt całkowity. Podobnie jest w Twoim przypadku: prawdopodobnie pracodawca potrąca tylko 10 zł, ale gdyby tego nie robił, być może również otrzymywałbyś jakieś dodatki z ZFŚS. To tak dla porządku, bo czasami zapominamy o kosztach towarzyszących czy utraconych korzyściach i zatraca się granica pomiędzy tanie/drogie.
Co do siłowni w domu… pomijając kwestię przestrzeni (siłownia w domu to dodatkowy pokój, czyli co najmniej 50.000 zł :)), dochodzi motywacja i kompletnie inne rezultaty osiągane na zajęciach zorganizowanych.
A nawet licząc te 75 zł, to czy rzeczywiście jest na granicy opłacalności? Obecnie regularnie chodzę 3 razy w tygodniu na zajęcia – to wymagałoby kupienia abonamentu za 150-200 zł, przy czym byłbym ograniczony do jednego obiektu.
Wszystko zależy od tego co zrobi pracodawca i jak podzieli takie koszty. Zobacz sobie na ich stronie, że można to w różny sposób dzielić: klik – pracodawca co do zasady nigdy nie jest bardzo skory do tego, żeby koszt był 0, bo wtedy wszyscy biorą, nawet ci niezainteresowani 🙂
Dieta, ćwiczenia, fitness, to wszystko powinno nam dać chęć do życia, siły, jakąś witalność. A jednak ! Chęci brak. Czasu tym bardziej, ech ludzie chcą dobrze wyglądać od tak, na zawołanie, niestety to nie działa właśnie tak. Super że ktoś potrafi niektóre sprawy napisać tak wprost. Podziwiam Twoje pisanie od dawna. Życzę sukcesów 🙂
Najważniejsze jest robić wszystko z przyjemnością, bez nacisku społecznego bo tak powinno być. Jeśli robimy to tylko dla siebie, i w takim wymiarze jaki nam odpowiada, to wcześniej czy później będą efekty. Trzymam mocno kciuki
Dzięki! Jak na razie częstotliwość 3x/tydzień zachowana, po 2,5 m-ca zapał nie maleje, a wręcz przeciwnie – pierwsze efekty zachęcają do dalszej pracy!