Witaj po dłuższej przerwie. Chciałem zaczekać z kolejną publikacją przynajmniej do dnia narodzin drugiej córeczki, ale ponieważ natura rządzi się swoimi prawami i małej tak dobrze w maminym brzuchu, że nie chce z niego wyjść na czas, to w tak zwanym międzyczasie (czymkolwiek on jest :)) będzie o czym innym. Może pamiętasz, jak deklarowałem tutaj koniec mojej światłej 😉 kariery informatyka-etatowca na przełomie 2018 i 2019 roku? Nie wgłębiając się zanadto, jak będą wtedy wyglądały nasze finanse (bo ani tego dokładnie nie przewidzę, ani nie jest to tematem dzisiejszego wpisu), zadaję sobie ostatnio pytanie: co dalej? No właśnie: co dalej, jeśli chodzi o sprawy zawodowe?
Przede wszystkim, zawód marzeń to nie brak zawodu. Jest to prawdziwe nie tylko dla z trudem wiążących koniec z końcem bezrobotnych, ale również dla wszystkich osób niezależnie od sytuacji majątkowej. Ja sam nie zamierzam osiąść na laurach nawet po osiągnięciu niezależności finansowej i zamierzam nadal ciężko pracować (jeśli ta koncepcja wydaje Ci się dziwna, zapraszam do tego wpisu, który mimo 2 lat na karku nie stracił nic ze swojej aktualności). Praca nie musi jednak być jednoznaczna ze sprzedawaniem każdej wolnej chwili bezosobowemu pracodawcy. Nie musi też oznaczać codziennego stania w korkach (które to pojęcie zdołałem już całkowicie usunąć ze słownika dzięki podjęciu pracy zdalnej!) czy wykonywania tych samych czynności każdego dnia. Ba – nawet tak z pozoru istotna rzecz jak uzyskiwanie dochodu nie musi być ani motywacją do podjęcia pracy, ani jej rezultatem. Co więcej, Twoja pierwsza praca prawdopodobnie będzie się diametralnie różniła od tego, czym będziesz się zajmował kilkadziesiąt lat później. Jeśli więc usuniemy wszystkie stereotypy, standardy i ograniczenia, których niewolnikami jesteśmy dzisiaj, to… co ciekawego byś wybrał? Ja sam jeszcze nie wiem, ale zauważam, że koncepcja „zawodu marzeń” w moim przypadku ewoluuje, co samo w sobie jest bardzo znaczące, bo…
moja odpowiedź będzie prawdopodobnie inna dzisiaj, a inna za 10 lat. Wielokrotnie się przekonałem, że kolejne doświadczenia zmieniają nas i nie ma co twardo obstawać przy swoim, bo nie raz i nie dwa życie zmieniło mój pogląd na wiele spraw. Może to zabrzmi naiwnie, ale 10 lat temu pracą idealną było dla mnie właśnie to, co robię teraz: stabilna, dająca sporą swobodę, mało powtarzalna, bardzo dobrze płatna praca za biurkiem, która na dodatek jest wykonywana zdalnie, niekoniecznie w konkretnych godzinach, które ktoś na mnie wymusi. Brzmi super? Z jednej strony tak – ciężko byłoby mi trafić lepiej, a bez tak dobrze rozdanych kart i bez ogromu włożonego w ich rozegranie wysiłku nie mógłbym planować nawet części z tego, co planuję. Z czasem jednak zacząłem dostrzegać dziury w całym i niezależnie od tego, czy jest to efekt mojego dojrzewania, czy po prostu objaw dobrobytu (na zasadzie… ekhmm… „w dupie mi się poprzewracało”), dzisiaj widzę, że to co robię ma sporo wad, które pozwolę sobie wypunktować. Przede wszystkim, brakuje mi poczucia wartości i namacalności tego, co robię. Praca w IT, w dodatku w dużej korporacji, gdzie jest się małym trybikiem większej maszyny, której głównym zadaniem jest zarabianie pieniędzy ma to do siebie, że nie widać wprost przełożenia wykonywanej pracy na jej rezultaty. Albo są one tak niejasne i tak niespójne z systemem wartości zdrowo myślącego człowieka, że niewiele dla niego znaczą. Brakuje mi mniej lub bardziej bezpośredniego efektu, który byłby znaczący: na zasadzie lekarz przywracający zdrowie pacjentowi, firma produkująca przedmioty przyczyniające się do poprawy jakości życia lub zmniejszająca negatywny wpływ ludzi na naszą planetę. Albo nawet: rolnik, racjonalnie używający tak zwanej chemii, sprzedający co tydzień na bazarze swoje produkty.
Inną, wcześniej przeze mnie niedostrzeganą jest aspekt zdrowotny. Siedząc za biurkiem ryzyko zawodowe jest minimalne i poza nadwyrężeniem sobie stawów niewiele złego można sobie zrobić, prawda? Błąd – i to duży. Siedząca praca to cichy zabójca, do tego podstępnie namawiający do niezdrowego trybu życia, mimo że całość wygląda bardzo niewinnie w porównaniu do ekstremalnych zajęć typu praca na budowie. Biurowy styl pracy to przecież spotkania przy kawkach, zamawianie niezdrowego jedzenia, najczęściej zerowa porcja ruchu nie tylko w czasie pracy, ale i podczas dojazdów (ehhh, te auta). A najlepsze jest to, że te wszystkie wygody męczą człowieka na tyle, że trzeba sporo determinacji i siły woli, żeby zacząć się ruszać – po pracy jest przecież tyle obowiązków, że aktywnym trybem życia mogą pochwalić się nieliczni.
Koniec marudzenia na moją idealną pracę, czas spojrzeć w przyszłość. Ideał, za którym goniłem przez pierwsze lata w zawodzie ewoluował i nie jest już nim to, o czym mówią młodzi wchodzący na rynek pracy: zarobki, możliwość rozwoju, awansu czy dobra atmosfera w zespole. Kiedyś po 8 godzinach poświęconych pracodawcy potrafiłem resztę dnia spędzić na zgłębianiu wiedzy, dzięki której stawałem się coraz bardziej cennym pracownikiem. O ile inwestowanie w siebie to nadal mój numer jeden, o tyle dzisiaj widzę ogrom potencjalnych możliwości wykraczających poza dziedzinę, którą się zajmuję i – przykładowo – zdecydowanie wolę zainwestować w bycie nieco lepszym rodzicem niż lepszym pracownikiem. Idę więc w stronę jeszcze lepszego balansu pomiędzy pracą a życiem osobistym, ale czy to na dłuższą metę wystarcza? Po niemal roku pracy zdalnej i zdecydowanym postawieniu na rodzinę stwierdzam, że to krok we właściwą stronę, ale… chciałbym czegoś jeszcze. Chciałbym być przydatny społecznie i mieć poczucie, że to co robię jest ważne – nawet, jeśli to miałaby być tylko moja subiektywna ocena. Może więc etatowy bloger to moje przeznaczenie? To rozwiązanie odpada – nie planuję zmieniać tego hobby w pracę, bo z dużym prawdopodobieństwem skończyłoby się to źle zarówno dla mnie, jak i dla Ciebie 🙂
Doszedłem więc do tego, że zawód Wolnego w roku 2019 to nadal biała karta, czekająca na zapisanie 🙂 Nie martwi mnie to jednak, bo nie zamierzam definiować siebie poprzez wykonywany zawód, który na przestrzeni swojego życia pewnie jeszcze kilkukrotnie zmienię. Pozwalają mi na to nie tylko finanse, ale przede wszystkim wiara we własne możliwości i świadomość, że świat jest zbyt ciekawy, żeby ograniczać się do jednej specjalizacji. Do lamusa odchodzi podejście, według którego do końca życia wykonujemy wyuczony za młodu zawód, który wybraliśmy (lub – jak to często bywa – został za nas wybrany) w wieku lat nastu. Ja sam byłem wtedy jeszcze zbyt mało doświadczony i zbyt naiwny na prawdziwie świadomy wybór – obstawiam, że spory odsetek nastolatków jest dzisiaj w podobnej sytuacji. Co więcej, czasami odkrywamy w sobie pewne predyspozycje znacznie później. Nie trzeba zresztą daleko szukać – przed wystartowaniem z blogiem moje jedyne dłuższe teksty to były wypracowania na języku polskim, z których najlepszych not nie zgarniałem 🙂 Inny przykład to moja żona, która zawsze chciała pomagać chorym, a z różnych względów podjęła studia i późniejszą pracę w zupełnie innej działce. Nie znaczy to jednak, że nie dojrzeje kiedyś do tego, żeby spełnić tamte marzenia – jeszcze sporo przed nami; mamy czas na realizację tego, czego naprawdę pragniemy. O ile tylko zadbamy o to, żeby tak przyziemne rzeczy jak comiesięczne raty nie przytłoczyły nas finansowo na długie lata, świat staje przed nami otworem, a marzenia możemy zamienić w plany.
I to jest chyba właśnie to, co chciałem dzisiaj przekazać. Zawód idealny nie istnieje, jego niedokładna definicja zmienia się u każdego z nas wraz z czasem, jest ona zaburzana przez efekt „u sąsiada trawa jest zawsze bardziej zielona”, a do tego mocno zależy od aktualnej sytuacji życiowej każdego z nas. Ja, jako ojciec stawiam obecnie na rodzinę, a jako człowiek z uporządkowanymi finansami: na dawanie co nieco z siebie innym. Dla kogo innego priorytetem na tą chwilę mogą być pieniądze (zapraszam przy okazji do poradnika „jak wychodzić podwyżkę” :)) czy rozwój i nic mi do tego – daleko mi od krytykowania takiego podejścia. Przestrzegam jedynie przed definiowaniem siebie poprzez pracę, a także przed budowaniem przy jej pomocy swojej wartości. W przeciwnym razie ryzykujesz bolesny upadek w razie materializacji powiedzenia „groby są pełne ludzi niezastąpionych”, nie mówiąc już o tym, że zamykasz się na całą masę ciekawych doświadczeń, choćby tak błahych jak wypiek własnego chleba, hodowla pomidorów, wyrób piwa czy remonty mieszkań. A przecież każda z tych czynności to potencjalna inicjacja do Twojego zawodu przyszłości.
PS To jak – może po moich wywodach sypną się propozycje zawodów idealnych? 🙂