Ostatnio blogiem zawładnęły tematy około-budowlane. Dzisiaj nie będzie inaczej, ale tym razem zmiksuję nieruchomości z inwestowaniem. Co więcej, postaram się pokazać, jak zmieniły się moje preferencje jeśli chodzi o inwestycje w ogóle i wyjaśnię, dlaczego niemal porzuciłem rynek finansowy, a zamiast tego aspiruję do miana kamienicznika 🙂
Na początek obowiązkowa dla takiego tematu garść ogłoszeń:
1. Jak wiesz, nie dzielę się swoją wartością netto czy portfelem inwestycyjnym. Dzisiaj również nie będę podawał konkretnych kwot, ale jeśli uznam to za właściwe, będę operował wartościami procentowymi.
2. Pominę również stopy zwrotu z poszczególnych inwestycji i nie porównam opłacalności inwestowania w nieruchomości do handlu papierami wartościowymi – wymagałoby to zbyt dużego nakładu pracy z mojej strony i byłoby bardzo mało miarodajne. Dzisiejsza bitwa „nieruchomości vs rynek kapitałowy” będzie mocno… metafizyczna i subiektywna.
3. Jeśli mogę, udzielę Ci dobrej rady: jeśli masz jakiekolwiek kredyty konsumpcyjne czy innego rodzaju wysoko oprocentowane pożyczki, pozbądź się ich w pierwszej kolejności, ZANIM zaczniesz inwestować, niezależnie od tego, w jakie instrumenty inwestycyjne celujesz. Jest niezwykle mała szansa, że jakakolwiek inwestycja zrównoważy straty, które generują odsetki oddawane bankom czy innym instytucjom finansowym. Według mojej – mocno asekuracyjnej – strategii warto też regularnie nadpłacać kredyt hipoteczny. Może nie zawsze jest to optymalne finansowo, ale daje dużo spokoju i poczucia bezpieczeństwa, które osobiście cenię wyżej niż procentowe zyski (powtarzam się, ale co tam: nie zawsze to, co warto opłaca się!). Oczywiście dużo zależy od warunków kredytowych, możliwości każdego z nas, waluty kredytów czy nawet osobistego podejścia do tego zła koniecznego, jakim jest kredyt na nieruchomość.
Przede wszystkim, chodzi o uniknięcie właśnie tego.
4. Inwestowanie wiąże się z ryzykiem utraty środków, czego zapewne jesteś świadomy, a co ja – dla porządku – muszę zaakcentować 🙂
5. Ty i tylko Ty odpowiadasz za własne decyzje inwestycyjne. Ja nie jestem doradcą inwestycyjnym i nie jest moją intencją podpowiadanie Ci lub sugerowane, co powinieneś zrobić ze swoimi ciężko zarobionymi pieniędzmi.
6. Żebyśmy identycznie rozumieli używane tutaj pojęcia, a w szczególności różnicę pomiędzy inwestowaniem a oszczędzaniem, zapraszam najpierw do chociaż pobieżnego przeczytania tego wpisu.
Formalności za nami – czas na historię z życia wziętą:
Jestem inwestorem z około 10-letnim stażem. Brzmi dumnie, prawda? Nie ma się co ekscytować, bo ani nie zjadłem wszystkich rozumów, ani nie uzyskałem przewagi nad rynkiem; nie uniknąłem też masy porażek i absolutnie nie czuję się autorytetem w dziedzinie inwestowania. Mimo to, te lata trochę mnie nauczyły i jestem pewien, że moje doświadczenia mogą oszczędzić niejednemu trudnych początków.
Jeszcze kilka lat temu stawiałem na GPW – akcje spółek na polskiej giełdzie to było coś idealnego (w moim mniemaniu) dla młodego, 20-kilku letniego inwestora, przed którym jeszcze wiele lat zarabiania na etacie i który nie musi się martwić ochroną kapitału przed zbliżającą się emeryturą. Pewnie słyszałeś o złotej regule, według której na giełdzie powinieneś inwestować tyle procent oszczędności, ile wynosi wynik „100 – twój wiek”. 25-latek powinien grać za 75% oszczędności, 30-latek za 70% itp. Tak sobie myślę, że tą regułę musiał wymyślić chyba sam diabeł w ludzkiej skórze, który z uśmiechem na twarzy zamierzał golić jak największe rzesze młodych ludzi, powierzających mu swoje ciężko zarobione pieniądze. Mimo, że sam nie uwierzyłem ślepo w wynik tego odejmowania, to na pewno miało ono na mnie jakiś wpływ, a życie boleśnie zweryfikowało moje założenia co do giełdy jako magicznej maszynki do robienia pieniędzy. Krach na giełdach, który przydarzył się zaledwie rok czy dwa po mojej (bardzo udanej zresztą) inicjacji na rynku pokazał, że nie tędy droga. Zbyt dużo nerwów, zbyt dużo czasu poświęconego na analizy, transakcje i monitorowanie rynku. Coroczny PIT-8C dopełniał obrazu rozpaczy: pojedyncze udane transakcje vs całe stado porażek oznaczało, że niemal rok w rok byłem na minusie.
Nie znaczy to, że całkowicie wyszedłem z warszawskiej giełdy. Dzisiaj akcje na GPW to około 5% mojej wartości netto, z czego zdecydowana większość jest ulokowana poprzez konta IKE + IKZE (moje oraz żony). To inwestycje wybitnie długoterminowe, w których kupując nie szukam dołków, praktycznie nie sprzedaję walorów, a analiza obecnej sytuacji ogranicza się do obserwacji comiesięcznego budżetu. Skupiam się przede wszystkim na spółkach dywidendowych (których coraz mniej…), a także na ETFach, a w szczególności tym, który stara się odwzorować zachowanie giełdy amerykańskiej (ETFSP500). Nie planuję jednak zwiększać procentowego zaangażowania w giełdę – co oznacza, że będę dokonywał jedynie niewielkich transakcji kupna w miarę wzrostu całego portfela. Jeszcze niedawno powiedziałbym, że będę nadal robił to przez konta IKE/IKZE, natomiast ostatnie pogłoski nie napawają optymizmem i nie wykluczam, że w sytuacji zagrożenia zdecyduję się na wycofanie nawet całości środków z tych kont i budowę portfela akcyjnego od zera, poprzez zwykłe konto maklerskie.
Analogicznie, przestałem wierzyć w fundusze inwestycyjne, handel certyfikatami na surowce (tutaj co nieco o powodach), a moja niezachwiana wiara w lokaty i gotówkę w bankach została nieco nadwątlona przez bankructwa rodzimych instytucji finansowych (m.in. SKOKi) czy działania obecnego rządu, dla której sektor bankowy jest ulubionym chłopcem do bicia (abstrahuję od tego, czy słusznie). Nie mówiąc o tym, że gdziekolwiek nie zdeponuję oszczędności, jedynie kwestią czasu są kolejne telefony od bankowych cudotwórców, którzy to wspaniałomyślnie chcą zmienić słabiutkie lokaty na magiczne maszynki do robienia pieniędzy. W Forexa nigdy się nie bawiłem, a kupno metali szlachetnych nadal traktuję jedynie jako zabezpieczenie na wypadek najgorszego – nie najlepsze zresztą zabezpieczenie, bo jakoś nie wymyśliłem dobrego patentu przechowywanie większych ilości np. złotych monet. Jeśli zaś chodzi o waluty, to – jakkolwiek mało patriotycznie to zabrzmi – większą wiarą darzę waluty obce niż nasze kochane PLNy. Euro czy dolary to dla mnie środki na tańszy urlop za granicą, ale również zabezpieczenie na wypadek drastycznego osłabienia się złotego (w jakimś stopniu to już się dzieje). Docelowo chciałbym posiadać około 5% mojej wartości netto w walutach (ok 2/3 USD, 1/3 EUR), dlatego regularnie dokonuję wpłat do Walutomatu (tutaj przeczytasz co i jak) i sprzedaję pomalutku PLNy.
W co więc inwestuję, skoro akcje na GPW to jakieś 5% mojej wartości netto, waluty to mniej niż drugie tyle, a większość innych form inwestowania jest według mnie be? I tu dochodzimy (w końcu!) do sedna: aktualnie zdecydowana większość moich inwestycji to nieruchomości lub środki pieniężne (w formie krótkoterminowych lokat lub ewentualnie na nieoprocentowanych kontach) czekające na skumulowanie się do odpowiedniej sumy, która pozwoli na zakup kolejnego mieszkania na wynajem.
Nieruchomości to kierunek, co do którego nie byłem zdecydowany przez długi czas. Ba – do tej pory brak we mnie ślepej wiary w słuszność tego podejścia. Myślę, że niewiedza była głównym powodem mojego wahania w przeszłości. A to mało płynne, a to pełne niespodzianek, setki rzeczy do sprawdzenia przed zakupem, a jeszcze długo po nim nie ma pewności co do trafności inwestycji. Nie mówiąc o wysokim progu wejścia, drogim i długotrwałym remoncie czy czasochłonnym szukaniu najemców, którzy mogą mocno namieszać w założeniach inwestora. Koniec końców, zaczęliśmy małymi kroczkami i powoli, ale konsekwentnie poszerzamy wachlarz (w zasadzie to na razie wachlarzyk ;)) nieruchomości, stosując zresztą bardzo nietypowe podejście, które podsumowałbym mniej więcej tak: kup za gotówkę, wyremontuj samodzielnie i wynajmij. W cały proces angażujemy absolutnie minimalną liczbę osób czy instytucji, dzięki czemu oszczędzamy mnóstwo pieniędzy na prowizje, opłaty, specjalistów, fachowców i innych, za to poświęcamy całą masę własnego czasu, którego nieustannie nam brakuje. To podejście jest absolutnie wyjątkowe, niesamowicie mało optymalne, mocno wykańczające psychicznie i fizycznie, ale jest… po prostu nasze. Myślę, że 99% inwestorów nie zdecydowałoby się na tak daleko posunięte zrób-to-sam i nie czułoby się dobrze ze sposobem, który nam zapewnia absolutnie spokojny sen.
No, może nie do końca to miałem na myśli 😉
Nie czuję się jeszcze w dziedzinie inwestowania w nieruchomości, ale z chęcią odniosę się do wcześniejszego doświadczenia w inwestowanie na rynkach finansowych i porównam z ostatnimi wnioskami z perspektywy wynajmującego. Jakie są zatem zalety obu rodzajów inwestycji i co sprawia, że niektórzy czują się lepiej jako giełdowy rekin (lub płotka ;)), inni zaś woleliby zostać rasowym kamienicznikiem:
Jeśli poniższy wizerunek pasuje do Ciebie, powinieneś zainteresować się nieruchomościami inwestycyjnymi:
- lubisz mieć poczucie kontroli nad sytuacją i chcesz, aby to rzeczywiście od Ciebie zależał sukces (lub porażka…) przedsięwzięcia.
- wierzysz w prawdziwą, namacalną wartość przedmiotów, które możesz dotknąć i nie do końca ufasz wirtualnym cyferkom na kontach bankowych.
- mieszkasz w jednym miejscu dłuższy czas i nie planujesz dalszej przeprowadzki przez co najmniej kolejne 5 lat.
- źle znosisz duże wahania wartości portfela (w szczególności: giełdowe zjazdy w dół :)).
- masz odłożoną pokaźną sumkę, której nie będziesz potrzebował w najbliższych latach (w sytuacji idealnej: nigdy) lub niewykorzystaną zdolność kredytową i solidną (co najmniej 6-miesięczną) poduszkę finansową. Odziedziczone mieszkanie również się nada 😉
- zauważasz u siebie tendencję do zbyt częstych transakcji na rynkach kapitałowych. Kupno mieszkania jest na pewno większym i rzadszym wydarzeniem niż kupno kilku akcji, a i wysokie koszty transakcji na rynku nieruchomości skutecznie powstrzymają Cię przed zbyt częstymi ruchami.
- lubisz ludzi, a przynajmniej nie boisz się ich i nie krępuje Cię sytuacja, w której zadajesz obcym dosyć osobiste pytania. Ten punkt można obejść korzystając z firmy zarządzającej nieruchomościami, ale to nie temat na ten artykuł.
Z kolei gra na rynkach finansowych będzie dla Ciebie bardziej odpowiednia, jeśli:
- zamiast kontrolować sytuację z fotela kierowcy wolisz spokojnie obserwować co się dzieje z tylnej kanapy.
- wierzysz, że tylko poważni ludzie piastują poważne stanowiska w spółkach giełdowych i na wysokich piętrach biurowców zasiadają ci, którym naprawdę zależy na dobrych wynikach i rozwoju firmy.
- dobrze znosisz nagłe spadki wartości Twojego portfela.
- masz system, który (w przypadku idealnym) jest nieco lepszy niż rynek.
- wiesz, w jaki sposób ciąć straty i rzeczywiście to robisz, zanim kursy polecą zbyt nisko.
- lubisz chłonąć informacje dotyczące firm, w które inwestujesz.
- Śledzisz wiadomości biznesowe i gospodarcze. Wiesz, ile ton miedzi będzie potrzebowała gospodarka Chin i jaki skutek na światowe ceny węgla brunatnego wywrze epidemia bobrów w amazońskiej dżungli 😉
- umiesz i lubisz czytać cykliczne raporty finansowe, które publikują firmy giełdowe.
- nie masz odpowiednio dużego kapitału i/lub zdolności kredytowej na inwestycję w nieruchomości.
Co według mnie przemawia za inwestowaniem w nieruchomości?
- nieruchomości są w stanie obronić zainwestowany kapitał (lub chociaż zdecydowaną jego większość), a zagrożenie spadkami cen sięgające kilkadziesiąt procent, i to w krótkim terminie (scenariusz jak najbardziej prawdopodobny na giełdzie) jest znikome.
- wynajem mieszkań to jeden z lepszych pomysłów na regularny i przewidywalny przychód pasywny (lub niemal pasywny). Jeśli całość dobrze się zorganizuje, pozna się poszczególne mieszkania i podpisze umowy z odpowiednimi najemcami, mamy sporą szansę na stabilny zysk przy minimalnym zaangażowaniu.
- stopa zwrotu z mieszkań na wynajem jest dość atrakcyjna, zwłaszcza w porównaniu z oprocentowaniem lokat przy aktualnych, niemal zerowych stopach procentowych. Można przyjąć, że – o ile nie popełnisz grubszych błędów – możesz liczyć na około 5% zysku netto rocznie. To tylko ogólna reguła: równie dobrze, w zależności od dziesiątków czynników, możesz wyciągnąć 2% lub 10%.
- mała płynność nieruchomości to wada, którą osobiście traktuję jako zaletę. Inwestuję z zamiarem generowania stabilnego zysku w długim terminie i bez wyraźnej potrzeby (co jest bardzo mało prawdopodobne) nie zamierzam upłynniać tych inwestycji. Pracochłonny i czasochłonny proces sprzedaży mieszkania skutecznie powstrzymuje mnie od skakania z kwiatka na kwiatek, jak to często bywa w przypadku płynnych instrumentów finansowych.
- poczucie kontroli jest na wysokim poziomie. W tej działce bardzo dużo zależy ode mnie samego, można nawet powiedzieć, że jestem prezesem (jak również dyrektorem, kierownikiem, szeregowym pracownikiem i portierem w jednym ;)) własnej firmy. Sam podejmuję decyzje o cenach najmu, remontach, zmianach standardu mieszkań, przebudowach itp.
- Ponieważ jestem szefem własnej firmy, dbam o nią. Kupując akcje giełdowej spółki nie mam pojęcia, kto i w jaki sposób nią kieruje.
- Mam możliwość wejścia w poważną inwestycję, niemal nie posiadając na to środków. Finansowanie mieszkania na wynajem kredytem bankowym to często spotykane rozwiązanie. Sam w ten sposób nie działam i na tą chwilę nie planuję, ale świadomość możliwości kupna kilku dodatkowych mieszkań (oczywiście, wszystko w ramach zdolności kredytowej) jest ciekawa.
- Branża jest dość stabilna: poznając specyfikę danego miejsca możesz być niemal pewny, że po 5 latach niewiele się zmieni. W związku z tym można snuć dalekosiężne plany, których nie trzeba będzie co chwilę modyfikować w miarę zmian warunków zewnętrznych.
- Nie jestem zależny od niezrozumiałych dla mnie rynków finansowych, na które nie mam najmniejszego wpływu. Nie muszę polegać na sztabie inwestorów, którzy za swoje usługi pobierają sowite prowizje, niezależnie od rezultatów.
- Tytuł własności w postaci aktu notarialnego to najlepszy dowód na to, że rzeczywiście coś posiadam. Mieszkanie na wynajem może nawet stać się moim domem, jeśli tylko tego zapragnę.
- Mieszkanie (dokładniej: dach nad głową, dający poczucie bezpieczeństwa) to jedna z podstawowych potrzeb człowieka. Tego samego nie można powiedzieć o posiadaniu akcji firmy X.
- Powoli, acz skutecznie gonimy tak zwany „zachód”, gdzie ludzie są zdecydowanie bardziej mobilni i otwarci na zmianę miejsca zamieszania, w związku z czym o wiele chętniej wynajmują. Nie ukrywajmy: wynika to również z ich możliwości finansowych. Uważam, że rynek najmu będzie się u nas dynamicznie rozwijał i jest tylko kwestią czasu, kiedy młode pokolenie całkowicie usunie z umysłów stereotypowe „nie będę najemcą, wolę płacić bankowi i spłacać swoje”.
- Jako właściciel i wynajmujący, znasz dokładnie przepływy pieniężne w Twojej „firmie”, jaką jest mieszkanie na wynajem. Możesz nimi odpowiednio sterować i podejmować działania naprawcze, jeśli coś idzie nie tak. Jako właściciel akcji firmy giełdowej, polegasz na niepełnej wiedzy z raportów finansowych, wypełnianych zgodnie z zasadami kreatywnej księgowości, mającymi ukryć to, co niewygodne.
- Kupując akcje ryzykuję utratą nawet 100% środków (przerobiłem to w praktyce). Z pozostałymi inwestycjami jest lepiej, ale chyba nigdzie nie mam aż takiego zabezpieczenia własnej wartości. Nawet potencjalnie bezpieczne lokaty są obarczone niewielkim ryzykiem (bankructwo banku, brak drożności BFG?), nie mówiąc o złotych monetach, które niezwykle łatwo można stracić, przy okazji ryzykując „kosę pod żebro”.
- całość procesu jest powtarzalna, dzięki czemu kolejne zakupy można podjąć z większą dozą pewności i świadomości tego, co robimy
- dzięki temu, że nieruchomości są drogie, mogę jednorazowo zainwestować dużą część oszczędności, nie rozdrabniając się zbytnio. Oznacza to oszczędność czasu, mniej wątpliwości i poczucie kontroli sytuacji.
- Nigdzie nie znajdziesz dziennych wykresów z wahaniami cen nieruchomości w Twojej okolicy. Nawet, jeśli wartość Twojego mieszkania zmienia się w czasie, to zmiany te są powolne i nie tracisz nerwów na gorączkowe spoglądanie na pikujące wykresy odświeżane co minutę.
Co według mnie przemawia za inwestowaniem w akcje, fundusze inwestycyjne itp?
- teoretycznie wyższa stopa zwrotu. Te standardowe 5% z nieruchomości nie powala na kolana, prawda?
- zdecydowanie większa płynność, która dla wielu może mieć istotne znaczenie.
- niższe koszty transakcji. Kupując akcje za 300.000 zł, zapłacisz coś około 1.000 zł prowizji. Mieszkanie za podobną cenę to dodatkowe koszty pośredników (chyba nie jesteś na tyle naiwny, żeby wierzyć w hasła „prowizję pokrywa sprzedający”?), opłaty notarialne i skarbowe, opłaty za wpisy do KW itp. W sumie: wielokrotność prowizji maklerskiej.
- większa różnorodność i możliwość dywersyfikacji. Mieszkając w Trójmieście, nie rozglądam się za mieszkaniami w Poznaniu czy Londynie. Inwestuję na lokalnym rynku, co potencjalnie zwiększa ryzyko inwestycji (coś a’la wrzucanie wszystkich jajek do jednego kosza). Kupując akcje mogę inwestować w różne branże, jednostki funduszy to nasze różne rejony geograficzne świata itp.
- zdecydowanie większe emocje niż w „nudnych” nieruchomościach.
Nie twierdzę, że nieruchomości to złoty środek, wybawienie od niedoskonałości rynków finansowych czy niedojrzałości rodzimej giełdy. Co więcej, niektóre z przedstawionych powyżej zalet można śmiało uznać za wady i na odwrót. Wszystko zależy od nas samych – nie bez powodu powtarzam w nieskończoność „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Mój aktualny kurs na nieruchomości wcale nie musi trwać wiecznie, a dodatkowo jest zdecydowanie za wcześnie, żeby wyciągać wnioski nad ich wyższością w stosunku do rynków finansowych. Z czasem jednak zyskuję na tym polu coraz większe doświadczenie i widzę, że w przeciwieństwie do giełdy czy funduszy – nieodgadnionych rynków o milionie zmiennych – rynek nieruchomości na wynajem można poznać i zrozumieć zasady nim rządzące. A ponieważ staram się zawsze inwestować w to, co rozumiem, ten argument przemawia do mnie niezwykle silnie i usuwa na bok sporo ryzyk i niewiadomych, które na pewno wiążą się z inwestowaniem w mieszkania na wynajem. Jeśli jesteś stałym czytelnikiem zapewne zauważysz, że dzisiejszy wpis to praktycznie realizacja postulatów, o których pisałem przy okazji opisywania inwestycyjnego portfela idealnego – tutaj niewiele się zmieniło, a ja nadal podążam tą samą ścieżką, tyle że gram coraz wyższymi kwotami.
Jakie są moje inwestycyjne plany na przyszłość? Otóż Planuję stopniowe, powolne zwiększanie mojego zaangażowania w nieruchomości na wynajem. Całość będzie finansowana w 100% z własnych środków, co w praktyce oznacza kupno mieszkania co kilka lat (w zależności od zarobków i rodzaju nieruchomości). Celuję w małe (1-2 pokojowe) mieszkania w niezłych lokalizacjach, raczej w nowym budownictwie (przyjmuję rok 2000+), wymagających kompleksowego remontu. Lokalizacje, które biorę pod uwagę narzucają stosunkowo wysoką cenę metra kwadratowego, ale na szczęście mocno zbija ją stan nieruchomości, a także metraż, który – w największym skrócie – im mniejszy, tym lepszy (max 25m2 dla kawalerki, max 40m2 dla mieszkania 2-pokojowego). To obniża finalną cenę, a wystawiając mieszkanie na wynajem ważniejsza jest lokalizacja, liczba pokoi oraz standard – kilka metrów kwadratowych mniej to oszczędność nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych, z które najemca nie będzie skłonny płacić wyższego czynszu.
Nadal jednak największy wzrost naszego portfela to środki, które udaje nam się oszczędzić z comiesięcznej pensji. Upłynie jeszcze sporo wody w Wiśle, zanim zyski z wynajmowania mieszkań pozwolą na spokojne patrzenie w przyszłość. Ale niezależnie od tego, co ona przyniesie, jest we mnie spokój wynikający z wiary, że zawsze sobie poradzę. I nie ma to nic wspólnego z inwestowaniem czy możliwościami finansowymi. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, wierzę w samego siebie i wiem, że nawet w przypadku totalnego wyzerowania mojego stanu posiadania poradzę sobie z utrzymaniem rodziny. Przynajmniej do momentu, kiedy zdrowie będzie dopisywało, a umysł zanadto nie zwiędnie 😉
Jeśli interesują Cię inwestycje w nieruchomości na wynajem, serdecznie zachęcam do zapoznania się z książką Sławka, który niewątpliwie jest autorytetem w tej dziedzinie na naszym krajowym rynku.
PS Pod koniec 2018 założyliśmy firmę zajmującą się projektowaniem i aranżacją wnętrz! Jeśli nasz styl Ci odpowiada i sam jesteś przed przed mniejszym lub większym wyzwaniem z tej tematyki, zapraszamy do zapoznania się z ofertą naszej Pracowni Dobrych Wnętrz. A także, do odwiedzenia naszego mini-bloga. Daj znać, że jesteś czytelnikiem wolnymbyc.pl, żebyśmy wiedzieli, żeby przyznać Ci rabat na nasze usługi 🙂
PS2 Jeśli jeszcze nie masz dość, zapraszam na godzinną rozmowę Mateusza z www.jakzarabiacpieniadze.pl ze Sławkiem Muturi. Na teksty/wywiady ze Sławkiem zwykle trafiam dość przypadkowo, ale za każdym razem rozkładają mnie one na łopatki – wiedza i doświadczenie Sławka jest po prostu przeogromne, a przekaz niezwykle przekonujący i w bardzo wielu aspektach spójny z moim.