Stali czytelnicy, a także Ci bardziej świadomi oszczędniccy doskonale wiedzą, co najbardziej zagraża ich portfelom. To wcale nie inflacja, ryzyko inwestycyjne czy utrata pracy. To oni sami – a dokładniej, ich umysł i wyobraźnia, której czasami wszyscy dajemy się ponieść, a która maluje niesamowite pejzaże mlekiem i miodem (względnie: blichtrem i blaskiem) płynące. Któż z nas nie realizuje od czasu do czasu zachcianki w imię sławnego „należy mi się”? O ile samo w sobie nie świadczy to jeszcze o niczym, to zbyt częste pozwalanie sobie na małe (lub większe) co nieco stwarza pewne zagrożenie. Ryzykujemy, że to okazjonalne szaleństwo staje się normą, a później czymś, co należy się jak psu kość. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, kiedy pozornie sytuacja wydaje się niegroźna i opanowana: kiedy pniemy się po szczebelkach kariery, których potwierdzeniem są kolejne tysiące złotych wpływające regularnie na konto. Pięć stówek podwyżki -> osiemset złotych miesięcznie więcej po stronie wydatków (od czego w końcu mamy debety, kredyty, pożyczki, chwilówki i inne finansowe dragi); 3 tysie premii -> wycieczka za pięć koła. A co – raz się żyje!
Ten niewinnie wyglądający mechanizm to właśnie inflacja stylu życia. To coś, przed czym przestrzegam od początku istnienia bloga www.wolnymbyc.pl. To wilk w owczej skórze, największy wróg Twojego portfela i jednocześnie powód do żartów z tych, którzy dali się nabrać na życie w duchu niewolniczego „należy mi się”, gwarantującego konieczność pracy ponad siły do końca swoich dni.
Dzisiaj jednak uderzam się w pierś i przyznaję do własnego grzechu: sam dałem się złapać w sidła potwora. Zrobiłem to z pełną świadomością, w sposób najbardziej kontrolowany z możliwych, a wnioski, które przynoszę z jaskini bestii nie są tak dramatyczne, jak można się było spodziewać: moi mili, potwór w moim przypadku okazał się ledwie potworkiem i wcale nie zieje ogniem, a zamiast tego wykonuje magiczne sztuczki, dzięki którym moje życie jest nieco przyjemniejsze. Co nie zmienia faktu, że postąpiłem w poprzek do absolutnie podstawowych zasad kierujących tym blogiem od samego początku. Ale zacznijmy od początku…
Pierwsze zachłyśnięcie się pieniądzem miało u mnie miejsce jakieś 10 lat temu. Mimo sporego szacunku do pieniądza (który chyba otrzymałem w genach, a także wyniosłem z domu) nieco zagalopowałem… bo jak inaczej można nazwać 20-kilku latka, który harował po naście godzin dziennie, 2 tysiące kilometrów od domu, oszczędzał każdego funta, a następnie wrócił do kraju i za 110% posiadanych oszczędności kupił 3-letni samochód, którego nie miał jak utrzymać? Jak to się często dzieje, wszystko się „jakoś” ułożyło, a jedyną lekcją którą odniosłem była ta o utraconych korzyściach (prawie 30 tysi przeznaczone na konsumpcję, zamiast na inwestycję, która rok-dwa później mogła być niezłą pomocą w kupnie pierwszego mieszkania). Dopiero kilka lat później wyciągnąłem odpowiednie wnioski i chyba wtedy nadszedł czas oświecenia: zacząłem interesować się finansami osobistymi, czytać dziesiątki blogów i wspólnie z żoną staliśmy się zagorzałymi, nawróconymi minimalistami (mniej więcej wtedy właśnie powstał ten blog). Przewińmy taśmę 3 lata do przodu i oto jesteśmy w roku 2016, w którym przeżywam swoiste déjà vu, kolejny raz zauważając u siebie coś, co można nazwać inflacją stylu życia.
Tym razem to nie przypadek; to nie płynięcie z prądem ani niebezpieczna mieszanka podejść „przecież wszyscy tak żyją” oraz „należy mi się”. Dzisiaj wzrost wydatków (również tych konsumpcyjnych) jest świadomy i mający całkiem niezłe uzasadnienie: dorobiliśmy się dwójki dzieci i takiego zabezpieczenia finansowego, które pozwala na absolutny brak zmartwień i problemów związanych z pieniędzmi. Poluzowaliśmy więc dotychczasowe zasady i wyciągnęliśmy z tego ciekawe wnioski, które można by zatytułować przewrotnym tytułem: pozytywna inflacja stylu życia.
Zanim mnie zlinczujesz albo zamkniesz tą stronę, pomyśl sam: czy założenie, że przez naście lat swojego życia nie doświadczysz inflacji stylu życia, nie jest nieco utopijne, wręcz nierealne? Czy znasz kogoś, kto nie ugnie się; nie zmięknie pod wpływem zmieniającej się na lepsze sytuacji materialnej; kto nie będzie chciał zapewnić dobrych warunków życia powiększającej się rodzinie; kto nie wypowie od czasu do czasu tych niebezpiecznych i często nadużywanych słów „należy mi się” – za ciężką pracę, jako swego rodzaju nagroda, albo tak po prostu – bo mogę sobie pozwolić? Czy rzeczywiście należy dusić w sobie rodzące się pasje czy zamiłowania do różnych (niekoniecznie darmowych, a przynajmniej nie na pewnym poziomie) aktywności? A jeśli rzeczywiście jesteśmy skazani na pewną uległość względem tego zjawiska, to czy nie lepiej przygotować się do tego mentalnie i przejść ten proces w sposób kontrolowany? Jeśli zaakceptujemy swoje słabości, to zdecydowanie łatwiej będzie nam skorzystać z dobrodziejstw inflacji stylu życia, jednocześnie minimalizując jej koszty.
Życie jest podzielone na etapy, których – z racji ledwo 30-kilku lat – nie ośmielę się definiować. Czuję jednak, że obecnie zarówno wymaga, jak i oferuje mi ono coś innego niż jeszcze kilka lat temu. Każdy z etapów, które przeszedłem w ciągu ostatnich 10 lat (niektóre z nich to: małżeństwo, pierwsza praca, znaczące podwyżki, wreszcie dorobienie się potomstwa) to potencjalny wzrost (lub, co mniej prawdopodobne: spadek) wydatków, a jednocześnie cała masa opcji, z których mogłem (ale nie musiałem) skorzystać. Nie mam powodów sądzić, że kolejne dziesięciolecia będą mniej dynamiczne, dlatego odrzucenie kolejnych efektów inflacji stylu życia byłoby mydleniem sobie oczu. Jak zatem podejść do tego zjawiska, żeby znaleźć…
Równowagę. O tym ulotnym i trudnym do zdefiniowania pojęciu ostatnio już pisałem. Powtórzę jednak w kontekście dzisiejszego tematu: nie chodzi o to, żeby się umartwiać, odmawiać sobie wszystkiego, tak samo jak nie chodzi o ciągłe życie w rozleniwiającej i osłabiającej człowieka wygodzie. Z biegiem czasu dochodzę do wniosku, że niemal każde ekstremum jest na dłuższą metę szkodliwe – potwierdzeniem tej teorii może być cała masa blogerów finansowych (a także zwykłych Kowalskich!), którzy otwarcie przyznają, że „poszedłem za daleko, popłynąłem z prądem, przekroczyłem pewną linię i właśnie stąd nagła zmiana, wręcz obrót o 180 stopni”. Jedynie odpowiedni balans w rozmaitych sferach życia prywatnego i zawodowego, dla każdego oznaczający co innego, a dodatkowo zmieniający się w czasie i w zależności od czynników zewnętrznych sprawi, że będziesz żył tak, jak chcesz (a nie: tak, jak żyją wszyscy czy tak, jak mówią ci media i korporacje). Kluczem do sukcesu jest umiejętność czytania siebie samego, rozpoznawania swoich potrzeb (a niekiedy: zachcianek). Tyle, że komu dzisiaj chce się nad tym rozmyślać, zastanawiać, pytać samego siebie „jak się czuję z tym czy tamtym”, „a może dobrze byłoby zmienić to i owo, wykorzystać ogrom możliwości, które są na wyciągnięcie ręki” (drogi czytelniku, niech ci się chce, bo to jeden z lepszych prezentów, które możesz sam sobie sprawić!)
Jak inflacja stylu życia wygląda w moim przypadku? Dwójka dzieci, potencjalnie niedroga w utrzymaniu, z czasem zaczęła bardziej drenować nasz portfel, o czym niejednokrotnie mnie ostrzegaliście (małe dzieci -> małe wydatki, duże dzieci -> niekoniecznie…). Jednak znacznie bardziej niż ich potrzeby, koszty generuje nasza chęć zapewnienia im wszystkiego, co (według nas) dobre – rozpoczynając od rozmaitych wycieczek, prezentów (rowerki, hulajnogi, zabawki edukacyjne itp.), wreszcie kończąc na tym, co kosztuje naprawdę sporo (zamiana mieszkania na większe i jego bieżące utrzymanie, czy rezygnacja z osiągania przychodów przez moją żonę – urlop macierzyński skończony, ale na razie nie myślimy o Jej powrocie do pracy).
Co jeszcze? Razem z żoną powoli wychodzimy z etapu pod tytułem „każda chwila dla dziecka”. Nasza 3-letnia Maja i 14-miesięczna Hania zmieniają się niemal z dnia na dzień i coraz częściej ofiarowują nam krótsze lub dłuższe chwile wolnego czasu, na którego chroniczny niedosyt cierpieliśmy przez ostatni rok-dwa. To moment, w którym wielu rodziców zaczyna poluzowywać pasa: w końcu można wyjść do restauracji, kina, kupić gadżety, z których nareszcie jest czas skorzystać. W gruncie rzeczy chodzi jednak o to, żeby zagospodarować czas wolny w taki sposób, jaki sprawi nam radość – wielokrotnie przecież powtarzałem, że celem życia jest coś tak prozaicznego, jak bycie szczęśliwym (zaznaczam, że nasza definicja szczęścia może się diametralnie różnić!). Nasz wybór padł ostatnio na sport i to na niego zaczęliśmy ponosić regularne, wcale niemałe wydatki: ok 300 zł miesięcznie to same wstępy na zajęcia/do klubów, ubrania czy sprzęty – chociażby kupiony przeze mnie kolejny rower, którego specyfikacja i cena nie może być inaczej określona niż tylko: zachcianka pełną gębą! To idealny przykład inflacji stylu życia: mogłem zrezygnować z jego kupna, mogłem kupić coś znacznie tańszego, mogłem zadać sobie pytanie „czy rower za pół ceny nie wystarczy mi, czy nie sprawi podobnej frajdy z jazdy?”. Zamiast tego świadomie zaszalałem i autentycznie odczuwam mnóstwo frajdy jeżdżąc na tej maszynie po niesamowitym Trójmiejskim Parku Krajobrazowym. Wiem, że przyzwyczaja mnie to do dobrego i w przyszłości ciężko będzie mi zaakceptować gorszy osprzęt – wręcz przeciwnie, możliwe że kiedyś postawię na amortyzator za 2 tysiące (to przecież taaaaka różnica!) czy karbonową ramę (jak tu jeździć na 13-kilowym sprzęcie…). Warto mieć tego świadomość, żeby nie przedobrzyć – analogiczne podejście w odniesieniu do rzeczy z innej półki cenowej (samochód, dom, wakacje itp.) może sprawić, że przehulasz absolutnie każdą sumę. Dlatego też akceptuję inflację stylu życia, ale mam świadomość jej ryzyka i nie stosuję jej wszędzie – w szczególności tam, gdzie potencjalne koszty zbyt mocno wpłynęłyby na nasze finansowe plany. To oczywiście też zmienia się w czasie i w zależności od sytuacji materialnej: jeden odczuje finansowo wyjście do restauracji, inny wyjazd na zagraniczne wakacje, a niejednemu portfela nie draśnie nowe auto z salonu (witaj w świecie olbrzymiego rozwarstwienia finansowego!)
Kontynuując listę naszych grzeszków: to, co jemy jest zdecydowanie lepszej jakości (a więc i kosztuje więcej) niż w opisie, który kiedyś popełniłem („obiad za 5 zł”, swoją drogą jeden z bardziej popularnych wpisów na blogu). Zarówno to, jak i nasze wszystkożerne dzieci z żołądkami bez dna, które zazwyczaj preferują wędzonego łososia i oliwki zamiast popularnej paróweczki z bułką, podnosi comiesięczne wydatki o kolejne kilka stówek.
Zdrowie to kolejny temat, w którym nieco popłynęliśmy w zeszłym roku. Dziś tylko powtórzę, że niezmiernie się cieszę, mogąc zapewnić sobie i rodzinie szybką, dobrą opiekę zdrowotną w kraju, w którym korzystanie z państwowej służby zdrowia oznacza wieczne oczekiwanie na świadczenia, które często nie są na takim poziomie, jakiego byśmy sobie życzyli (wiem, jestem mistrzem dyplomacji ;)).
Ale czy to naprawdę brzmi ekstrawagancko? Przecież dbanie o zdrowie, lepsze jakościowo pożywienie czy chęć zapewnienia godziwych warunków życia dla mojej rodziny to żadne płynięcie z prądem, a dobry rower mieści się w duchu prostoty, nawet jeśli kosztuje kilka tysięcy. A przecież właśnie to tłumaczy się na odczuwalny wzrost jakości naszego życia, ale i jego kosztów. W naszym przypadku te kilka stówek tu, kilka tam oznacza spory wzrost comiesięcznych wydatków, a także utracone przychody (praca żony). Co prawda w tym roku zabrakło wpisu z zestawieniem naszych wydatków, ale nie ukrywam, że comiesięczne wydatki naszej rodziny od dobrego roku różnią się znacznie od tego, co mogliście przeczytać choćby w zestawieniu za rok 2014. Myślę, że na dzień dzisiejszy niemal dobiliśmy do średniego poziomu wydatków podobnej do nas, polskiej rodziny 2+2 i patrząc na nas z boku nie powiedziałbyś już, że żyjemy w sposób oszczędny.
Kliknij, aby powiększyć. Średnie wydatki na 1 osobę w gospodarstwie 4-osobowym. Dane wg GUS za rok 2014.
Wydajemy co miesiąc 1.000-1.500 zł więcej niż 2 lata temu, co oznacza zarówno mniejsze kwoty odkładane co miesiąc, ale – przede wszystkim – również znacznie wyższą kwotę potrzebną do osiągnięcia niezależności finansowej. Trzeba pamiętać, że każdy 1.000 zł potrzebny co miesiąc to konieczność odłożenia 400.000 zł (zakładając 3% zysku netto), które wypracują tą kwotę w sposób pasywny lub niemal pasywny. Podchodząc do tematu „na chłopski rozum”, w nieco ponad 2 lata zwiększyliśmy kwotę potrzebną do przejścia na emeryturę o jakieś pół miliona, jednocześnie rezygnując z części przychodów. Trzeba jednak pamiętać, że nasz poprzedni poziom wydatków był wyjątkowo niski i raczej nie bylibyśmy w stanie go utrzymać wraz z powiększaniem się rodziny.
Powyżej widać nasze średniomiesięczne wydatki bieżące z ostatnich 5 lat. Widać jak na dłoni, że lata 2013-2014 to nasz okres świetności minimalizmu, który zbiegł się z największą intensywnością pracy nad blogiem. Od roku 2015 luzujemy pasa, co będzie jeszcze bardziej widoczne po podsumowaniu bieżącego roku (na razie zapowiada się, że zaliczę efekt jojo i dobijemy do poziomu z lat 2011/12.
W związku z powyższym, pierwotny plan wczesnej emerytury siłą rzeczy został odsunięty nieco w czasie. Nie poprawiałem jednak obliczeń, nie wyznaczałem nowej daty i nie analizowałem, czy osiągniemy niezależność finansową 2, 5 czy 10 lat później. Zamiast traktować temat zero-jedynkowo, już teraz wprowadziliśmy pewne zmiany, dzięki którym nie czekamy z utęsknieniem na jakiś punkt zwrotny, który ma nastąpić za wiele lat. Uporządkowaliśmy nasze życie w taki sposób, że nie czujemy się uwięzieni, zmuszeni do czegokolwiek i nie próbujemy się wydostać z patowej sytuacji, w jakiej znalazło się wielu zakredytowanych czy lubujących się w konsumpcji. Co to dokładnie oznacza? Moja żona, po długim czasie przebywania na płatnych urlopach (z racji dwóch ciąż niemal jedna po drugiej), wybrała bezpłatny urlop wychowawczy, więc zostałem jedynym żywicielem 4-osobowej rodziny (tak, miało zabrzmieć patetycznie :)). Napisałbym, że jesteśmy w związku z tym w 1/2 rentierami, ale nie uważam to za właściwe określenie, skoro wiem (i na co dzień widzę), ile pracy kosztuje prowadzenie domu i opieka nad małymi dziećmi. Ja z kolei pracuję zdalnie – nie przemęczam się, a jednocześnie odczuwam pewną satysfakcję z tego, co robię. Powiem więcej: na razie nie chciałbym rezygnować z pracy zawodowej, nawet gdybym już mógł to zrobić! Żyjemy poza centrum, poruszamy się raczej na niewielkie odległości, przeważnie bez wykorzystywania auta, w związku z czym nie wiemy, co to są korki. Mamy mieszkanie odpowiednie do naszych potrzeb, a nasze dzieci spędzają większość czasu z nami, przeważnie na świeżym powietrzu. Kiedy inni spieszą się do pracy, ja jadę na siłownię lub na rower (niemal codzienny, poranny rytuał). Kiedy z niej wracają, my od dłuższego czasu spędzamy już czas razem. Takie widoki siłą rzeczy pokazują nam, jak wiele mamy i pozwalają docenić to, na co pracowaliśmy wiele lat. Nawet, jeśli to coś nie jest niezależnością finansową ani wolnością w pełnym tego słowa znaczeniu (jakkolwiek zdefiniowaną). Myślę, że dzisiaj żyjemy w sposób zrównoważony i na takim poziomie, który usatysfakcjonowałby większość czytelników tego bloga i nie tylko.
Jednocześnie nie zapominamy o pewnych podstawach; głęboko zakorzenionych zasadach z działki finansów osobistych, które można by w skrócie opisać jako: „żyj poniżej swoich możliwości”. Tylko tyle i aż tyle. Przypominam niedowiarkom, że elementy częściowej niezależności finansowej takie jak praca tylko jednej osoby, na część etatu, zdalna, elastyczne godziny itp. są dostępne dla zdecydowanie większego grona osób niż pełna wolność finansowa – nieporównywalnie bardziej wymagająca, wręcz niedostępna dla większości z nas.
Czy tego chcemy, czy nie, inflacja stylu życia mocno wpłynie na każdego z nas – również tych dążących do pełnej lub częściowej niezależności finansowej. To jednak nie sztywne pojęcie, które możemy zamknąć w pewne ramy i zaszufladkować jako czyste zło. To raczej naturalny proces i tylko od Ciebie zależy, czy go rozpoznasz, zaakceptujesz i pokierujesz nim w taki sposób, żeby z jednej strony odczuć zmianę jakości życia dla siebie i najbliższych (jeśli oczywiście do niej dążysz), a z drugiej: nie pójść z torbami i nie zostać niewolnikiem pieniądza. Wypośrodkowanie tych dwóch odległych od siebie pojęć nie jest proste, dlatego – znowu nieco przewrotnie – poradzę Ci: nie dorabiaj zbędnych ideologii tam, gdzie nie jest to konieczne; żyj rozsądnie, w zgodzie ze sobą i na poziomie swoich możliwości, a także realizuj się w obszarach, którymi się pasjonujesz.
Szara strzała i old-schoolowa siłownia, czyli inflacja stylu życia w moim wykonaniu 🙂
Mam świadomość, że dzisiejszy wpis (a także cała ideologia w nim zawarta) jest pewnego rodzaju tłumaczeniem, którego potrzebowałem sam dla siebie. Wbrew pozorom, jesteśmy dość prostymi stworzeniami, które potrzebują poklepania po plecach, akceptacji i – najzwyczajniej na świecie – poczucia, że idą w dobrym kierunku. Niezależnie od tego, jak podchodzisz do finansów (czy jakiegokolwiek innego aspektu życia), potrzebujesz potwierdzenia tego, że działasz słusznie. To wystarcza, żeby czuć się dobrze z samym sobą i swoimi decyzjami, jakkolwiek konstruktywne czy destrukcyjne by one nie były. Pozytywna inflacja stylu życia jest pozytywna dla mnie, a przynajmniej: tak mi się wydaje, w to dzisiaj wierzę. Potraktuj ją więc z przymrużeniem oka, przepuść przez własny system wartości i priorytetów, a na koniec samodzielnie wyciągnij wnioski. Inaczej zapnij pasy i przygotuj się na negatywne skutki, które może przynieść bezwarunkowa akceptacja tezy tego wpisu 🙂
PS Jeśli w Twoim przypadku inflacja stylu życia dokonała większych szkód niż u nas, a Ty sam zbytnio zagalopowałeś się w konsumpcji, polecam wpis o odwrotności tego zjawiska: deflacji stylu życia.
” żyj rozsądnie, w zgodzie ze sobą i na poziomie swoich możliwości”
Bardzo blisko mi do właśnie takiego podejścia w finansach 🙂
Szczerze powiedziawszy, dla mnie inflacja stylu życia jest po prostu dość oczywistym wynikiem dbania o budżet domowy i powiększania swoich zarobków. Jasne, że nie taka, kiedy pieniądze wymykają się spod kontroli, ale jeśli zaczynam więcej zarabiać, to czemu by tych środków nie podzielić na oszczędności? Wszystko tak naprawdę chyba sprowadza się do zdrowego rozsądku.
PS. Bardzo fajnie widzieć nowy wpis 🙂
Heh, po każdej publikacji wpisu myślę sobie „muszę więcej czasu poświęcać na bloga”. A później wychodzi jak widać po datach wpisów. Nie ma co ukrywać – również moje życie pędzi, a ogrom obowiązków (również tych, które dobrowolnie sobie narzuciłem) niekiedy przytłacza. Pozdrawiam serdecznie!
Cześć 🙂 Zaczynam czytać po woli regularnie Twój blog 🙂 Jeśli masz problem z czasem na wpisy – pisz krótsze, ale częściej 🙂
Pozdrawiam serdecznie 🙂
Czytam sobie wpis, czytam, czytam, dochodzę do końca, a tam reklama… hybrydowego Lexusa 🙂 Zaszalałeś z tą inflacją 😉
Zakładam, że orientujesz się, jak działa google adsense i ten komentarz ma charakter humorystyczny 😉 u mnie wyświetla się oferta nieruchomości inwestycyjnych 😉
Google Adsense to reklama kontekstowa (https://pl.wikipedia.org/wiki/Reklama_kontekstowa) i jest dobierana głównie w oparciu o zawartość strony, na jakiej jest wyświetlana. Czyli jak piszesz o luksusie to Google losuje reklamy z kategorii: luksusowe.
Ja bym raczej powiedział, że reklamy są dopasowywane do treści, jak i użytkowników (historii wyszukiwania), ale to absolutnie nie jest tematem niniejszego wpisu 😉
Reklamy Google są wyświetlane na podstawie historii wyszukiwania:) Czyli to Tobie się powodzi:)
. Zarówno to, jak i nasze wszystkożerne dzieci z żołądkami bez dna, które zazwyczaj preferują wędzonego łososia i oliwki zamiast popularnej paróweczki z bułką,
x
moje dzieci podobnie, sałatki, owoce, codziennie nowy obiad.
Pomijając finanse to z kuchni ciężko wyjść 🙂
Wiecznie głodne.
To prawda, ale przecież lepiej w tą stronę niż odwrotnie, prawda?
Karmicie tak małe dzieci wędzonym łososiem, na prawdę? Małe dzieci w ogóle nie powinny jeść nic wędzonego.
lepiej to niż frytki, nuggetsy i batoniki 🙂
Jedno tylko nie daje mi spokoju (z perspektywy taty 9-miesięcznej córeczki): jakim cudem udaje Ci się pracować zdalnie? Moja córka zrobiła się teraz tak absorbująca, że czyni pracę z domu absolutnie niemożliwą 😉
Trudne pytanie, na które nie ma jednej odpowiedzi. Mimo wszystko, spróbuję w kilku podpunktach:
1. przede wszystkim, zapraszam na wpis dedykowany pracy zdalnej: klik.
2. od przeprowadzki (czyli już nieco ponad pół roku), w końcu mam swoje mikro-biuro o powierzchni ok 1m2, które mieści się w sypialni, w której na co dzień nikt nie przebywa. Takie warunki pozwalają się zamknąć na cztery spusty jeśli trzeba. A jeśli mogę sobie na to pozwolić, wpuszczam do siebie ciekawskie maluchy.
3. Już jakiś czas temu praca spadła o parę oczek na liście moich priorytetów i po prostu nie angażuję się w nią na tyle, ile mógłbym. Oznacza to, że praktycznie odłożyłem na bok wszelkie formy doszkalania, aktualizowania wiedzy poza tą, która jest wymagana do pracy itp. Wiem, że mógłbym zrobić zdecydowanie więcej, ale mam świadomość że moja praca z domu mocno wpływa na to, że nie mam do tego motywacji.
4. Nie oszukujmy się, że pracujemy przy komputerze więcej niż 4h/dzień. Z moich obserwacji (oraz z wielu badań przeprowadzonych przez mądre głowy) wynika, że w takim mniej więcej wymiarze czasu jesteśmy produktywni w ciągu normalnego, 8-godzinnego dnia pracy w biurze. O ile klasyczny Kowalski przez resztę czasu przegląda internety czy plotkuje ze współpracownikami przy kawie (bo i tak musi być w biurze…), ja resztę czasu staram się poświęcać rodzine. Czasami to są 2h, czasami 4, różnie bywa. Ale odcięcie się od dzieci na te 4-6 godzin dziennie jest możliwe przy odpowiedniej organizacji (podziękowania dla małżonki ;))
5. Można uznać, że dzięki pracy włożonej w zdobywanie kompetencji i doświadczenia lata temu, nie muszę już udowadniać tyle, ile inni. Nikt mnie nie rozlicza z siedzenia przed ekranem przez 8h – jeśli jestem w stanie wykonać pracę, którą się ode mnie wymaga w krótszym czasie, to wszyscy są zadowoleni.
Tak, praca zdalna ma sporo wad, trzeba się jej ciągle uczyć, bardzo ciężko wprowadzić sensowny balans i narzucić sobie pewną dyscyplinę. Mimo to bardzo, ale to bardzo cenię sobie ten sposób pracy mając świadomość, jak dużą swobodę mam dzięki temu, staram się nazbyt nie wykorzystywać zaufania, które otrzymałem.
wielkie dzięki za wyczerpującą odpowiedź 🙂
Odnośnie pełnej niezależności finansowej to jakiś czas temu doszedłem do podobnych wniosków. Zamiast czekać na nią z utęsknieniem, zacząłem wprowadzać coś co określiłbym mianem częściowej niezależności finansowej. Rezygnacja z pełnego etatu na rzecz części etatu – dzięki temu mam więcej czasu który mogę poświęcić rodzinie, swojej pasji na której także zarabiam 🙂 Myślę że osiągnąłem stan równowagi. Uświadomiłem sobie że nawet jak będę wolny finansowo to nadal będę chciał pracować, może nie na części etatu (ale kto wie) ale poświęcając się swojej pasji którą w sumie 99% ludzi nazwałaby pracą, ale dla mnie to jest coś innego niż praca. Po prostu jestem szczęśliwy już teraz 🙂 Inflacja stylu życia też mnie czasami dopada ale jak patrzę na stale rosnący wykres wartości netto to jestem spokojny że wszystko idzie w dobrym kierunku 🙂 Gdybym nie zrezygnował z części etatu to może i szybciej bym osiągnął pełną niezależność finansową, ale czy ktoś mi wtedy zwróci te lata które mam obecnie, czy ktoś cofnie wiek moich dzieci? Goniąc za szybko do przodu można przegapić wiele rzeczy, ja jednak wolę wolniej 🙂
Fajne podsumowanie, obserwuję u siebie niemal to samo 🙂 Pozdrawiam!
Stary nie szalej tak 😉
Czytając tytuł pomyślałem, że w końcu wziałęś w leasing jakiś godny komfortu swoich dzieci samochód 😉
Gdzie trzymasz ten rower?
Osobiście coraz bardziej przychylam się do roweru sķładanego. Przechowywanie dwóch kółek na loggii to nie jest najlepszy pomysł…
Heh, zaszalałem na całego, co? 😉
Rower trzymam na razie na balkonie, co jest korzystne o tyle, że korzystam z niego praktycznie codziennie (jadę z rana albo na rower, albo rowerem na siłownię). W naszym przypadku to bardzo bezpieczne miejsce, chociaż żona wygania mnie z nim do piwnicy (gdzie trzymamy już 2 inne rowery), więc jestem w trakcie lepszego zabezpieczania tego pomieszczenia. Być może za jakiś czas właśnie tam trafi kolejna sztuka, ale to jeszcze nie przesądzone ;). Akurat jeśli chodzi o jednoślady, to niedawno dobiliśmy do 6 sztuk: 2 duże rowery cross/trekking + 2 siodełka dla dzieci, mój nowy MTB, 3-kołowy rowerek dla najmłodszej Hani, 2 rowery Mai (biegowy + pierwszy „prawdziwy”, który dostanie lada dzień na urodziny), no i na dokładkę jeszcze hulajnoga 😉
Nie ma co – garaż by się przydał. Tak to jest, jak auto jest ostatnim środkiem lokomocji, a człowiek jednak nie chce rezygnować z mobilności i ma nadzieję na przekazanie ducha tego sportu dzieciom.
HA , w końcu , wspaniale , korzystasz w pełni z owoców swojej pracy.
Ok wydajesz 1k miesięcznie więcej. Nie zapominajmy ze masz 2 mieszkania których dochód z wynajmu jest prawdopodobnie nawet większy. Do tego 500 plus i wielkiej inflacji nie widzę. Raczej dodatkowe źródła dochodu. Jeśli rodzina liczy 2 osoby więcej to raczej naturalny wzrost. Za opłacanie opieki nad nimi wydalibyscie więcej.
Właśnie tak działa inflacja stylu życia: więcej zarabiasz, więcej wydajesz. To chyba dobrze, że przychody rosną szybciej niż wydatki, prawda? Nie trzeba wydać każdej nadwyżki, żeby odczuć wzrost jakości życia.
Co do opieki nad dziećmi, zaczniemy to powoli odczuwać od września, kiedy Maja pójdzie do przedszkola. Można umownie powiedzieć, że 500+ pójdzie na pokrycie większości tych kosztów.
Nie do końca się zgodzę. Klasyczna inflacja byłaby gdybyście we dwójkę wydawali te tysiąc zł więcej. Czasem nawet nie trzeba nawet więcej zarabiać do tego tylko np nic nie oszczędzać. Ale u was pojawiły się 2 dodatkowe osoby, wiec podejrzewam ze poza wypasionym rowerem i karnetami na siłownię wasza inflacja to po prostu wydatki na dzieci. Dodatkowo wydatki te w większej części finansowane są przez państwo: 500 plus i zwrot podatku ok 200 zł miesięcznie na dwójkę dzieci.
Hehe, tak na szybko bo nie mogę się powstrzymać: co to znaczy „finansowane przez państwo”? Czy przypadkiem to nie moje podatki, których płacę od cholery i jeszcze trochę, a których niewielka część jest łaskawie zwracana przez wiecznie nienasyconą szajkę, która jeszcze ma czelność twierdzić, że coś 'daje’? 🙂
No ale chyba lepiej jak zabiera i coś daje w zamian, niż jak zabiera i nic w zamian nie daje 😉
Może i lepiej, ale wtedy nie piszmy, że większość mojej inflacji stylu życia finansuje nasze państwo opiekuńcze.
Wolny – parafrazując klasyka – jak Ty mnie zaimponowałeś w tej chwili :D.
Dobry wpis. Myślę, że pozwolenie sobie na trochę przyjemności to kolejny etap po tym, gdy wpadnie się już w nawyk oszczędzania. Gdy człowiek przyzwyczaja się do wydawania mniej, niż zarabia, to przyzwyczaja się też do mówienia sobie: nie stać mnie/nas, szkoda pieniędzy, aż do przesady. Otóż stać nas i nie szkoda pieniędzy, jeśli dostajemy w zamian coś wartościowego – np. dobrą opiekę medyczną, więcej czasu dla bliskich. Jeśli po zapłaceniu rachunku wciąż pozostają rezerwy i środki na oszczędności, to nie jest to żadna ekstrawagancja. Każdy musi sam znaleźć swoją własną równowagę w tym zakresie…
Dla człowieka skąpego bogactwa nie są dobrem,
a sknerze na co pieniądze?
Ten, który gromadzi od ust sobie odejmując, dla innych gromadzi,
a z jego dostatków inni wystawnie żyć będą.
Kto jest zły dla siebie, czyż będzie dobry dla innych? –
nie ucieszy się on swoimi pieniędzmi. Nie ma gorszego człowieka niż ten, który jest sknerą dla siebie samego,
i to jest odpłatą za jego przewrotność:(Mądrość Syracha)
Wolny ważne żebyś żył w zgodzie z tym co czujesz w środku.Bardzo się cieszę,że się rozwijasz,zmieniasz zdanie,przyznajesz się ,że może jednak się myliłeś.Dostrzegam w Tobie taką otwartość na zmiany.Już chyba mniej jest precyzyjnych wyliczeń, a więcej wolności w podejmowanych tematach.Myślę,że przy dzieciach nie da się być tak skrupulatnym i wyliczonym.Dzieciaczki Was zmieniają.
Myślę,że nie ma nic w tym złego,że zmieniasz podejście do finansów.Jeśli za jakiś czas znów zmienisz zdanie w tym temacie, to też to będzie dobre.Mamy prawo się mylić,popełniać błędy,szukać inspiracji.
Widzę też,jak czasami jestem obliczona,innym razem hojna,czasami podejrzliwa, a kiedy indziej ufna.Dla mnie ważne jest słuchanie swojego wewnętrznego głosu(intuicji). Patrzę też od kogo kupuję.Stawiam sobie pytanie czy chcę dać zarobić tej i tej osobie.Często patrzę w oczy ,przyglądam się.Czasami chcę robić zakupy anonimowo(internet). Unikam wytresowanych sprzedawców stosujących sztuczki marketingowe .
Wolny jakie to ma znaczenie czy przyklasnę na Twoje podejście do tematu czy będę oburzona.Chyba nie potrzebujesz aprobaty.Myślę,że to i tak bardziej taki temat retoryczny.Nowe zdanie w tematyce finansów już masz.
Od jakiegoś czasu czytam Twojego bloga i z wieloma poglądami się zgadzam (jesteśmy w podobnym wieku) to co mi trochę przeszkadzało wcześniej to właśnie radykalizm (oczywiście nie skrajny). Ostatnie kilka wpisów świadczy o tym, że idziesz w dobrym kierunku (według mnie) – to odnośnie poklepania po plecach. Wracając do inflacji życia to moim zdaniem dopóki kontrolujesz wskaźnik (procentowy) przyrostu kasy (wydatki/dochody) przy jednoczesnym stopniowym zwiększaniu zarobków to jest (ok). Osobiście zainwestowałem w tym roku w kurs Kite Surfingu (też trochę się gryzłem z kosztem, ale cóż).
Pozdrawiam
P.S
Dobry blog bo udało Ci się uniknąć komercji a to gwarantuje jakość nawet jeśli częstotliwość wpisów jest mniejsza.
Michał
Oj, myślę, że każdy chociaż raz dał się opętać temu wilkowi w owczej skórze 😉 Ale przyznam, że trochę na dłużej się zatrzymałam przy tym lepszym jedzeniu. niestety, ale to prawda. Nawet nie chodzi o żołądki dzieci, ale nasze. Chcemy jeść jak najlepiej, a to często oznacza drożej. Zamiast parówek na śniadanie jem jajka, razowy chleb, szynkę z kurczaka lub plaster piersi z kurczaka, odrobinę mozzarelli… I to wszystko kosztuje. A paczka parówek kosztuje 5 złotych, czasami 6. Mniej, prawda? No właśnie. Ale wcale nie zdrowiej. Dlatego warto wypracować swój system – coś kosztem czegoś. Jedzenie kosztem wyjść z przyjaciółmi do pubu. Zamiast tego można pójść do kina – koszty są dużo mniejsze! 🙂 Zamiast autem można pojechać rowerem. Dwie pieczenie przy jednym ogniu! Opcji jest mnóstwo 😉
Spodziewałam się tego. I nie żeby to było coś złego 🙂
Jednego mi tylko brakuje – piszesz, że ponosicie większe wydatki przede wszystkim na sport i piszesz tylko o sobie. Czy jedynym beneficjentem inflacji Waszego stylu życia jesteś Ty? A gdzie coś dla małżonki?
Akurat regularne wydatki na sport (wstępy) kształtują się mniej więcej tak: ja ok 80zł, szanowna małżonka: 220zł. Nie martw się, nie jestem tyranem, który zaczał używać życia, a rodzinę trzyma o chlebie i wodzie 😉
U mnie inflacja stylu życia objawiła się poprzez uprawianie sportu i zdrowy styl życia. Karnet za tenis kosztuje, utrzymanie roweru, karnet na siłownie kosztuje. Do tego doliczę wydatki na dietę i zdrowe jedzenie… Kiedyś wystarczyły parówki i bułka.
ja również na swoją drugą połówkę wydaję więcej niż na siebie, no ale… uprawiamy razem sport więc nie szkoda mi pieniędzy i Tobie też nie powinno.
Pozdrawiam 🙂
mam 52 lata i od kilku już lat czuję się spełnionym, szczęśliwym. dzisiaj z radością oddaję się swoim sportowym pasjom, praca jest na drugim planie – bez uszczerbku dla efektywności, rodzina jest wșparciem. pasywne dochody budowane latami zapewniają poczucie komfortu.
Bardzo fajny wpis. Jak najbardziej trzeba szanować pieniądz, nie być rozrzutnym itd, ale pozwólmy sobie czasem na odrobinę nierozwagi i szaleństwa! Rozumiem, że samochód okazał się złym zakupem, ale mógł również okazać się spełnieniem największego pragnienia. Tak to już jest, że o skutkach dowiadujemy się po czasie. Niestety
Jezu jak sie ciesze 🙂
Nie ma nic złego w spełnieniu swoich potrzeb. Wiadomo, że dobrze jest mieć oszczędności, ale też zdarząją się takie momenty, w których po prostu musimy coś nabyć.
A dzieci to zawsze są niekończącą się inwestycją 😀
Zgadzam się z każdym zdaniem z tego wpisu! sam nie raz dałem się złapać na teksty żony, że inne dzieci mają to i nasze muszą, że zaoszczędzimy w kolejnym miesiącu… kurde, ale dziesiąta lalka? po co? Wiadomo, że skoro nas stać nie musimy żyć skromnie, ale im dzieci rosną tym wydatków coraz więcej, kiedy oszczędzać jak nie teraz… dla uzupełnienia – https://blog.axa.pl/blog/finanse/finansowe-bledy-mlodosci-siedem-sposobow-na-to-jak-ich-uniknac
Bardzo ciekawy artykuł troche dlugi ale bylo co czytac:)
Fajny, podsumowujący i trochę pivotujący wcześniejsze ramowe ustalenia, tekst.
Mnie się szczególnie podoba minimalizm w podejściu do konsumpcji, chociaż sam się zastanawiam, na ile sam byłbym w stanie wdrożyć to, mając już kilkumiesięczne doświadczeniu w smakowaniu życia poddanego inflacji. Może nie jakoś szaleńczo, ale silniej, niż kiedyś. Póki co ten rodzaj konsumpcji mnie nie boli, ale zobaczymy, jak będzie dalej szło.
Witaj w klubie, ja też utopiłem pieniądze w samochodzie. Teraz będę zmieniał go na inny, mniej prestiżowy i tańszy w utrzymaniu 🙂
Niech niewolnicy pracują na coraz droższe auta.
Bardzo długi wpis ale warto było go przeczytać. Tak już jest, że im więcej zarabiamy to dziwnym sposobem więcej wydajemy. Chcemy lepiej życ, dogadzać sobie np. poprzez lepsze, zdrowsze jedzenie a na takie zachcianki musimy przeznaczyć większą sumę pieniędzy. Nabycie czegoś nowego może również sprawić, że polepszy nam się komfort psychiczny. Pozdrawiam 🙂
„Inflacja stylu życia” brzmi bardzo dobrze; nigdy wcześniej nie spotkałem się z tym sformułowaniem. W moim przypadku – im więcej zarabiam i im więcej widzę na koncie… tym mniej chcę wydawać. Taki paradoks. Oszczędzanie nie powinno jawić się jako bat czy pręgierz. Blisko mi do filozofii minimalizmu, po prostu. Świetny tekst.
Podoba mi się takie podejście 🙂 Pozdrawiam 🙂
mam 52 lata i od kilku już lat czuję się spełnionym, szczęśliwym. dzisiaj z radością oddaję się swoim sportowym pasjom, praca jest na drugim planie – bez uszczerbku dla efektywności, rodzina jest wșparciem. pasywne dochody budowane latami zapewniają poczucie komfortu.
To prawda, że im więcej zarabiamy tym więcej wydajemy. Widzę to sama po sobie. Wcześniej, gdy zarabiałam mniej nie było nawet mowy oszczędnościach, obecnie posiadam sporo większe przychody, a oszczędności dalej brak.
To znaczy, że Twoja inflacja stylu życia idzie za daleko. Ja również wydaję dużo więcej, niż kiedyś – więcej, niż kiedyś zarabiałem! A jednak zawsze wystarcza mi środków, aby coś odkładać i regularnie nadpłacać kredyt hipoteczny. Nie chodzi o to, aby odmawiać sobie przyjemności. Wystarczy wiedzieć, na co idą pieniądze, i pozbyć się kilku wydatków, bez których w zupełności można się obyć. Dzięki temu dużo łatwiej znajdują się środki i na oszczędzanie, i na przyjemności! A do tego wyrzucamy do kosza wymówkę, że nie ma z czego odłożyć, przestajemy marnować pieniądze na nieistotne rzeczy i zyskujemy poczucie kontroli nad własnym życiem finansowym. A to ostatnie przynosi spokój i naprawdę potężną motywację do stopniowego, wytrwałego poprawiania sytuacji finansowej swojej i swojej rodziny.
Pozdrawiam i życzę skutecznej kontroli nad zbędnymi wydatkami 🙂
Michał
Wolny….wracaj …czekam na Twoje wpisy jak na intelektualną randkę:)
Witam. Czy po stwierdzeniu, że jednak „inflacja stylu życia” jest fajna – wiem, przejaskrawiam – porzucasz swoją filozofię..? Stwierdzasz, że oszczędzanie to jednak nie jest i zarzucasz pracę nad swoim blogiem..? Bo takie można odnieść wrażenie… Chyba, że to tylko przerwa wakacyjna. A z drugiej strony to nieodparte wrażenie końca pewnej ścieżki, którą wczesniej obrałeś…
„stwierdzasz, że oszczędzanie to nie jest to” – tak miał brzmieć ten fragment mojej wypowiedzi 🙂
Czyli co z hasłem przewodnim bloga? Porzucasz wolność dla fajnego roweru, oliwek i karnetu na siłownie?
Bardzo ciekawy artykuł. Czyta się go z wielką przyjemnością. Przy okazji dużo interesującej wiedzy. Gratulacje i dzięki 🙂
Bardzo ciekawe spostrzeżenia, dzięki za artykuł.
Długi, ale ciekawy artykuł!
Rozpisałeś się 🙂 Ja po kilku latach wytężonej pracy i stosowania różnych planów oszczędnościowych zrozumiałem, że nigdy tak naprawdę nie byłem szczęśliwy. Skończyłem z życiem dla pracy i przestałem zabiegać o to, by co miesiąc zarabiac więcej. Zamiast tego podróżuję, zwiedzam i spełniam marzenia.
Fajny rowerek – osprzęt tak „strzelając” to mieszanka Acery/Alivio/Deore a tylna przerzutka pewnie nawet jeszcze wyższej grupy. Hamują hydraliczne tarczówki, a w amorku zapewne hula już powietrze i olej. Widzę też że jeździsz coraz ambitniej i pomału czujesz że lepiej się jeździ gdy noga jest przymocowana do pedałów – stąd te noski bez pasków. Pewnie niedługo dojdziesz do wniosku że przydały by się pedały zatrzaskowe typu spd. i akurat nie będzie w tym cienia przesady – to jeden z najważniejszych wynalazków historii kolarstwa który bardzo poprawia efektywność i kontrole nad rowerem.
Pozdrawiam
Grzesiek – Cylkoholik…
Myślę, że tekst mógłby być trochę krótszy, ale przebrnąłem przez cały i stwierdzam, że warto. 🙂
świetny artykuł. powodzenia! 🙂
Faktycznie, przydałaby się jakaś kompilacja rad z tego wpisu 🙂 Aczkolwiek wart o było przebrnąć przez cały. Poświęcej przynajmnije pół odziny tygodniowo na spisanie wydatków i zrobienie podsumowań w excelu w moim wypadku bardzo pomogo. Sama świadomosc przeływu (i odpływu) pieniędzy dużo daje! Fajne wpis będę polecać dalej!
Bardzo wartościowy post, naprawdę szkoda, że porzuciłeś blogowanie 🙂 Jesteś dobrym coachem finansowym. Trudno jest odmawiać kupna nowych rzeczy i droższego jedzenia, skoro nas stać…
Bardzo ciekawy artykuł. Trzeba pamiętać, że nie można sobie wszystkiego odmawiać i zrównoważona inflacja stylu życia wraz ze wzrostem dochodów, nie jest niczym złym 🙂
Bardzo obszerny wpis, na który musiałeś poświęcić masę czasu! Ogólnie tematyka również ciekawa, a sama nazwa świetnie zdefiniowana 😉 Pozdrawiam i czekam na kolejne wpisy!
Czasem jeszcze zaglądam z nadzieją że może coś się do wiernych czytelników odezwiesz 🙂 Napisz może raz na rok jak Ci się wiedzie.
Ze „starych” blogów to już mi nikt nie został. Bo Szafrańskiego nie można nazwać”starym blogiem”.
Pozdrawiam.
PS oszczędzam, minimalizuję i nieśmiało myślę o trzecim dziecku, ale moje 54 metry mogą już nie pomieścić 🙂
Ooo.. Wolny jeszcze żyje 😉 A serio – czytałam forum od początku, sukcesywnie, więc dopiero tu dotarłam.
Zastanawiam się, czy zainwestowanie w dobry sprzęt sportowy (gdy się sport rzeczywiście uprawia) lub w normalne, komfortowe funkcjonowanie rodziny (dobre jedzenie, wyjazdy, przedszkole) to jest inflacja stylu życia. Wydaje mi się, że to jest naturalna ewolucja wydatków idąca w parze z wiekiem i zmieniającymi się potrzebami. Co innego potrzebne i wystarczające jest dla studenta, co innego dla rodziny z małymi dziećmi. Z własnego doświadczenia wiem, że oszczędzanie i optymalizacja wydatków może stać się pewnego rodzaju uzależnieniem – takie „ćpanie minimalizmu”. I moim zdaniem, taka skrajność jest równie niszcząca jak rozbuchany konsumpcjonizm, choć w innych dziedzinach życia. Sami żyjąc oszczędnie i optymalizując koszty wpadliśmy w tę pułapkę – ograniczone kontakty towarzyskie (i liczenie każdego piwa wypitego w pubie), odmawianie sobie i dzieciom różnych okazjonalnych ekstrasów, itp. W pewnym momencie powiedzieliśmy „stop”. Co z tego, że będziemy mieli większe oszczędności za X lat, jeśli będzie to kosztem zmiany naszego życia w pasmo wyrzeczeń w imię minimalizmu i oszczędzania. A tymczasem nasze życie mija, to teraz mamy siły i zdrowie na sporty, podróże, to teraz nasze dzieci mają różne potrzeby, które, rozsądnie, zaspokajamy. Więc dalej oszczędzamy, ale już nie biczujemy się i nie mamy poczucia winy jak raz w miesiącu pójdziemy na pizzę, albo kupimy sobie coś fajnego a niekoniecznie praktycznego i potrzebnego.
Trzeba zachować równowagę, jak we wszystkim.
Artykuł wciągnął mnie już od pierwszych kilku zdań i stwierdziłem tak – on ma racje. Konsumpcjonizm nas otacza i nie poradzimy sobie z nim płynąć z falą, a wyborem własnej drogi. Wystarczy odpowiedzieć sobie na pytanie „czy naprawdę mi to potrzebne” ?
Z tym zakupem auta to jest przykład 90% mlodych ludzi i pozytkowania ich pieniedzy po powrocie do kraju. Wiekszosc osob nie licyz sie wgl z kosztami utrzymania takiego pojazdu, który jak wiadomo potrafi generowac ogromne koszty.