Wolnym Byc

Jasne strony inflacji stylu życia.

Stali czytelnicy, a także Ci bardziej świadomi oszczędniccy doskonale wiedzą, co najbardziej zagraża ich portfelom. To wcale nie inflacja, ryzyko inwestycyjne czy utrata pracy. To oni sami – a dokładniej, ich umysł i wyobraźnia, której czasami wszyscy dajemy się ponieść, a która maluje niesamowite pejzaże mlekiem i miodem (względnie: blichtrem i blaskiem) płynące. Któż z nas nie realizuje od czasu do czasu zachcianki w imię sławnego „należy mi się”? O ile samo w sobie nie świadczy to jeszcze o niczym, to zbyt częste pozwalanie sobie na małe (lub większe) co nieco stwarza pewne zagrożenie. Ryzykujemy, że to okazjonalne szaleństwo staje się normą, a później czymś, co należy się jak psu kość. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, kiedy pozornie sytuacja wydaje się niegroźna i opanowana: kiedy pniemy się po szczebelkach kariery, których potwierdzeniem są kolejne tysiące złotych wpływające regularnie na konto. Pięć stówek podwyżki -> osiemset złotych miesięcznie więcej po stronie wydatków (od czego w końcu mamy debety, kredyty, pożyczki, chwilówki i inne finansowe dragi); 3 tysie premii -> wycieczka za pięć koła. A co – raz się żyje!

Ten niewinnie wyglądający mechanizm to właśnie inflacja stylu życia. To coś, przed czym przestrzegam od początku istnienia bloga www.wolnymbyc.pl. To wilk w owczej skórze, największy wróg Twojego portfela i jednocześnie powód do żartów z tych, którzy dali się nabrać na życie w duchu niewolniczego „należy mi się”, gwarantującego konieczność pracy ponad siły do końca swoich dni.

Dzisiaj jednak uderzam się w pierś i przyznaję do własnego grzechu: sam dałem się złapać w sidła potwora. Zrobiłem to z pełną świadomością, w sposób najbardziej kontrolowany z możliwych, a wnioski, które przynoszę z jaskini bestii nie są tak dramatyczne, jak można się było spodziewać: moi mili, potwór w moim przypadku okazał się ledwie potworkiem i wcale nie zieje ogniem, a zamiast tego wykonuje magiczne sztuczki, dzięki którym moje życie jest nieco przyjemniejsze. Co nie zmienia faktu, że postąpiłem w poprzek do absolutnie podstawowych zasad kierujących tym blogiem od samego początku. Ale zacznijmy od początku…

Pierwsze zachłyśnięcie się pieniądzem miało u mnie miejsce jakieś 10 lat temu. Mimo sporego szacunku do pieniądza (który chyba otrzymałem w genach, a także wyniosłem z domu) nieco zagalopowałem… bo jak inaczej można nazwać 20-kilku latka, który harował po naście godzin dziennie, 2 tysiące kilometrów od domu, oszczędzał każdego funta, a następnie wrócił do kraju i za 110% posiadanych oszczędności kupił 3-letni samochód, którego nie miał jak utrzymać? Jak to się często dzieje, wszystko się „jakoś” ułożyło, a jedyną lekcją którą odniosłem była ta o utraconych korzyściach (prawie 30 tysi przeznaczone na konsumpcję, zamiast na inwestycję, która rok-dwa później mogła być niezłą pomocą w kupnie pierwszego mieszkania). Dopiero kilka lat później wyciągnąłem odpowiednie wnioski i chyba wtedy nadszedł czas oświecenia: zacząłem interesować się finansami osobistymi, czytać dziesiątki blogów i wspólnie z żoną staliśmy się zagorzałymi, nawróconymi minimalistami (mniej więcej wtedy właśnie powstał ten blog). Przewińmy taśmę 3 lata do przodu i oto jesteśmy w roku 2016, w którym przeżywam swoiste déjà vu, kolejny raz zauważając u siebie coś, co można nazwać inflacją stylu życia.

Tym razem to nie przypadek; to nie płynięcie z prądem ani niebezpieczna mieszanka podejść „przecież wszyscy tak żyją” oraz „należy mi się”. Dzisiaj wzrost wydatków (również tych konsumpcyjnych) jest świadomy i mający całkiem niezłe uzasadnienie: dorobiliśmy się dwójki dzieci i takiego zabezpieczenia finansowego, które pozwala na absolutny brak zmartwień i problemów związanych z pieniędzmi. Poluzowaliśmy więc dotychczasowe zasady i wyciągnęliśmy z tego ciekawe wnioski, które można by zatytułować przewrotnym tytułem: pozytywna inflacja stylu życia.

Zanim mnie zlinczujesz albo zamkniesz tą stronę, pomyśl sam: czy założenie, że przez naście lat swojego życia nie doświadczysz inflacji stylu życia, nie jest nieco utopijne, wręcz nierealne? Czy znasz kogoś, kto nie ugnie się; nie zmięknie pod wpływem zmieniającej się na lepsze sytuacji materialnej; kto nie będzie chciał zapewnić dobrych warunków życia powiększającej się rodzinie; kto nie wypowie od czasu do czasu tych niebezpiecznych i często nadużywanych słów „należy mi się” – za ciężką pracę, jako swego rodzaju nagroda, albo tak po prostu – bo mogę sobie pozwolić? Czy rzeczywiście należy dusić w sobie rodzące się pasje czy zamiłowania do różnych (niekoniecznie darmowych, a przynajmniej nie na pewnym poziomie) aktywności? A jeśli rzeczywiście jesteśmy skazani na pewną uległość względem tego zjawiska, to czy nie lepiej przygotować się do tego mentalnie i przejść ten proces w sposób kontrolowany? Jeśli zaakceptujemy swoje słabości, to zdecydowanie łatwiej będzie nam skorzystać z dobrodziejstw inflacji stylu życia, jednocześnie minimalizując jej koszty.

Życie jest podzielone na etapy, których – z racji ledwo 30-kilku lat – nie ośmielę się definiować. Czuję jednak, że obecnie zarówno wymaga, jak i oferuje mi ono coś innego niż jeszcze kilka lat temu. Każdy z etapów, które przeszedłem w ciągu ostatnich 10 lat (niektóre z nich to: małżeństwo, pierwsza praca, znaczące podwyżki, wreszcie dorobienie się potomstwa) to potencjalny wzrost (lub, co mniej prawdopodobne: spadek) wydatków, a jednocześnie cała masa opcji, z których mogłem (ale nie musiałem) skorzystać. Nie mam powodów sądzić, że kolejne dziesięciolecia będą mniej dynamiczne, dlatego odrzucenie kolejnych efektów inflacji stylu życia byłoby mydleniem sobie oczu. Jak zatem podejść do tego zjawiska, żeby znaleźć…

Równowagę. O tym ulotnym i trudnym do zdefiniowania pojęciu ostatnio już pisałem. Powtórzę jednak w kontekście dzisiejszego tematu: nie chodzi o to, żeby się umartwiać, odmawiać sobie wszystkiego, tak samo jak nie chodzi o ciągłe życie w rozleniwiającej i osłabiającej człowieka wygodzie. Z biegiem czasu dochodzę do wniosku, że niemal każde ekstremum jest na dłuższą metę szkodliwe – potwierdzeniem tej teorii może być cała masa blogerów finansowych (a także zwykłych Kowalskich!), którzy otwarcie przyznają, że „poszedłem za daleko, popłynąłem z prądem, przekroczyłem pewną linię i właśnie stąd nagła zmiana, wręcz obrót o 180 stopni”. Jedynie odpowiedni balans w rozmaitych sferach życia prywatnego i zawodowego, dla każdego oznaczający co innego, a dodatkowo zmieniający się w czasie i w zależności od czynników zewnętrznych sprawi, że będziesz żył tak, jak chcesz (a nie: tak, jak żyją wszyscy czy tak, jak mówią ci media i korporacje). Kluczem do sukcesu jest umiejętność czytania siebie samego, rozpoznawania swoich potrzeb (a niekiedy: zachcianek). Tyle, że komu dzisiaj chce się nad tym rozmyślać, zastanawiać, pytać samego siebie „jak się czuję z tym czy tamtym”, „a może dobrze byłoby zmienić to i owo, wykorzystać ogrom możliwości, które są na wyciągnięcie ręki” (drogi czytelniku, niech ci się chce, bo to jeden z lepszych prezentów, które możesz sam sobie sprawić!)

Jak inflacja stylu życia wygląda w moim przypadku? Dwójka dzieci, potencjalnie niedroga w utrzymaniu, z czasem zaczęła bardziej drenować nasz portfel, o czym niejednokrotnie mnie ostrzegaliście (małe dzieci -> małe wydatki, duże dzieci -> niekoniecznie…). Jednak znacznie bardziej niż ich potrzeby, koszty generuje nasza chęć zapewnienia im wszystkiego, co (według nas) dobre – rozpoczynając od rozmaitych wycieczek, prezentów (rowerki, hulajnogi, zabawki edukacyjne itp.), wreszcie kończąc na tym, co kosztuje naprawdę sporo (zamiana mieszkania na większe i jego bieżące utrzymanie, czy rezygnacja z osiągania przychodów przez moją żonę – urlop macierzyński skończony, ale na razie nie myślimy o Jej powrocie do pracy).

Co jeszcze? Razem z żoną powoli wychodzimy z etapu pod tytułem „każda chwila dla dziecka”. Nasza 3-letnia Maja i 14-miesięczna Hania zmieniają się niemal z dnia na dzień i coraz częściej ofiarowują nam krótsze lub dłuższe chwile wolnego czasu, na którego chroniczny niedosyt cierpieliśmy przez ostatni rok-dwa. To moment, w którym wielu rodziców zaczyna poluzowywać pasa: w końcu można wyjść do restauracji, kina, kupić gadżety, z których nareszcie jest czas skorzystać. W gruncie rzeczy chodzi jednak o to, żeby zagospodarować czas wolny w taki sposób, jaki sprawi nam radość – wielokrotnie przecież powtarzałem, że celem życia jest coś tak prozaicznego, jak bycie szczęśliwym (zaznaczam, że nasza definicja szczęścia może się diametralnie różnić!). Nasz wybór padł ostatnio na sport i to na niego zaczęliśmy ponosić regularne, wcale niemałe wydatki: ok 300 zł miesięcznie to same wstępy na zajęcia/do klubów, ubrania czy sprzęty – chociażby kupiony przeze mnie kolejny rower, którego specyfikacja i cena nie może być inaczej określona niż tylko: zachcianka pełną gębą! To idealny przykład inflacji stylu życia: mogłem zrezygnować z jego kupna, mogłem kupić coś znacznie tańszego, mogłem zadać sobie pytanie „czy rower za pół ceny nie wystarczy mi, czy nie sprawi podobnej frajdy z jazdy?”. Zamiast tego świadomie zaszalałem i autentycznie odczuwam mnóstwo frajdy jeżdżąc na tej maszynie po niesamowitym Trójmiejskim Parku Krajobrazowym. Wiem, że przyzwyczaja mnie to do dobrego i w przyszłości ciężko będzie mi zaakceptować gorszy osprzęt – wręcz przeciwnie, możliwe że kiedyś postawię na amortyzator za 2 tysiące (to przecież taaaaka różnica!) czy karbonową ramę (jak tu jeździć na 13-kilowym sprzęcie…). Warto mieć tego świadomość, żeby nie przedobrzyć – analogiczne podejście w odniesieniu do rzeczy z innej półki cenowej (samochód, dom, wakacje itp.) może sprawić, że przehulasz absolutnie każdą sumę. Dlatego też akceptuję inflację stylu życia, ale mam świadomość jej ryzyka i nie stosuję jej wszędzie – w szczególności tam, gdzie potencjalne koszty zbyt mocno wpłynęłyby na nasze finansowe plany. To oczywiście też zmienia się w czasie i w zależności od sytuacji materialnej: jeden odczuje finansowo wyjście do restauracji, inny wyjazd na zagraniczne wakacje, a niejednemu portfela nie draśnie nowe auto z salonu (witaj w świecie olbrzymiego rozwarstwienia finansowego!)

Kontynuując listę naszych grzeszków: to, co jemy jest zdecydowanie lepszej jakości (a więc i kosztuje więcej) niż w opisie, który kiedyś popełniłem („obiad za 5 zł”, swoją drogą jeden z bardziej popularnych wpisów na blogu). Zarówno to, jak i nasze wszystkożerne dzieci z żołądkami bez dna, które zazwyczaj preferują wędzonego łososia i oliwki zamiast popularnej paróweczki z bułką, podnosi comiesięczne wydatki o kolejne kilka stówek.

Zdrowie to kolejny temat, w którym nieco popłynęliśmy w zeszłym roku. Dziś tylko powtórzę, że niezmiernie się cieszę, mogąc zapewnić sobie i rodzinie szybką, dobrą opiekę zdrowotną w kraju, w którym korzystanie z państwowej służby zdrowia oznacza wieczne oczekiwanie na świadczenia, które często nie są na takim poziomie, jakiego byśmy sobie życzyli (wiem, jestem mistrzem dyplomacji ;)).

Ale czy to naprawdę brzmi ekstrawagancko? Przecież dbanie o zdrowie, lepsze jakościowo pożywienie czy chęć zapewnienia godziwych warunków życia dla mojej rodziny to żadne płynięcie z prądem, a dobry rower mieści się w duchu prostoty, nawet jeśli kosztuje kilka tysięcy. A przecież właśnie to tłumaczy się na odczuwalny wzrost jakości naszego życia, ale i jego kosztów. W naszym przypadku te kilka stówek tu, kilka tam oznacza spory wzrost comiesięcznych wydatków, a także utracone przychody (praca żony). Co prawda w tym roku zabrakło wpisu z zestawieniem naszych wydatków, ale nie ukrywam, że comiesięczne wydatki naszej rodziny od dobrego roku różnią się znacznie od tego, co mogliście przeczytać choćby w zestawieniu za rok 2014. Myślę, że na dzień dzisiejszy niemal dobiliśmy do średniego poziomu wydatków podobnej do nas, polskiej rodziny 2+2 i patrząc na nas z boku nie powiedziałbyś już, że żyjemy w sposób oszczędny.

Kliknij, aby powiększyć. Średnie wydatki na 1 osobę w gospodarstwie 4-osobowym. Dane wg GUS za rok 2014. 

Wydajemy co miesiąc 1.000-1.500 zł więcej niż 2 lata temu, co oznacza zarówno mniejsze kwoty odkładane co miesiąc, ale – przede wszystkim – również znacznie wyższą kwotę potrzebną do osiągnięcia niezależności finansowej. Trzeba pamiętać, że każdy 1.000 zł potrzebny co miesiąc to konieczność odłożenia 400.000 zł (zakładając 3% zysku netto), które wypracują tą kwotę w sposób pasywny lub niemal pasywny. Podchodząc do tematu „na chłopski rozum”, w nieco ponad 2 lata zwiększyliśmy kwotę potrzebną do przejścia na emeryturę o jakieś pół miliona, jednocześnie rezygnując z części przychodów. Trzeba jednak pamiętać, że nasz poprzedni poziom wydatków był wyjątkowo niski i raczej nie bylibyśmy w stanie go utrzymać wraz z powiększaniem się rodziny.

Powyżej widać nasze średniomiesięczne wydatki bieżące z ostatnich 5 lat. Widać jak na dłoni, że lata 2013-2014 to nasz okres świetności minimalizmu, który zbiegł się z największą intensywnością pracy nad blogiem. Od roku 2015 luzujemy pasa, co będzie jeszcze bardziej widoczne po podsumowaniu bieżącego roku (na razie zapowiada się, że zaliczę efekt jojo i dobijemy do poziomu z lat 2011/12.

W związku z powyższym, pierwotny plan wczesnej emerytury siłą rzeczy został odsunięty nieco w czasie. Nie poprawiałem jednak obliczeń, nie wyznaczałem nowej daty i nie analizowałem, czy osiągniemy niezależność finansową 2, 5 czy 10 lat później. Zamiast traktować temat zero-jedynkowo, już teraz wprowadziliśmy pewne zmiany, dzięki którym nie czekamy z utęsknieniem na jakiś punkt zwrotny, który ma nastąpić za wiele lat. Uporządkowaliśmy nasze życie w taki sposób, że nie czujemy się uwięzieni, zmuszeni do czegokolwiek i nie próbujemy się wydostać z patowej sytuacji, w jakiej znalazło się wielu zakredytowanych czy lubujących się w konsumpcji. Co to dokładnie oznacza? Moja żona, po długim czasie przebywania na płatnych urlopach (z racji dwóch ciąż niemal jedna po drugiej), wybrała bezpłatny urlop wychowawczy, więc zostałem jedynym żywicielem 4-osobowej rodziny (tak, miało zabrzmieć patetycznie :)). Napisałbym, że jesteśmy w związku z tym w 1/2 rentierami, ale nie uważam to za właściwe określenie, skoro wiem (i na co dzień widzę), ile pracy kosztuje prowadzenie domu i opieka nad małymi dziećmi. Ja z kolei pracuję zdalnie – nie przemęczam się, a jednocześnie odczuwam pewną satysfakcję z tego, co robię. Powiem więcej: na razie nie chciałbym rezygnować z pracy zawodowej, nawet gdybym już mógł to zrobić! Żyjemy poza centrum, poruszamy się raczej na niewielkie odległości, przeważnie bez wykorzystywania auta, w związku z czym nie wiemy, co to są korki. Mamy mieszkanie odpowiednie do naszych potrzeb, a nasze dzieci spędzają większość czasu z nami, przeważnie na świeżym powietrzu. Kiedy inni spieszą się do pracy, ja jadę na siłownię lub na rower (niemal codzienny, poranny rytuał). Kiedy z niej wracają, my od dłuższego czasu spędzamy już czas razem. Takie widoki siłą rzeczy pokazują nam, jak wiele mamy i pozwalają docenić to, na co pracowaliśmy wiele lat. Nawet, jeśli to coś nie jest niezależnością finansową ani wolnością w pełnym tego słowa znaczeniu (jakkolwiek zdefiniowaną). Myślę, że dzisiaj żyjemy w sposób zrównoważony i na takim poziomie, który usatysfakcjonowałby większość czytelników tego bloga i nie tylko.

Jednocześnie nie zapominamy o pewnych podstawach; głęboko zakorzenionych zasadach z działki finansów osobistych, które można by w skrócie opisać jako: „żyj poniżej swoich możliwości”. Tylko tyle i aż tyle. Przypominam niedowiarkom, że elementy częściowej niezależności finansowej takie jak praca tylko jednej osoby, na część etatu, zdalna, elastyczne godziny itp. są dostępne dla zdecydowanie większego grona osób niż pełna wolność finansowa – nieporównywalnie bardziej wymagająca, wręcz niedostępna dla większości z nas.

Czy tego chcemy, czy nie, inflacja stylu życia mocno wpłynie na każdego z nas – również tych dążących do pełnej lub częściowej niezależności finansowej. To jednak nie sztywne pojęcie, które możemy zamknąć w pewne ramy i zaszufladkować jako czyste zło. To raczej naturalny proces i tylko od Ciebie zależy, czy go rozpoznasz, zaakceptujesz i pokierujesz nim w taki sposób, żeby z jednej strony odczuć zmianę jakości życia dla siebie i najbliższych (jeśli oczywiście do niej dążysz), a z drugiej: nie pójść z torbami i nie zostać niewolnikiem pieniądza. Wypośrodkowanie tych dwóch odległych od siebie pojęć nie jest proste, dlatego – znowu nieco przewrotnie – poradzę Ci: nie dorabiaj zbędnych ideologii tam, gdzie nie jest to konieczne; żyj rozsądnie, w zgodzie ze sobą i na poziomie swoich możliwości, a także realizuj się w obszarach, którymi się pasjonujesz.

Szara strzała i old-schoolowa siłownia, czyli inflacja stylu życia w moim wykonaniu 🙂

Mam świadomość, że dzisiejszy wpis (a także cała ideologia w nim zawarta) jest pewnego rodzaju tłumaczeniem, którego potrzebowałem sam dla siebie. Wbrew pozorom, jesteśmy dość prostymi stworzeniami, które potrzebują poklepania po plecach, akceptacji i – najzwyczajniej na świecie – poczucia, że idą w dobrym kierunku. Niezależnie od tego, jak podchodzisz do finansów (czy jakiegokolwiek innego aspektu życia), potrzebujesz potwierdzenia tego, że działasz słusznie. To wystarcza, żeby czuć się dobrze z samym sobą i swoimi decyzjami, jakkolwiek konstruktywne czy destrukcyjne by one nie były. Pozytywna inflacja stylu życia jest pozytywna dla mnie, a przynajmniej: tak mi się wydaje, w to dzisiaj wierzę. Potraktuj ją więc z przymrużeniem oka, przepuść przez własny system wartości i priorytetów, a na koniec samodzielnie wyciągnij wnioski. Inaczej zapnij pasy i przygotuj się na negatywne skutki, które może przynieść bezwarunkowa akceptacja tezy tego wpisu 🙂

PS Jeśli w Twoim przypadku inflacja stylu życia dokonała większych szkód niż u nas, a Ty sam zbytnio zagalopowałeś się w konsumpcji, polecam wpis o odwrotności tego zjawiska: deflacji stylu życia.

Exit mobile version