Jednym z wpisów, który aktualnie znajduje się u mnie na warsztacie jest ten o kosztach, jakie wygenerował nasz samochód na przestrzeni ostatnich siedmiu lat. Samo zestawienie kosztów jest dość proste, natomiast wyciągnięcie z nich sensownych wniosków już niekoniecznie. Motoryzacja to temat rozległy, budzący mnóstwo emocji, a przede wszystkim: zawierający setki zmiennych, które bardzo utrudniają postawienie jakiejkolwiek uniwersalnej tezy. Wszystko tak łatwo podważyć… dlatego dzisiaj rozgrzewka, czyli raczej luźny wstęp do wspomnianego wpisu plus mała zajawka na sam koniec.
Na początek garść suchych faktów. Od ponad 7 lat jesteśmy w posiadaniu jednego auta (a jesteśmy 4-osobową rodziną), wyprodukowanego pod koniec 2004 roku w Japonii. Sedan, benzyna 1.6, wyposażenie to królujący wtedy „golas z ABS, elektrycznymi szybami z przodu i manualną klimą”. Przejęliśmy to auto na początku 2011 roku od mojego ojca, który wymieniał wtedy tego wysłużonego, 6-latka ze śmiesznym wręcz przebiegiem 69.000 km.
To auto przez ostatnie 7 lat więcej dni stało niż jeździło. Teraz to się zmieniło, bo Wolna zaczęła z niego korzystać odkąd podjęła znowu pracę (o tym niedługo). Mimo, że wcześniej auto było chyba ostatnim środkiem transportu, który wybieraliśmy, to dawało nam ono poczucie niezależności i sama świadomość, że możemy go użyć kiedy chcemy była sporą wartością dodaną, zwłaszcza po tym, jak dorobiliśmy się dzieci.
Argumenty, za które Polacy lubią swoje auta są co najmniej zastanawiające. Dynamika, sztywność zawieszenia, użyte materiały, nowoczesne systemy multimedialne, pozytywne emocje podczas jazdy, przyspieszenie, wygoda podróżowania i tak dalej. To pokazuje jak na dłoni, że auto już dawno przestało być zwykłym przedmiotem służącym do przemieszczania się pomiędzy punktem A i B (a być może nigdy nim nie było?). Ja nadal staram się pamiętać o jego pierwotnej funkcji, co pozwala mi na większe docenienie tego, co mam. Co zatem nadal cieszy mnie w naszym poczciwym 13-latku?
- Przede wszystkim, wygląda jak samochód – taki, który rysują dzieci w przedszkolu (a przynajmniej kiedyś malowały :)), a nie jak statek kosmiczny na kołach. On nie krzyczy, nie pręży się, nie próbuje udawać, nie tuszuje braków właściciela, nie wabi ani nie podkreśla niczyjego statusu. On, najzwyczajniej na świecie, czeka grzecznie aż ktoś do niego wsiądzie, żeby dać z siebie wystarczająco dużo, żeby podróż się udała. Tylko i aż tyle.
- Nasza Rolcia (Co’Rolla, czyli zdrobniale Rolcia, to chyba oczywiste :)) nigdy nas nie zawiodła. Miała kilka gorszych chwil, kiedy coś odmawiało posłuszeństwa, ale zawsze dowiozła nas do domu i nigdy nie była przyczyną większych wydatków.
- Utrata wartości tego auta jest wręcz śmiesznie niska. W momencie kupna na początku 2011 była warta mniej więcej 25 000 zł (czyli w 6 lat straciła około 60% wartości). Dzisiaj, w 2018 roku, mógłbym ją sprzedać za mniej więcej 11 000 – 12 000 zł (ubezpieczyciel wycenia na 12 000 zł z groszami). 13 500 zł w plecy w 7 lat, niecałe 2 000 zł rocznie, czyli tak zwane NIC.
- Co roku na przeglądzie technicznym słyszę to samo: mechanicznie super, to auto wcześniej zeżre rdza niż coś mu będzie dolegać. Sporadyczne korzystanie i autentyczne 128 000 km robi swoje. Rdzę rzeczywiście widać od strony podwozia, ale dopóki nie zagraża ona bezpieczeństwu, nie mam zbytniej motywacji do jej usuwania i zabezpieczania podwozia. Szkoda mi czasu, uważam że nie warto, a właściwy moment na zrobienie porządku w tym temacie i tak przegapiłem.
- Silnik nie padł ofiarą downsizingu i całkiem sensowne 1.6 110 KM (na papierze, 13 lat temu…) nadal sprawnie napędza to ważące 1250 kg auto i życia by mi nie starczyło, żeby go zajechać przy przebiegach, które robię. A że przed wyprzedzaniem trzeba zredukować bieg? No cóż – nie będę z tego powodu rozpaczał, wyprzedzam kiedy mogę, nie ryzykuję, nie mam już 20 lat i nie jestem singlem, panem świata 😉
- Mało elektroniki to nie tylko brak systemów, wygód i bajerów. To również brak elementów, które lubią wariować i się psuć. I dobrze.
Już dużo prościej być nie może. Instrukcja obsługi zupełnie niepotrzebna 🙂
- 15-calowe felgi to rozsądny kompromis, nie kosztujący bimbaliona przy wymianie opon na nowe. To auto ma jeździć, nie wyglądać! Za komplet opon zimowych dałem ostatnio całe 684 zł, a stare (nadal miały bieżnik, ale bałem się używać 12-letnich opon…) sprzedałem za 200 zł. Summa summarum: niecałe 500 zł za nowe opony. Do wielu aut zapłaciłbym tyle za jedną sztukę…
- Jeździłem w dłuższe trasy kilkunastoma innymi autami (czasem jako pasażer, czasem kierowca) i z całą stanowczością muszę stwierdzić, że „szału nie ma, d^*% nie urywa”. Oczywiście – pierwsze wrażenie zawsze jest pozytywne, jakaś odmiana, coś ładniejszego, bardziej współczesnego, jednym słowem: powiew świeżości. Ale po krótkiej podróży (a czasami wręcz po 2 minutach oglądania auta) stwierdzam „no big deal” i na dzień dzisiejszy nie zapłaciłbym tyle siana za chwilową radochę. Jakiś rok temu wsiadłem z Wolną do nowej Skody Octavii benzyna 1.4 150 KM, auto demonstracyjne udostępnione przez dealera (nie pytaj, co tam robiłem… ;)). Wnioski po godzinnej przejażdżce? Po prostu auto, w dodatku z problemami na niskich obrotach (downsizing + turbodziura…). A auto już mamy, no przecież :D. Chyba zbyt dużej zmiany oczekujemy przy przesiadce z samochodu wartego 11 000 zł do takiego wartego 80 000 zł.
- Mam 100% pewny przebieg i historię serwisowania. To auto od rodziny, więc nie wybiorę marki, modelu, typu nadwozia, silnika, wersji wyposażenia czy koloru… i co z tego? Jeździ, wiem o nim wszystko i czuję się pewniej niż w „nówce-sztuce-5-letniej-sprowadzanej-od-niepalącego-dziadka-z-Niemiec”. Często skreślamy możliwość kupna pewnego auta, które nie spełnia do końca naszych wymagań i kupujemy przysłowiowego kota w worku. To z jednej strony racjonalna decyzja, a z drugiej: taka, która może generować spore koszty.
- Rysy i niedoskonałości nadwozia pokazują jego charakter – dzisiejsze auta otoczone ze wszystkich stron czujnikami i kamerami nie mają szans choćby na kontakt z trawą. To trochę jak dzieci, które nigdy się dobrze nie nauczą biegać, dopóki nie zrobią „bam” odpowiednią ilość razy 😉
A zdarzały się i takie przygody…
- Ubezpieczenie. W pierwszych latach 450 zł za samo OC, później – po pewnym zdarzeniu drogowym – przesiadłem się na OC+AC za jakieś 900 zł (w sumie! oczywiście AC z amortyzacją części i kilkoma innymi ograniczeniami), aktualnie – po podwyżkach OC, które dotknęły każdego – płacę 1 100 zł rocznie za OC+AC. Po co w 13-letnim aucie AC? Po pierwsze, kumulacja zniżek, po drugie jednak większa pewność, że drobny błąd nie będzie nas kosztował tyle, ile wynosi wartość auta. Po trzecie, 400 zł za AC (1000 zł – 600 zł za OC) to naprawdę niewiele.
- Zapewnia absolutny spokój emocjonalny. Staram się wygaszać potencjalne źródła stresu i nie dopuszczę do tego, żeby martwić się autem. Ukradną? trudno – kilka/kilkanaście (a nie kilkadziesiąt) koła w plecy, a prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest niemal zerowe (czyż nie lepiej ryzykować więzieniem grając o duże stawki zamiast kraść niewiele wartego staruszka?). Obiją, uderzą, porysują, wgniotą? Będę zniesmaczony przez 10 minut – nie dłużej. O 80 tysięcy na kołach bałbym się o wiele bardziej.
- Wymiana żarówki nie wymaga wizyty w serwisie. W przypadku niektórych aut – tak. Aha – żarówkę mam za kilka/kilkanaście złotych. Świeci, jak to żarówka… nie doświetla na zakrętach, nie tańczy i nie śpiewa – jest jak ma być.
- Muszę główkować. Bagażnik ma zaledwie 400 litrów i jest tak niepraktyczny, że przy pakowaniu 4-osobowej rodziny nawet na kilkudniowy wyjazd muszę się nieźle nakombinować. Wysoki próg załadunku, zawiasy wchodzące w przestrzeń bagażnika sprawiają, że zdarza mi się klnąć. Ale przestaję to robić, kiedy po zapakowaniu „pod korek” mogę jeszcze całymi godzinami wkładać drobiazgi w różne szpary. To trochę jak tetris. I proszę, jak łatwo przedstawić wadę jako zaletę 😉
- Klimatyzacja? Jest, nawet chłodzi jak trzeba. Jak nie trzeba, nie tykam, a już pewno nie wspomagam się nią na stałe. Wielostrefowa klimatyzacja automatyczna to wynalazek ukradziony obcym. Jeśli już wymyślono, że każdy może podróżować w innych warunkach temperaturowych, czemu nikt nie znalazł sposobu, żeby – podróżując wspólnie jednym autem – część pasażerów dojechała w góry, a część nad morze?
- Benzyna, która kiedyś płynęła w mojej krwi chyba całkiem wyparowała i dzisiaj patrzę na praktyczną stronę auta, pozwalając sobie na lekkie uśmiechy w stronę tych, którzy muszą jeździć wyżej (bo jest bezpieczniej!) lub za wszelką cenę chcą w aucie wyglądać jak milion dolarów. Kiedyś sam tego pragnąłem, dzisiaj wolę pracować nad sobą samym, dzięki czemu mogę dobrze wyglądać i czuć się bez zbędnych dodatków podnoszących powierzchowną atrakcyjność typu auto, ubrania czy gadżety.
- Po montażu bagażnika dachowego przestrzeń załadunkowa staje się więcej niż wystarczająca, daje nawet radę w remontach (płyty karton-gips, skrzydła drzwiowe? Żaden problem!), a i rower na przejażdżkę czy zawody przewiezie 😉
Ciekawe, czy powyższe argumenty „trafiły” do Ciebie. Zaznaczam, że wpis był bardzo subiektywny i miał raczej luźny charakter, a większą część przedstawionych przeze mnie zalet można bez większego problemu obrócić w wady. A ja sam, mimo doceniania każdej z powyższych zalet wcale nie zarzekam się, że w ciągu najbliższego roku-dwóch nie zmienię naszej Rolci na coś innego 🙂 Ale ważniejsze jest co innego: kilkunastoletni samochód nie musi być złomkiem, którego najlepiej jak najszybciej wymienić, bo się zaraz rozleci lub zacznie generować niebotyczne koszty (o nich następnym razem). To nadal może być pełnowartościowe auto, które sprosta wyzwaniom, które mu postawisz. Oczywiście, sąsiadowi nie zaimponujesz, zazdrości nie wzbudzisz, a może i cztery litery zaczną Cię boleć po kilkugodzinnej jeździe, jeśli regularny wysiłek fizyczny to nie Twój świat. Za to niemal pewne jest to, że użytkowanie takiego samochodu nie wpłynie tak negatywnie na Twoje finanse, jak wielu przypadkach które obserwuję, a które zdają się tylko potwierdzać tezę: „auto to potencjalnie największy i najostrzejszy gwóźdź do Twojej finansowej trumny”.
PS Zapomniałbym, miała być zajawka zdecydowanie bardziej merytorycznego wpisu dotyczącego kosztów związanych z posiadaniem auta. Jeden fakt zatem: przejechanie 59000 km (w ciągu 7 ostatnich lat) kosztowało nas niecałe 50 000 zł (wliczając absolutnie wszystko, łącznie z paliwem, ubezpieczeniem, naprawami, utratą wartości czy opłatami za autostrady). To jakieś 82 grosze za kilometr, czyli sporo taniej niż taksówki ;). Na resztę konkretów i całą masę mniej lub bardziej trafnych wniosków musisz poczekać co najmniej tydzień! Jeśli nie chcesz przegapić tego wpisu, zapraszam do zapisania się na newsletter z absolutną gwarancją braku spamu!
PS2 Jeśli chciałbyś dowiedzieć się, ile kosztowało nas auto na przestrzeni ostatnich 8 lat, koniecznie zajrzyj tutaj!
Witaj, wszystko fajnie, też mam takie samo podejście do motoryzacji, tylko zastanawiam się zawsze nad jednym czynnikiem bezpieczeństwo rodziny. Nowe auta to jednak na pewno wyższy komfort (tego nie potrzebujemy) i pytanie czy większe bezpieczeństwo. Może się zdarzyć przypadek na drodze że takie nowe auto z dziesiątkami poduszek i inną konstrukcją (mam nadzieję że bezpieczniejszą), systemami wspomagającymi ochroni nasze zdrowie którego nie da się kupić. Nie mówię o tym że nowe auto daje większe, często złudne poczucie bezpieczeństwa i pozwalamy sobie na więcej, ale jedziemy te 80km/h nowym i starym autem. Ktoś uderza w nas i pewnie to nowe auto daje nam większe szanse na zachowanie zdrowia.
Hej, trzeba by przeanalizować dokładnie statystyki, natomiast ja to widzę tak, że ogólna świadomość rośnie i na drogach jest bezpieczniej z każdym rokiem. Jednak to nie znaczy, że jest bezpiecznie – i tu uważam, że zdecydowanie bezpieczniej jest po prostu przyjechać wspomniane 59000 km w 7 lat niż 200000 km. I to daje chyba znacznie więcej niż jakiekolwiek systemy bezpieczeństwa i wspomagacze. Czyli raczej jestem za tym, żeby jeździć autem kiedy trzeba (czasami trzeba dużo, owszem) zamiast wtedy, kiedy tylko można. Oczywiście nie neguję bezpieczeństwa i gdybym pokonywał rocznie 50000km, prawdopodobnie byłbym skłonny zainwestować w nie więcej. Zresztą im więcej pokonanych kilometrów, tym mniejszy koszt każdego kilometra i tym bardziej opłaca się wrzucić większą kwotę w zakup i utrzymanie auta. Ale o tym następnym razem 🙂
Trochę pokrętna logika z tym mniej jeżdżę tym mniejsza szansa, że coś mnie trafi. Bo albo wtedy mniej przemieszczasz się w ogóle albo w inny sposób. Jak w inny to czemu uważasz, że bezpieczniejszy? Z punktu bezpieczeństwa najbardziej opłaca się jeździć po drogach czołgiem.
A co do samego bezpieczeństwa to powiedzmy sobie otwarcie, życie jest ryzykowne i zawsze kończy się śmiercią. O ile unikanie nadmiernego niebezpieczeństwa ma sens to analiza statystyk nie ma sensu. Statystyki mówią jasno ileś tam ludzi rocznie ginie zakładając skarpetki….
Czemu pokrętna logika? Staram się tak zorganizować życie codzienne, żebym miał blisko w większość odwiedzanych przeze mnie miejsc. W efekcie przemieszczam się mniej i w wielu przypadkach na piechotę/rowerem. To wpisuje się w nasz styl życia i daje więcej czasu wolnego, a jednocześnie kosztuje mniej i obniża dystanse pokonywane m.in. autem. Tak, wiem, rower to również niebezpieczna zabawa, bardzo łatwo podważyć cokolwiek ja lub Ty napiszemy 🙂
Co do tego by między rutynowymi czynnościami ( praca, dojazd szkoły, przedszkola, na zakupy itd) czas transportu był minimalny zgadzam się w 1000%
Chodziło mi to, że mniejszy udział auta w przemieszczaniu się nie oznacza, że jesteś bezpieczniejszy w czasie tego przemieszczania.
Co do roweru to statystyka potwierdza, że osoby jadące na rowerze po ulicach w kasku częściej ulegają wypadkom 🙂
A najbardziej niebezpiecznym miejscem na świecie jest szpital, przecież to tam statystycznie umiera najwięcej osób 😉
…a najwięcej wypadków zdarza się kilometr od domu…
Teoretycznie. Praktycznie chodzi o wygodę, bo jeśli naprawdę chcielibyśmy zainwestować pieniądze w bezpieczeństwo w aucie, to: -klatka; – kubełki;- pięciopunktowe pasy; -jazda w kasku; -system obserwacji 360 stopni 🙂
Cześć Wolny,
na pewno odczujesz różnicę: koszt zużycia i wymiany części, kiedy zaczniecie autem więcej jeździć. Dla niektórych auto to dodatek, dla innych konieczność a konieczność to poważny powód aby dbać o jakość i bezawaryjność. My wymieniamy samochód średnio co 6-7 lat. Jeździmy nim do pracy (mąż), zawozimy i odbieramy dzieci ze szkoły i przedszkola i wyjeżdżamy nim na wakacje. Kiedy spędzasz w aucie dużo czasu to ta odrobina komfortu i bezpieczeństwa zaczyna mieć większe znaczenie.
Auto odzwierciedla też potrzeby rodziny – innym samochodem jeździliśmy 10 lat temu gdy byliśmy we dwoje, później woziliśmy samochodem łóżeczka i wózki dziecięce więc ważny był pojemny bagażnik a teraz stawiamy przede wszystkim na bezpieczeństwo. Zawsze jednak kupując auto określamy sobie kwotę za jaką chcemy nowy samochód kupić. Budżet, budżet i jeszcze raz… 🙂
Zgadzam się w pełni, zobacz komentarz powyżej, nie będę tutaj powtarzał. Ale my również mamy dwójkę dzieci oraz oboje pracujemy. Natomiast staramy się tak ułożyć nasze bieżące życie, żebyśmy nie tracili za dużo czasu (a przy okazji pieniędzy) na transport. Ja pracuję z domu, przedszkole (i szkołę podstawową na przyszłość) mamy w promieniu 10 minut spacerkiem z domu. Z premedytacją przeprowadziliśmy się właśnie w takie miejsce. Wiem, że to nie opcja dla każdego i to proste nie jest, ale myślę że i tak warto pracować nad tym, żeby codzienne obowiązki (w tym transport) nie zabierały życia. Pozdrawiam!
Mam (miałem?) podobnie podejście.
Vectra kombi, z 2006, niezawodny 1.9, 300 tys km. Mało pali (7.5/100) dobrze idzie, pakowna jak stare volvo. Ma klimę, alu i przyciemniane szyby. Trochę poodzierany. Można jeździć do śmierci. Mojej albo auta.
W zeszłym roku wymieniłem rozrząd, 250. Do przeżycia. Zaraz potem klocki + tarcze, 210+. Wiadomo, trzeba co jakiś czas wymienić. A przy okazji luz w wahaczu, jeszcze 70. I dwie opony (2*60) plus zbieżność, 190. Potem urwała się magiczna klapka w dolocie. Plastikowa popierdółka, ale wóz ledwo się toczy. Cześć w sumie niedroga, ale montaż upierdliwy: 185. Jest fajnie, wciska w fotel, choć to tylko 150KM. Zapewne niecałe już teraz. Nirvana stop. Przednie opony zjechane. Włókna wyłażą. K…a jak to? A nie wiadomo. Chyba zbieżność. Czemu? Nie wiadomo. Tył już też słaby. Dobra, 4*55 plus zbieżność 70. Nirvana. Do czasu: urwał się plastikowy element mechanizmu wycieraczek. Pierdółka, ale nienaprawialna. Szrot też odpada. To tylko 33. Montaż samodzielny. Nirvana c.d. A w grudniu pękła szyba. Prawie na całej długości. 10 cm od dołu. Zamiennik 310, 209 taki ciut gorszy, albo wersja hard: przeczekać do września, ubezpieczyć szybę i zgłosić szkodę (trochę nieładnie): 120 (50 dodatkowa składka, 70 wkład własny). W ciągu roku jeszcze dwie nieplanowane wymiany oleju – pdf świruje, olej rozrzedzony paliwem. Trzeba wymienić. Pdf czysty, wypala się jak powinien. Dlaczego więc? Ano, te nowe dizle tak mają czasami. OK. Trudno. Niedawno padły wtryski. 3 leją. Wymiana całości 760… Wóz warty coś z 500. Bo ta szyba…
Żebym miał pewność, że to koniec atrakcji, i pojeździmy ze dwa lata bez wydatków, to pewnie bym się zdecydował.
Nowe auto: jakieś padło typu Sandero, to 9 tys. Albo leasing: wpłata około 1800 i co miesiąc około 170. Naprawy, opony, serwis wliczone, kontrakt 2 lata, potem można odkupić, albo wziąć nowe. Wybór szeroki, np. passat 🙂 No dobra. Mondziak. Kaszkaj.
A może leasing na firmę, to jeszcze koszty sobie odliczę?
A tak jeżdżę, modląc się przed wyjazdem (koronka proszalna) i po powrocie (dzięki, o Panie, składamy dzięki).
Sam już nie wiem czy to 12-letnie auto mi się opłaca. Ceny w funtach.
Przy problemach sąsiada z kilkuletnią, „niezawodną” Insignią kombi w dieslu, Twoje problemy to pikuś. To też nieco wstrzymuje mnie przed kupnem czegoś nowszego, a do diesli a nawet uturbionych benzyn mam zwykłą awersję. Tak, wiem, jak teraz znaleźć auto w miarę proste konstrukcyjnie, a zarazem bezpieczne/pakowne/kilkuletnie.
Stare „dobre” auta umierają śmiercią techniczną. Kto ma, trzyma, aż się nie rozpadnie. Takie po 2010r to porażka, dosłownie się rozsypują. Awarie są kosztowne, a jak zacznie działać prawo serii, to koniec.
Nowe zaś sporo kosztują.
A ja po przegapiłem moment, w którym auto przeistoczyło się w skarbonkę. Pół biedy, auto zarabia na siebie. Gdyby to było auto typowo rozrywkowe, to dawno bym je zezłomował.
Zresztą nie ma dobrego wyboru: albo naprawiać na bieżąco, albo wydać dużo pieniędzy na nowy :-/
Fakt, to jest istotna różnica, kiedy auto jest po prostu środkiem transportu, a kiedy jest narzędziem, które rzeczywiście zarabia na siebie.
Dobre. Ja mam 14 letniego kombiaka 🙂 kupiony w 2010 jak się syn rodził. Od 3 lat mam w planach zmienić auto ale jeździ więc nie ma powodu. Chociaż w tym roku z uwagi na planowane dłuższe podróże będzie trzeba zmienić na większe. Niestety brakuje trochę miejsca na dystansach po +1000km i podroż nie jest już tak komfortowa.
Przyznam, że jestem pod wrażeniem jak przy 2 małych dzieci mieścisz do takiego auta. Z drugiej jednak strony u nas na wyposażeniu standardem są namioty, śpiwory, karimaty itd.
Ostatnio kombinuję opcje 3 aut rodzinnych ( mam kombiaka i sparka). Z uwagi, że zarówno ja jak i żona potrzebujemy auta do pracy to słabo widzę śmiganie po mieście pustym vanem….. Jako codziennie kombinuję 2 używki rozmiar micro ( takie właśnie sparki) i używany van na rodzinne wypady. Ktoś przerabiał takie kombinacje?
Mieliśmy dużo większe problemy z zapakowaniem się w całą czwórkę, jak jeszcze używaliśmy wózka. Były wtedy momenty, kiedy mówiliśmy: potrzebujemy większego auta. Ale to przeszło, odkorkowało się, teraz jest znacznie luźniej, a w razie czego jest bagażnik dachowy. Chociaż na też mam upatrzone auto, które bym chciał – ale dopóki to tylko „chciał” (+ dopóki jeżdżę głównie na basen ;)), to na razie się powstrzymuję z zakupem, nie mając żadnego pewnego źródła (bo mówimy o aucie używanym)
Ja robiłem kiedyś symulacje wypożyczania auta na wakacje. Niestety w moim przypadku się nie spina bo za dużo wyjazdów. Świetnie się spinało jeśli planowałeś 2 – 3 podróże w roku. Ma to niewątpliwe plusy
– zazwyczaj nowe i bogato wyposażone auta
– dopasowujesz do potrzeb – kamper, kombi, van co tylko chcesz
– nie musisz się martwić takim autem cały rok
– za niewielkie pieniądze dokupujesz all risk ubezpieczenie i możesz go nawet skasować.
minusy niestety bardziej psychologiczne
– wzrasta koszt samych wakacji (posiadając auto wyższe koszty życia na co dzień)
– nie masz tego auta – fajnie pojeździć ale boli jak płacisz i musisz oddać
– zaczynasz chcieć mieć takie auto na co dzień 🙂
Dla mnie w aucie tak naprawdę liczą się tylko dwie rzeczy:
– mocny silnik,
– bardzo sprawne hamulce.
Nie chodzi wcale o rozbijanie się po autostradach, tylko o bezpieczeństwo. Czasem po prostu musisz wyprzedzić (ciągnik na drodze, roboty drogowe, rowerzysta), i w tym momencie bardzo ważne jest to, byś zrobił to szybko i sprawnie. Im szybciej zjedziesz z przeciwnego pasa ruchu, tym lepiej dla ciebie. I do tego jest mi potrzebny mocny silnik.
Hamulce oczywiście analogicznie – w sytuacji gdy musisz hamować awaryjnie. Nieważne jak spokojnym kierowcą jesteś, zawsze może się zdarzyć sytuacja, że nagle MUSISZ ostro przyspieszyć albo ostro zahamować.
W obecnym aucie cieszę się też dość niskim spalaniem (ok. 6/100 na trasie w dieslu pod moją nogą, pod nogą męża bliżej 8/100) i wybitną pakownością 🙂 Jestem w stanie w jednym rzucie przeprowadzić całą kawalerkę. Bardzo się to przydaje na wszystkich wyjazdach, nie muszę się wykłócać o ilość butów 😀 Po prostu pakuję oddzielną torbę z butami, w końcu miejsce jest 😉
Za to mąż obecnie chce już naszego graciorka wymieniać i najlepiej na coś nowego – przede wszystkim argumentuje to bezpieczeństwem. Fakt, że jak pooglądasz crash testy nowych aut ze starymi, to działa na wyobraźnię… A nie masz wpływu na to, czy ktoś w ciebie wjedzie.
„i tu uważam, że zdecydowanie bezpieczniej jest po prostu przyjechać wspomniane 59000 km w 7 lat niż 200000 km”
Najbezpieczniej to jest wcale nie jeździć 😀 W moim przypadku dojazdy do pracy niewiele by zmieniły – najwięcej kilometrów trzebię na trasach. Jeden wypad w Tatry i z powrotem to 1400km, miesiąc dojazdów do pracy to 180km… Jeśli twoją radą jest „zorganizuj sobie życie tak, żeby nie jeździć w góry”, to khem, dziękuję, postoję 😉
Oczywiście że to nie jest moją radą. Jeśli musisz/chcesz/daje Ci to fun i Cię na to stać, to nawet jestem skłonny doradzić bezpieczniejsze auto, czemu nie. Dużo zależy od przebiegów, my też powoli będziemy się rozkręcali z podróżami urlopowymi z dziećmi autem i jeśli rzeczywiście to wypali (do tej pory maluchy miały straszną chorobę lokomocyjną, musieliśmy się mocno ograniczać lub wybierać inne środki komunikacji), to będziemy również myśleli o czym nowszym/bardziej bezpiecznym.
„i Cię na to stać”
Słowo klucz 🙂 Dobrze wiem, że nowe auto będzie trochę taką nową zabawką dla męża 😉 i z tego co wybiera, to dobrze wiem, że istnieją bezpieczniejsze i tańsze 😀 Ale chyba bardzo chce akurat takie, więc nie protestuję, bo potem ja będę wybierać lodówkę >:]
(…a lodówkę chcę taką wielką, dwudrzwiową i zamrażalnik dodatkowo obok tego :D)
No właśnie, najczęściej to właśnie facet „ciśnie” na nowsze/lepsze/droższe auto. Ja mam trochę inaczej, ale to chyba wynika z faktu, że sam rzadko auta używam, więc rzadziej mam z nim kontakt.
A mój woli rower 😀 kochany facet 😀
I bardzo słusznie 🙂
Auto temat rzeka 😉 Miałem i używane, mam i nowe z salonu. Używane kupione za 20 tys., sedan – przejeździłem nim 8 lat. Włożyłem w niego sporo, czasami mnie zawodził w najmniej oczekiwanym momencie. Gdy urodziło się dziecko sprzedałem, miałem już dość mechaników, tracenia czasu na naprawy i ciągła niepewność kiedy znowu coś padnie. A w zimie z małym dzieckiem już nie chciałem ryzykować wyjazdów w trasy. Kupiłem nowe – mini van za 80tys. Jeżdżę nim 4 lata, jednie raz do roku mnie trochę wkurza gdy muszę zapłacić ubezpieczenie oraz skorzystać z ASO. Teraz gwarancja już się skończyła, więc ASO chyba odpuszczę i będę go serwisował gdzie indziej. W ciągu 4 lat wydałem na ubezpieczenie i ASO 13 tys. Teraz będzie już mniej. Więcej wydatków nie było. Przebieg – robię około 10-15 tys. rocznie. Zamierzam nim bezstresowo przejeździć jeszcze jakieś 10 lat. Może i koszty są spore ale ile ja czasu i nerwów na tym oszczędzam 😉
Owszem, jak się człowiek stresuje czy auto dojedzie bez problemu tam gdzie chcesz, to każde finansowe argumenty odchodzą na bok. Tylko trzeba uważać, bo dziećmi to potrafimy sobie tłumaczyć naprawdę dużo ustępstw i mniej lub bardziej zbędnych zakupów, prawda? 😉
„Może i koszty są spore ale ile ja czasu i nerwów na tym oszczędzam 😉”
O to to. Jak podliczyliśmy ile kasy wkładamy rocznie w naprawy, to wychodzi, że nowe auto wcale nie jest dużo droższe… Szczególnie np. w leasingu.
I nie chodzi nawet o jakieś poważne awarie… Jak samochód ma kilkanaście lat, to po prostu wiadomo, że niektóre części trzeba wymienić. Np. jakiś czas temu zwyczajnie sparciał nam przewód hamulcowy, do domu dojeżdżaliśmy na ręcznym hamulcu, do mechanika zawiozła go już laweta… Laweta też kosztuje 🙁 Miesiąc później trzeba było wymienić czujnik od ABSu, a kolejny miesiąc później nawalił wysprzęglik. Teraz pewnie przez kilka miesięcy będzie spokój, a potem kolejna fala części, które się po prostu zużyją… A że sporo jeżdżę, to normalne, że się zużywa 😉
O dokładnych kosztach naszej eksploatacji (również napraw) w kolejnym motoryzacyjnym wpisie. Ale chyba nie będę odkrywczy jeśli powiem, że jeśli mało jeździsz, to te koszty wcale nie są rozdmuchane 😉 ale również im mniej kilometrów, tym droższy koszt pokonania każdego z nich.
kapiszon, wiesz, że serwisowanie samochodu na gwarancji w ASO nie jest obowiązkowe? a ceny zwykle w ASO wyższe
Witaj Wolny, fajnie, że wróciłeś do żywych.
Z bycia petrolheadem zostało mi czytanie Motoru i kilku blogów motoryzacyjnych. Na co dzień mam 206 z 2004 roku, rower na dojazdy do pracy i autobus na złą pogodę.
Jak mnie chcice na przejażdżkę czymś mocniejszym, to za kilkanaście-kilkadziesiąt EUR dzienne mogę sobie wypożyczyć auto. Na sylwestra wziąłem xc60, na ferie nowego grand cherokee. Zero zmartwień, wiem za co zapłaciłem (z góry!), oddaję kluczyki po tygodniu i nara.
Oj, ładne parę lat jeździłem 206, rocznik 2001, super autko, tylko zawieszenie kosztowne w eksploatacji, a jak przestałem nim jeździć (zaczął więcej stać niż jeździć), to już się niemal wszystko zaczęło spytać 🙁
Cześć Wolny, jednak wziąłeś AC? Kiedyś chyba pisałeś, że sam po prostu odkładasz składkę AC na własne konto i tworzysz sobie poduszkę w razie pechowej sytuacji. Skąd taka zmiana? Chcesz mieć po prostu totalny brak stresu i problemów, czy po prostu taniej wychodzi AC od ubezpieczyciela? Pisałeś też, że miałes kiedys stłuczkę – to przekonało Cię do AC? Ciekaw jestem po prostu powodów zmiany Twojej decyzji.
Pozdrawiam! 🙂
Cześć, uważny z Ciebie czytelnik 🙂 wziąłem AC po tym, jak na moim eksperymencie wyszedłem na zero lub trochę wtopiłem. Miałem zdarzenie, w którym przy prędkości ok 100km/h otarłem się o barierki (fota części uszkodzeń we wpisie). Miałem do wyboru to lub wpakować się pod tira… całość kosztowała mnie 2000zł, później z powrotem wróciłem do AC jak mi zaproponowali taką niską składkę. I tak dobrze, bo mogło skończyć się gorzej, nie tylko na szkodach finansowych, było blisko naprawdę grubego wypadku.
Ważące 1250 KM auto? Km? 😉
poprawione, dzięki za wyłapanie.
Toyota to super marka! Sam miałem do niedawna Priusa i bardzo byłem zadowolony. Niestety musiała zostać sprzedana w UK bo nie chciałem jeździć w Polsce z kierownicą po złej stronie 😉
Dbaj o tą Co’rolcię to posłuży pewnie jeszcze wiele lat.
Tani i leciwy samochód dobry jest na krótkie trasy. Niestety gdy robi się tysiące km (np trasa UK-PL-UK) to musiałem zrezygnować z taniości i bardziej przejść na niezawodność. Awaria auta na trasie to pewnie byłby ogromny stres i koszty w tysiącach, plus przy prędkościach na zachodnioeuropejskich autostradach również bardzo niebezpieczne.
Mamy z mężem podobne podejście. W ostatnim czasie musieliśmy pożegnać naszą Astrę i też sprzedawaliśmy opony które po niej zostały. Przy okazji dowiedzieliśmy się że opony mają „datę ważności”, maksymalnie do 10 lat, zwłaszcza zimowe. Sprzedawanie komuś 12-letnich opon to chyba jednak nie najlepszy pomysł 😉 Pozdrawiam
Cześć. Czemu tak uważasz? Każdy może sprawdzić datę produkcji na oponie, a ja dodatkowo w ogłoszeniu zaznaczyłem wyraźnie, kiedy były wyprodukowane. Według mnie to uczciwe podejście i nie ma w nim nic zdrożnego.
Z przyjemnością przeczytałam Twój post 🙂 jeżdżę 10-letnią Pandą, służy mi do pracy (zarabia na całe swoje paliwo) i przy okazji przeprowadzanego remontu do przewożenia różnych, oczywiście nie za dużych i nie za ciężkich, rzeczy. Mój samochód ma jakiś problem z izolacją, jeśli stoi na deszczu zaczyna szwankować elektronika. Problem udało się częściowo rozwiązać, w Pandzie zostały zainstalowane światła led, co odciążyło akumulator, który z racji jeżdżenia dużo na krótkie odcinki nie ma jak się dobrze naładować. Wydatki związane z samochodem? Seria od września ubiegłego roku: cewka, akumulator, światła LED, klocki i tarcze, cylider w hamulcu tylnym, płyn hamulcowy, razem około 650 zł, ALE wiem, że za te pieniądze nie kupiłabym nowego samochodu. Auto jest w dobrym stanie technicznym, ma przejechane 101.00 km. Niemniej jednak, jeśli okaże się, że występują problemy z elektroniką i body komputerem będę chyba rozważała jej sprzedaż. Obecnie mam włączoną kontrolkę silnika i okazjonalne objawy zepsutej cewki, ale bez jednoznacznej awarii mechanik nie jest w stanie rozpocząć naprawy. Uroki używania samochodu. Bardzo podoba mi się Wolny, że nie negujesz posiadania samochodu i ludzi poruszających się z wykorzystaniem czterech kółek. Osobiście, korzystam z mojej Pandzi również, gdy potrzebuję – sama bez męża -wybrać się po większe zakupy na rynek, czy do marketu. Jestem drobną kobietą i łatwiej mi przenieść 10-12 kg do samochodu niż 2-3 kilometry do domu 😉 Poza tym auto dzielnie stoi na parkingu, a ja jak tylko mogę wybieram nogi lub rower (niestety tylko w sezonie).
Wolny, ja tylko do pracy i z powrotem + okoliczne sklepy po drodze do domu to 20 tyś km rocznie (to liczone bez wakacji), sama wymiana oleju jest częsciej niż raz w roku ze względu na ilość km (sama oleju nie zmieniam więc dodatkowo pacę mechanikowi za usługę), opony też szybciej się zużywają przy większej ilości km. Ty masz też kolejny atut przy oszczędności na aucie czyli sprawdzone, pewne auto przejęte z rodziny, jakby nie patrzeć to kilkanaście tysięcy do przodu na start z autem plus pewność, ze nikt Cię robi w jajo wykorzystując Twoją nieznajomość materii w kwestii mechaniki.
Nie mogłem się powstrzymać… Każde moje kolejne auto jest starsze od poprzedniego… Obecnie – 24 letni Mercedes W124 kombi. Pół Europy już nim przejechałem. Nie zamienię na żadną nową „elektroniczną puszkę” zwaną „autem”…
Aż strach myśleć, jak bardzo cofniesz się następnym razem 😉
Trafił mi sie naprawdę świetny egzemplarz i jest szansa, że pojeżdżę nim już bardzo długo – plan jest co najmniej do jego pięćdziesiątki 🙂
Ale pomijając konieczność jakim jest auto w moim przypadku (tak naprawdę nawet dwa) – samochód to jest często duże obciążenie domowych budżetów i naprawdę można te pieniadze spożytkować o wiele lepiej. A wielu bierze na nie kredyty tylko po to żeby sie pokazać – głupota.
Maciek wszystko Ok i zgadzam się z Tobą w 100%, ale jest jeden mały problem takich samochodów czyli solidnych z normalnym silnikiem bez turbiny jest coraz mniej. Sam się zastanawiam co kupią niedługo amatorzy używek którzy się ze mnie śmieją że kupuje auta nowe. Ja im życzę powodzenia bo naprawy nowych silników kosztują średnio 5/10 tyś gratuluje i czekam z niecierpliwością i ciekawością:)
Po prosu zdroworozsądkowe podeście 😉
Sam śmigam Accordem z 2006 roku (dość dobrze wyposażony) benzyna 2.0 Sport i mam podobne przemyślenia … i powiem szczerze żadne nowe autko nie wchodzi w grę ;). I nawet po tych 13 latach nie widać zużycia samochodu …. Teraz produkują wyroby auto-podobne – utrzymujące serwisy -> autka na 5 lat – jednorazówki ;).
Zgadzam sie ze wszystkim. Sam śmigam 22 letnią astrą F 1.4 60km i to auto zostanie ze mną nawet jeśli bedzie kiedyś jakieś inne. Ten samochód jest niezawodny i zrobiony z dobrej blachy. Wyprodukowane dziś padną a on będzie jechał dalej.