Jednym z wpisów, który aktualnie znajduje się u mnie na warsztacie jest ten o kosztach, jakie wygenerował nasz samochód na przestrzeni ostatnich siedmiu lat. Samo zestawienie kosztów jest dość proste, natomiast wyciągnięcie z nich sensownych wniosków już niekoniecznie. Motoryzacja to temat rozległy, budzący mnóstwo emocji, a przede wszystkim: zawierający setki zmiennych, które bardzo utrudniają postawienie jakiejkolwiek uniwersalnej tezy. Wszystko tak łatwo podważyć… dlatego dzisiaj rozgrzewka, czyli raczej luźny wstęp do wspomnianego wpisu plus mała zajawka na sam koniec.
Na początek garść suchych faktów. Od ponad 7 lat jesteśmy w posiadaniu jednego auta (a jesteśmy 4-osobową rodziną), wyprodukowanego pod koniec 2004 roku w Japonii. Sedan, benzyna 1.6, wyposażenie to królujący wtedy „golas z ABS, elektrycznymi szybami z przodu i manualną klimą”. Przejęliśmy to auto na początku 2011 roku od mojego ojca, który wymieniał wtedy tego wysłużonego, 6-latka ze śmiesznym wręcz przebiegiem 69.000 km.
To auto przez ostatnie 7 lat więcej dni stało niż jeździło. Teraz to się zmieniło, bo Wolna zaczęła z niego korzystać odkąd podjęła znowu pracę (o tym niedługo). Mimo, że wcześniej auto było chyba ostatnim środkiem transportu, który wybieraliśmy, to dawało nam ono poczucie niezależności i sama świadomość, że możemy go użyć kiedy chcemy była sporą wartością dodaną, zwłaszcza po tym, jak dorobiliśmy się dzieci.
Argumenty, za które Polacy lubią swoje auta są co najmniej zastanawiające. Dynamika, sztywność zawieszenia, użyte materiały, nowoczesne systemy multimedialne, pozytywne emocje podczas jazdy, przyspieszenie, wygoda podróżowania i tak dalej. To pokazuje jak na dłoni, że auto już dawno przestało być zwykłym przedmiotem służącym do przemieszczania się pomiędzy punktem A i B (a być może nigdy nim nie było?). Ja nadal staram się pamiętać o jego pierwotnej funkcji, co pozwala mi na większe docenienie tego, co mam. Co zatem nadal cieszy mnie w naszym poczciwym 13-latku?
- Przede wszystkim, wygląda jak samochód – taki, który rysują dzieci w przedszkolu (a przynajmniej kiedyś malowały :)), a nie jak statek kosmiczny na kołach. On nie krzyczy, nie pręży się, nie próbuje udawać, nie tuszuje braków właściciela, nie wabi ani nie podkreśla niczyjego statusu. On, najzwyczajniej na świecie, czeka grzecznie aż ktoś do niego wsiądzie, żeby dać z siebie wystarczająco dużo, żeby podróż się udała. Tylko i aż tyle.
- Nasza Rolcia (Co’Rolla, czyli zdrobniale Rolcia, to chyba oczywiste :)) nigdy nas nie zawiodła. Miała kilka gorszych chwil, kiedy coś odmawiało posłuszeństwa, ale zawsze dowiozła nas do domu i nigdy nie była przyczyną większych wydatków.
- Utrata wartości tego auta jest wręcz śmiesznie niska. W momencie kupna na początku 2011 była warta mniej więcej 25 000 zł (czyli w 6 lat straciła około 60% wartości). Dzisiaj, w 2018 roku, mógłbym ją sprzedać za mniej więcej 11 000 – 12 000 zł (ubezpieczyciel wycenia na 12 000 zł z groszami). 13 500 zł w plecy w 7 lat, niecałe 2 000 zł rocznie, czyli tak zwane NIC.
- Co roku na przeglądzie technicznym słyszę to samo: mechanicznie super, to auto wcześniej zeżre rdza niż coś mu będzie dolegać. Sporadyczne korzystanie i autentyczne 128 000 km robi swoje. Rdzę rzeczywiście widać od strony podwozia, ale dopóki nie zagraża ona bezpieczeństwu, nie mam zbytniej motywacji do jej usuwania i zabezpieczania podwozia. Szkoda mi czasu, uważam że nie warto, a właściwy moment na zrobienie porządku w tym temacie i tak przegapiłem.
- Silnik nie padł ofiarą downsizingu i całkiem sensowne 1.6 110 KM (na papierze, 13 lat temu…) nadal sprawnie napędza to ważące 1250 kg auto i życia by mi nie starczyło, żeby go zajechać przy przebiegach, które robię. A że przed wyprzedzaniem trzeba zredukować bieg? No cóż – nie będę z tego powodu rozpaczał, wyprzedzam kiedy mogę, nie ryzykuję, nie mam już 20 lat i nie jestem singlem, panem świata 😉
- Mało elektroniki to nie tylko brak systemów, wygód i bajerów. To również brak elementów, które lubią wariować i się psuć. I dobrze.
Już dużo prościej być nie może. Instrukcja obsługi zupełnie niepotrzebna 🙂 - 15-calowe felgi to rozsądny kompromis, nie kosztujący bimbaliona przy wymianie opon na nowe. To auto ma jeździć, nie wyglądać! Za komplet opon zimowych dałem ostatnio całe 684 zł, a stare (nadal miały bieżnik, ale bałem się używać 12-letnich opon…) sprzedałem za 200 zł. Summa summarum: niecałe 500 zł za nowe opony. Do wielu aut zapłaciłbym tyle za jedną sztukę…
- Jeździłem w dłuższe trasy kilkunastoma innymi autami (czasem jako pasażer, czasem kierowca) i z całą stanowczością muszę stwierdzić, że „szału nie ma, d^*% nie urywa”. Oczywiście – pierwsze wrażenie zawsze jest pozytywne, jakaś odmiana, coś ładniejszego, bardziej współczesnego, jednym słowem: powiew świeżości. Ale po krótkiej podróży (a czasami wręcz po 2 minutach oglądania auta) stwierdzam „no big deal” i na dzień dzisiejszy nie zapłaciłbym tyle siana za chwilową radochę. Jakiś rok temu wsiadłem z Wolną do nowej Skody Octavii benzyna 1.4 150 KM, auto demonstracyjne udostępnione przez dealera (nie pytaj, co tam robiłem… ;)). Wnioski po godzinnej przejażdżce? Po prostu auto, w dodatku z problemami na niskich obrotach (downsizing + turbodziura…). A auto już mamy, no przecież :D. Chyba zbyt dużej zmiany oczekujemy przy przesiadce z samochodu wartego 11 000 zł do takiego wartego 80 000 zł.
- Mam 100% pewny przebieg i historię serwisowania. To auto od rodziny, więc nie wybiorę marki, modelu, typu nadwozia, silnika, wersji wyposażenia czy koloru… i co z tego? Jeździ, wiem o nim wszystko i czuję się pewniej niż w „nówce-sztuce-5-letniej-sprowadzanej-od-niepalącego-dziadka-z-Niemiec”. Często skreślamy możliwość kupna pewnego auta, które nie spełnia do końca naszych wymagań i kupujemy przysłowiowego kota w worku. To z jednej strony racjonalna decyzja, a z drugiej: taka, która może generować spore koszty.
- Rysy i niedoskonałości nadwozia pokazują jego charakter – dzisiejsze auta otoczone ze wszystkich stron czujnikami i kamerami nie mają szans choćby na kontakt z trawą. To trochę jak dzieci, które nigdy się dobrze nie nauczą biegać, dopóki nie zrobią „bam” odpowiednią ilość razy 😉
A zdarzały się i takie przygody… - Ubezpieczenie. W pierwszych latach 450 zł za samo OC, później – po pewnym zdarzeniu drogowym – przesiadłem się na OC+AC za jakieś 900 zł (w sumie! oczywiście AC z amortyzacją części i kilkoma innymi ograniczeniami), aktualnie – po podwyżkach OC, które dotknęły każdego – płacę 1 100 zł rocznie za OC+AC. Po co w 13-letnim aucie AC? Po pierwsze, kumulacja zniżek, po drugie jednak większa pewność, że drobny błąd nie będzie nas kosztował tyle, ile wynosi wartość auta. Po trzecie, 400 zł za AC (1000 zł – 600 zł za OC) to naprawdę niewiele.
- Zapewnia absolutny spokój emocjonalny. Staram się wygaszać potencjalne źródła stresu i nie dopuszczę do tego, żeby martwić się autem. Ukradną? trudno – kilka/kilkanaście (a nie kilkadziesiąt) koła w plecy, a prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest niemal zerowe (czyż nie lepiej ryzykować więzieniem grając o duże stawki zamiast kraść niewiele wartego staruszka?). Obiją, uderzą, porysują, wgniotą? Będę zniesmaczony przez 10 minut – nie dłużej. O 80 tysięcy na kołach bałbym się o wiele bardziej.
- Wymiana żarówki nie wymaga wizyty w serwisie. W przypadku niektórych aut – tak. Aha – żarówkę mam za kilka/kilkanaście złotych. Świeci, jak to żarówka… nie doświetla na zakrętach, nie tańczy i nie śpiewa – jest jak ma być.
- Muszę główkować. Bagażnik ma zaledwie 400 litrów i jest tak niepraktyczny, że przy pakowaniu 4-osobowej rodziny nawet na kilkudniowy wyjazd muszę się nieźle nakombinować. Wysoki próg załadunku, zawiasy wchodzące w przestrzeń bagażnika sprawiają, że zdarza mi się klnąć. Ale przestaję to robić, kiedy po zapakowaniu „pod korek” mogę jeszcze całymi godzinami wkładać drobiazgi w różne szpary. To trochę jak tetris. I proszę, jak łatwo przedstawić wadę jako zaletę 😉
- Klimatyzacja? Jest, nawet chłodzi jak trzeba. Jak nie trzeba, nie tykam, a już pewno nie wspomagam się nią na stałe. Wielostrefowa klimatyzacja automatyczna to wynalazek ukradziony obcym. Jeśli już wymyślono, że każdy może podróżować w innych warunkach temperaturowych, czemu nikt nie znalazł sposobu, żeby – podróżując wspólnie jednym autem – część pasażerów dojechała w góry, a część nad morze?
- Benzyna, która kiedyś płynęła w mojej krwi chyba całkiem wyparowała i dzisiaj patrzę na praktyczną stronę auta, pozwalając sobie na lekkie uśmiechy w stronę tych, którzy muszą jeździć wyżej (bo jest bezpieczniej!) lub za wszelką cenę chcą w aucie wyglądać jak milion dolarów. Kiedyś sam tego pragnąłem, dzisiaj wolę pracować nad sobą samym, dzięki czemu mogę dobrze wyglądać i czuć się bez zbędnych dodatków podnoszących powierzchowną atrakcyjność typu auto, ubrania czy gadżety.
- Po montażu bagażnika dachowego przestrzeń załadunkowa staje się więcej niż wystarczająca, daje nawet radę w remontach (płyty karton-gips, skrzydła drzwiowe? Żaden problem!), a i rower na przejażdżkę czy zawody przewiezie 😉
Ciekawe, czy powyższe argumenty „trafiły” do Ciebie. Zaznaczam, że wpis był bardzo subiektywny i miał raczej luźny charakter, a większą część przedstawionych przeze mnie zalet można bez większego problemu obrócić w wady. A ja sam, mimo doceniania każdej z powyższych zalet wcale nie zarzekam się, że w ciągu najbliższego roku-dwóch nie zmienię naszej Rolci na coś innego 🙂 Ale ważniejsze jest co innego: kilkunastoletni samochód nie musi być złomkiem, którego najlepiej jak najszybciej wymienić, bo się zaraz rozleci lub zacznie generować niebotyczne koszty (o nich następnym razem). To nadal może być pełnowartościowe auto, które sprosta wyzwaniom, które mu postawisz. Oczywiście, sąsiadowi nie zaimponujesz, zazdrości nie wzbudzisz, a może i cztery litery zaczną Cię boleć po kilkugodzinnej jeździe, jeśli regularny wysiłek fizyczny to nie Twój świat. Za to niemal pewne jest to, że użytkowanie takiego samochodu nie wpłynie tak negatywnie na Twoje finanse, jak wielu przypadkach które obserwuję, a które zdają się tylko potwierdzać tezę: „auto to potencjalnie największy i najostrzejszy gwóźdź do Twojej finansowej trumny”.
PS Zapomniałbym, miała być zajawka zdecydowanie bardziej merytorycznego wpisu dotyczącego kosztów związanych z posiadaniem auta. Jeden fakt zatem: przejechanie 59000 km (w ciągu 7 ostatnich lat) kosztowało nas niecałe 50 000 zł (wliczając absolutnie wszystko, łącznie z paliwem, ubezpieczeniem, naprawami, utratą wartości czy opłatami za autostrady). To jakieś 82 grosze za kilometr, czyli sporo taniej niż taksówki ;). Na resztę konkretów i całą masę mniej lub bardziej trafnych wniosków musisz poczekać co najmniej tydzień! Jeśli nie chcesz przegapić tego wpisu, zapraszam do zapisania się na newsletter z absolutną gwarancją braku spamu!
PS2 Jeśli chciałbyś dowiedzieć się, ile kosztowało nas auto na przestrzeni ostatnich 8 lat, koniecznie zajrzyj tutaj!