Kochani, dzisiaj nie będzie ani miło, ani grzecznie, ani nawet sympatycznie. Będzie za to sporo emocji i braku zrozumienia dla tych, którzy żerują na ludzkiej niewiedzy i nadużywają zaufanie, którym my – klienci – ich obdarzamy. W skrócie: poruszę temat planowanego postarzanie produktu, z którym ostatnio miałem nieprzyjemność obcować.
Ale do rzeczy. Jakieś 4 lata temu kupiliśmy inhalator. Dla tych, którzy nie mają dzieci: to takie niewielkie ustrojstwo z silniczkiem w środku, które służy do podawania leków w najczęściej chyba obecnie zalecanej postaci, czyli w formie aerozolu. Ehhh, miało być prosto, a wyszło jak zwykle. Ponieważ zdjęcie powie znacznie więcej, służę:
Inhalator dzielnie nam służył, po pewnym czasie przestał nawet przeszkadzać dość głośny dźwięk przez niego wydawany, wreszcie: był towarzyszem naszych wyjazdów. Niemal członek rodziny, chciałoby się rzec. I ten, za przeproszeniem, członek ;), jakiś tydzień temu wziął się i się zepsuł. Bez ostrzeżenia, bez wcześniejszych symptomów choroby, bez szans na rozmowę o tym, co mu dolega. Po prostu zdecydował, że przestanie generować tą smakowitą parę, którą zwykły się odurzać nasze pociechy.
Cóż było robić, potrzebna była operacja na otwartym sercu. Pierwsze spojrzenie: toż to przecież konstrukcja prostsza od cepa, mały silniczek, z tyłu wiatraczek co by się za bardzo nie grzał, a z przodu taki, znów muszę przeprosić – pierdolnik, zwany fachowo kompresorem, co to chodzi w tłoczku i robi pah pah pah. Taki magiczny generator pary, można by rzec.
W środku brud, jakby całość leżała co najmniej parę miesięcy pod nigdy nie odsuwaną w trakcie odkurzania kanapą 🙂 Podejście numer jeden polegało więc na gruntownym czyszczeniu. Ale nie byle jakim, o nie! Użyłem do tego sprężonego powietrza, więc inhalator został potraktowany po królewsku! Do tego przegląd i przeczyszczenie wszelkich otworów i rurek, sprawdzenie drożności. Wsio działa, zamykamy i czekamy na kolejną inhalację.
Hania tym razem była zadowolona, bo nie musiała wdziewać maski lorda Vadera: inhalator nie działał. Silniczek nadal pracował, chociaż tak jakby głośniej; coś tam się działo, ale głównego efektu (pary) brak. Niestety, wymagane będzie podejście numer dwa.
Kolejne hipotezy? Może silniczek zwolnił z biegiem czasu i nie pracuje teraz wystarczająco szybko, żeby wtłaczać powietrze przez rurkę. Dlatego wyciągnąłem broń większego kalibru: WD-40. Ja nie dam rady? Popsikałem obficie, przetestowałem, z zadowoleniem zauważyłem, że chodzi jak malina, niemal bez oporów, prawie że skonstruowałem własne perpetuum mobile, zamknąłem więc całość, włączyłem i… magii nadal nie uświadczyłem.
Co gorsza, całość odbyła się przy żonie i dzieciach, dlatego ta porażka zabolała szczególnie. Jak to, ja – złota rączka, bohater domu – nie potrafię nawet właściwie zdiagnozować usterki w tym prostym jak konstrukcja cepa urządzeniu? Podejście numer trzy, tym razem na spokojnie. Wszystko czyste, wszystko nasmarowane, wszystko chodzi gładko. Ale jak to dokładnie działa? No tak, silniczek działa, kręci tym oto kręciołem, który porusza tym małym tłoczkiem, popychając co chwilę co nieco powietrza do rurki.
I w tym momencie spłynęło olśnienie, a żarówka jaśniejąca nad moją głową oświetliła całe pomieszczenie. Prawdopodobnie magii brak, bo tłoczek się wyrobił, pojawiły się nieszczelności i do rurki dostaje się znacznie mniej powietrza niż powinno, bo reszta ucieka bokiem. Bliższe spojrzenie na tłoczek potwierdziło tą diagnozę. Ale ale… skąd te nieszczelności? Niieeeee, to niemożliwe, przecież to absolutnie nieprawdopodobne, żeby poprawność całego procesu zapewniał jedynie… kawałek papieru. Wycięty gustownie w kształt koła, nieco grubszy niż ten z bloku do rysowania, przylegający dobrze do ścianek cylinderka. Aż do czasu, kiedy ten wart ćwierć wietnamskiego Donga element nie postanowił się co nieco odkształcić, przez co spora część powietrza szła nie tam, gdzie trzeba.
Teraz było już z górki. Wystarczyło wziąć kawałek wszystko-jedno-czego (skoro kawałek papieru wytrzymał 4 lata, żadnych wyśrubowanych norm spełniać nie musiałem) i przyciąć owo COŚ do odpowiednich rozmiarów. Po 5 minutach pracy, cała rodzina wydała z siebie podniosłe „aaaaaahhhhhhh”, a nasz dzielny inhalatorek odzyskał swoją funkcjonalność.
Ja jednak nie byłem zadowolony ze swojej pracy. Nie mogłem być, bo zrozumiałem, że padliśmy ofiarą podstępnego i jakże ohydnego oszustwa. Przecież prostota tego sprzętu wręcz obliguje go do działania do-końca-świata-i-jeden-dzień-dłużej. Każdy z elementów, z których składa się ten inhalator powinien przetrwać zagładę nuklearną, a wnuki naszych dzieci powinny móc go używać do inhalowania swoich pociech. Każdy, oprócz jednego. Ten skrawek papieru, to NIC wycięte w kształt koła, od początku musiał być obliczony na konkretną żywotność. To nie przypadek, że padł akurat teraz. To nie przypadek, że w oryginalnym pudełku od inhalatora nie znaleźliśmy zapasowych papierków (przypominam: wartych tyle, co nic). To też nie przypadek, że przed trzecią próbą reanimacji tego sprzętu pomyśleliśmy: czas na nowy inhalator.
Bo taki przecież był cel tego, co zrobił producent: wprowadził jeden element, który miał się zepsuć po konkretnym czasie użytkowania tego urządzenia. Co ważne, ten czas nie może być krótszy niż gwarancja na urządzenie (zwykle 2 lata), ale ma być odpowiednio krótki, żeby klient regularnie dokonywał wymiany sprzętu. To tak zwane planowanie postarzanie produktu, które jest wszechobecne w obecnych czasach i przed którym raczej nie mamy się jak obronić. Niemal każdy sprzęt (głównie elektroniczny, ale nie tylko) w naszych domach został zaprojektowany w taki sposób, żeby padł po określonym czasie. Ale nie w żaden spektakularny sposób, w snopie iskier czy z głośnym BUM. Zamiast tego, odmówić posłuszeństwa ma jakaś drobnostka. Coś, co trudno zdiagnozować, do czego nie ma elementów zamiennych, czego nie opłaca się wymieniać lub dorabiać, bo kosztuje to za dużo czasu. Każda roboczogodzina jest sporo warta, a wartość kilkuletniej, używanej elektroniki jest na tyle mała, że po prostu lepiej kupić nowe zamiast reanimować to, co się zepsuło.
Przykłady można mnożyć. Zmywarka mojego szwagra odstawiła ostatnio podobny numer, mniej więcej po 7 latach użytkowania. Nasz odkurzacz odmówił posłuszeństwa również po 7 latach (chociaż również doprowadziłem go do ładu). Ale zastanawiam się, kiedy u nas zacznie się jazda bez trzymanki, skoro utrzymujemy 20-30 różnego rodzaju sprzętów w mieszkaniach, które posiadamy (nasze + na wynajem).
Tu zresztą nie chodzi tylko o drobne, nieopłacalne w naprawie awarie. To również szybkie zaprzestanie wsparcia produktów, brak aktualizacji do nowszych wersji i – co za tym idzie – problemy z dotychczasową funkcjonalnością. Lub brak nowych funkcjonalności w sprzęcie, który z powodzeniem mógłby je otrzymać, ale z powodów oczywistych, dostanie je wyłącznie nowsza generacja.
Najsmutniejsze jest to, że niewiele możemy na to poradzić. Z naprawą takiego inhalatora sobie poradziłem, zerwany kabel zasilający odkurzacza też jakoś ogarnąłem, ale wiem, że rozłożę ręce przy czymkolwiek bardziej skomplikowanym. Zmywarka, lodówka, piekarnik, płyta grzewcza, telewizor, drukarka… przykłady można mnożyć. I chociaż na razie nie mogę tego potwierdzić na podstawie doświadczenia, to podobno dzisiaj nie ma już sprzętów lepszych, trwalszych, bezproblemowych. Nie ma producentów, którzy dbając o swój wizerunek nie posuwaliby się do planowanego postarzania swoich produktów. My, klienci i tak nie jesteśmy wierni marce, więc czemu producent ma budować z nami długoletnią relację? Przecież lepiej napędzać rynek, a że ktoś się przejedzie na sprzęcie marki Bosch i wybierze Aristona? No problem, kto inny postąpi odwrotnie, więc pomiędzy producentami jest to sytuacja typu win-win.
Tylko co z nami, konsumentami? Czy możemy coś zrobić, żeby się ustrzec przed pułapkami, które zastawiają na nas producenci? Ja do tej pory praktykowałem podejście „podróży w czasie„, wybierając produkty z poprzednich roczników, a co za tym idzie: tańsze, oferujące mniejszą funkcjonalność, a zatem i mniej skomplikowane. Przykłady? Auto, aktualnie 13-letnie, w którym raczej nie ma co odmówić posłuszeństwa jeśli chodzi o elektronikę. Pralka, w której nie potrzebuję „time managerów”, wirowania w tysiącach obrotów ani funkcji suszenia ubrań. Piekarnik, który nie musi ważyć potraw i magicznie dobierać wszystkich parametrów na podstawie „szóstego zmysłu”. Przykłady można mnożyć, ale to podejście wcale nie jest rozwiązaniem. Przecież każdy nowy produkt, kupowany rok czy kilka lat po ostatnim, zwykle zawiera już wszystko to, co produkty z górnej półki te kilka lat temu i dodatkową masę nikomu niepotrzebnych funkcjonalności. Doskonale to widzę, kiedy raz na jakiś czas wyposażam jakieś mieszkanie i kupuję do niego sprzęty. I aktualnie rzeczywiście mam piekarnik z szóstym zmysłem, z której to funkcji po prostu nie korzystam – korzystam natomiast z zamykanych drzwiczek piekarnika, które od samej nowości nie funkcjonują jak powinny.
Dzisiaj już chyba nie ma ucieczki i czy chcemy tego czy nie, kiedyś wpadniemy w zastawione na nas sidła. Z drugiej strony, nie ma sensu przecież całkiem negować postępu i odcinać się od wszystkiego, co oferują coraz to nowsze generacje produktów. Gdzie jest jakiś sensowny balans? Tego jeszcze nie wiem. Może Ty pomożesz mi go znaleźć, a ja tymczasem pójdę sprawdzić, czy inhalator jeszcze działa… 🙂
PS Czasami mam wrażenie, że podejście „kup, zużyj, wymień” zastąpiło wcześniejsze „kup, dbaj, naprawiaj” nie tylko w odniesieniu do sprzętów czy elektroniki. W innych sferach życia, również osobistego, obserwujemy absolutną dewaluację poszanowania wartości i coraz powszechniejsze wybory na zasadzie „nie działa jak trzeba? Wyrzuć (względnie: porzuć), wymień na inny model”… ale to już temat na zupełnie inny wpis.
PS2 Jeśli chciałbyś szybciej dowiadywać się, co u mnie słychać, zapraszam do śledzenia mojego profilu na Instagramie. To tam ostatnio staram się dzielić mniej lub bardziej interesującymi szczegółami z mojego życia.