Zdecydowałem, że warto rozwinąć nieco temat diety, którego zajawkę mogliście przeczytać tutaj, kiedy kilka miesięcy temu powróciłem z nowymi siłami do blogowania. Postaram się przedstawić nasz sposób odżywiania i powiązać to zgrabnie z finansami oraz niezależnością finansową. Ten wpis jest też wstępem do tego, co za tydzień lub dwa: planuję przedstawić konkretną listę potraw, które będą pewną przeciwwagą dla niegdysiejszego wpisu pod tytułem „Obiad za 5 zł”.
Na początek chciałbym pokazać niedowiarkom, że dieta (nie tylko ta informacyjna) jest wręcz nierozerwalnie powiązana z niezależnością finansową, w szczególności z taką, jaką sami planujemy: aktywną, bez zbędnych zmartwień i z pewnością, że nasze ciała będą niemal tak dobrze przygotowane na różne ewentualności jak nasz portfel.
Fakty są takie, że pędzimy w stronę niezależności finansowej pełną parą, czy tego chcemy czy nie. Nie doszliśmy do tego etapu przez przypadek: to naturalny efekt wysokich zarobków i relatywnie niskich potrzeb, a także wieloletniego stosowania niezwykle prostej zasady „przychody > wydatki”. A także mniej lub bardziej udanych prób praktykowania minimalizmu, slow life i – najzwyczajniej na świecie – zdrowego rozsądku. Wiele naszych „dziwactw” ma pozytywne efekty zdrowotne; dobrym przykładem niech będą zimne kąpiele, korzystanie z roweru jako głównego środka transportu, również poza sezonem czy niecodzienne podejście do ogrzewania. To wszystko w pewien sposób wzmacnia i hartuje nasz organizm, którego dobra kondycja jest kluczowa do tego, żeby cieszyć się z dotychczasowych owoców pracy.
Po co komukolwiek góry pieniędzy czy całe portfolio mieszkań na wynajem, jeśli problemy zdrowotne (swoje lub bliskich) przesłaniają wszelką satysfakcję z osiągniętych celów finansowych, a same finanse nie są w stanie przywrócić tego, co najważniejsze? Z łatwością mogę sobie wyobrazić poważne, kosztowne choroby, które mogłyby zniweczyć nasze wieloletnie wysiłki. I mimo, że nie mamy szans w 100% zabezpieczyć się przed nieuniknionym, to jakiś czas temu skupiliśmy się na tym, żeby dbać o własne zdrowie w sposób zdecydowanie wykraczający ponad standard. W praktyce oznacza to, że:
- staliśmy się zapalonymi sportowcami-amatorami i przeznaczamy sporą część wolnego czasu oraz niemałe środki finansowe na to, żeby wzmocnić ciało i utrzymać dobrą kondycję mimo upływających lat. To mój ulubiony temat w ostatnim czasie, bo oprócz korzyści zdrowotnych, sport stał się moim największym hobby, które zapewnia mi mnóstwo energii i endorfin na co dzień.
- regularnie badamy się, mocno optymalizując koszt tej prewencji dzięki pakietom prywatnej opieki zdrowotnej fundowanych przez naszych pracodawców.
Dopiero co odebrane wyniki, strona pierwsza. Powtarzam takie badania mniej więcej raz na pół roku.
- zdecydowanie zmieniliśmy nawyki żywieniowe, o czym właśnie traktuje ten wpis.
Powiedziałbym, że wręcz wykonaliśmy swoistą rewolucję zdrowotną (o której pisałem tutaj) i opublikowany lata temu wpis „obiad za 5 zł” obecnie aż kłuje mnie w oczy. Dzisiaj widzę, jak mało warzyw oraz owoców jedliśmy i jak nierówne były proporcje między nimi, a produktami pochodzenia zwierzęcego. Masło, jaja, ser, śmietana, mięso – i to niemal dzień w dzień (a nawet kilka razy dziennie!), często smażone, rzadko pieczone czy gotowane na parze. Z jednej strony to nic dziwnego, tak zostaliśmy wychowani, tak nas nauczono, tak postępuje większość z nas i na pierwszy rzut oka nie ma w tym nic zdrożnego. Jeśli jednak poczyta się trochę (byle nie za dużo!) i rozejrzy dookoła to widać, że stres, brak ruchu oraz właśnie taka „standardowa” dieta (a raczej jej brak) to prosta droga do wyhodowania za kilkadziesiąt lat jednej z wielu chorób cywilizacyjnych, które coraz bardziej trapią ludzkość. To widać jak na dłoni, sam jestem w szoku każdorazowo po wizycie w którymś z centrów handlowych, których stali bywalcy są namacalnym potwierdzeniem tego, o czym piszę. A może to nie centra handlowe, a większe skupiska ludzi w ogólności? Mimo ewidentnej mody na zdrową dietę i bycie „fit” (którym sami ulegliśmy z pełną tego świadomością), ogół społeczeństwa raczej nadal podąża najkrótszą ścieżką do samounicestwienia – a przynajmniej takie czasami odnoszę wrażenie.
Dieta nie jest dla nas czymś, co ma pozwolić na szybkie zrzucenie kilogramów przez ograniczenie kaloryczności posiłków. Nie jest też czymś na chwilę, po czym będziemy chcieli wrócić do starych nawyków. Dieta w naszym przekonaniu to sposób odżywiania, który będzie zaspokajał nasze zapotrzebowanie na makro i mikroelementy, pozwalał na realizację celów (sportowych, wagowych, …), będzie smaczny, dobrze zbilansowany, w miarę racjonalny cenowo, a jednocześnie nie zabierający zbyt dużo czasu na stanie przy garach. Niemożliwe? Być może, ale do czegoś trzeba dążyć 😉
Sami zresztą weszliśmy w ten świat bardziej świadomego dbania o swoje ciało zdecydowanie zbyt późno – pierwsze 30-kilka lat naszego życia to było ślepe kopiowanie tego, czego nas nauczono w domach rodzinnych, tyle że w gorszej wersji, bo z mniejszą ilością ruchu niż kiedyś i z gotowaniem w oparciu o przetworzone produkty, od których niemal nie sposób dzisiaj uciec. Dopiero w połowie 2017 rozpoczęliśmy eksperyment pod tytułem „pełnoziarnista dieta roślinna” (lub – jak kto woli – weganizm). Pierwsze kroki wykonaliśmy po tym, jak naoglądaliśmy się trochę zbyt dużo wegańskiej propagandy, z której głównym wnioskiem był ten, że jesteśmy na drodze do zdecydowanie zbyt szybkiego samounicestwienia. To poskutkowało wycięciem z jadłospisu wszystkiego, co pochodzi od zwierząt, i to – dosłownie – z dnia na dzień. Bazowaliśmy na argumentach zdrowotnych – współczucie dla zwierząt było argumentem zdecydowanie niższej wagi, więc nie będę się tu silił na wmawianie nikomu, jak to płaczemy, kiedy widzimy w sklepie sztukę mięsa. Nie cierpimy, bo zostaliśmy wychowani w takiej a nie innej kulturze, w której ktoś kiedyś zdecydował, że świnka jest po to, żeby ją zjeść, a piesek po to, żeby go pogłaskać, a nie odwrotnie. Do tego w miarę postępującej industrializacji usunięto z naszych umysłów jakiekolwiek powiązanie pomiędzy tym, co na talerzu a tym, co w oborze, kurniku czy stodole. Jeśli nie widzimy cierpienia, procesu hodowli i uboju, a w sklepie oglądamy kawałek mięsa, który absolutnie nie przypomina zwierzęcia, to w naszej głowie nie pojawia się połączenie, które kiedyś było dla ludzi oczywiste. To szczególnie wyraziste dla mieszkańców dużych miast; dla nas krowa to atrakcja turystyczna podczas wakacji w jakimś pensjonacie na wsi, ewentualnie coś, co chcielibyśmy pokazać małym dzieciom, żeby wiedziały skąd się bierze to pyszne mleczko…
Mnie osobiście już tak subtelne oznaczenie każe dwa razy zastanowić się, zanim sięgnę po mięso…
Początki naszego weganizmu były… ciekawe, muszę przyznać. Po całych latach standardowej polskiej kuchni, powtarzanych w kółko potraw, tych samych sposobach ich przyrządzania, ciężko było się przestawić. Nie sztuką jest wyciąć z jadłospisu mięso czy inne produkty, sztuką jest zastąpić je, a jeszcze większą sztuką: zastąpić czymś sensownym. Tak, żeby dostarczyć organizmowi odpowiedniej liczby kalorii (warzywa mają zdecydowanie mniejszą gęstość kaloryczną niż nasze kochane mięsko). Wypełnij żołądek do połowy schabowym z ziemniaczkami, a prawdopodobnie poczujesz się syty (chociaż i tak zjesz jeszcze trochę, nie oszukujmy się ;)). Wypełnij żołądek ryżem z warzywami pod korek, a może poczujesz się najedzony. Zresztą kalorie to nie wszystko: sensowny rozkład makroelementów czy dostarczenie organizmowi odpowiednich mikroelementów i witamin, to dopiero wyzwanie, zwłaszcza w epoce jedzenia niskiej jakości (zarówno tego przetworzonego, jak i nie) i wszechobecnych reklam suplementów, z którymi chyba muszę się rozprawić w osobnym wpisie 😉 A weganinem możesz też zostać jedząc na co dzień frytki, chipsy i pijąc piwo, czasami zajadając jakimś przetworzonym „wege-mięskiem” położonym na pajdę białego chleba – nic prostszego, ale chyba nie o to chodzi, prawda?
Zaczęliśmy, chyba trochę na wyrost, od odrzucenia na dzień dobry zdecydowanej większości potraw, które dotąd spożywaliśmy (prawdopodobnie wszystkich z poprzedniego wpisu). Kiedyś bazowaliśmy na tym, co oczywiste dla większości z nas: kanapki kilka razy dziennie plus obiad jako jedyny ciepły posiłek. To chyba najmniejsza linia oporu i najprostszy sposób odżywiania. Kiedy odrzuciliśmy sery, wędliny i inne „kanapkowe oczywistości”, trzeba było to czymś zastąpić. Trzeba było się nauczyć gotować na nowo, ba – trzeba było nauczyć się robić zakupy na nowo! Na szczęście Wolna wsiadła ze mną ochoczo na tą łódkę, inaczej sobie tego nie wyobrażam. To Ona wymyślała większość nowych dań, buszowała w Internecie w poszukiwaniu inspiracji i wypróbowywała na nas samych nowe przepisy. Większość z nich była czasochłonna w przygotowaniu, ale to wynikało z tego, że dopiero raczkowaliśmy i brakowało nam doświadczenia, więc te wszystkie „pierwsze razy” musiały zabrać nieco czasu. Do tego 6 posiłków dziennie, których przygotowanie zajmuje pomiędzy 10 a 30 minut też robi swoje – to już nie kanapeczka przygotowana w 2 minuty.
Efekty jednak były niesamowite: otworzyliśmy się na nowe smaki i zapachy, zniknęła jakakolwiek senność/zmęczenie po posiłkach, byliśmy pełni energii i wiedzieliśmy, że absolutnie nie musimy się ograniczać, jeśli chodzi o ilości spożywanych porcji. Duże zmiany zauważyłem też w moich wynikach sportowych, i to już kilka dni po kuchennej rewolucji (przy niemal codziennym treningu takie coś naprawdę można ładnie wyłapać i zmierzyć). Długofalowo nastąpił u mnie niewielki spadek siły (siłownia, w szczególności wyciskanie), za to naprawdę spory wzrost wytrzymałości (bieganie, rower, basen itp.). Od kiedy przestaliśmy jeść produkty odzwierzęce wręcz zacząłem wierzyć, że mogę biec dowolnie długie dystanse, jeśli tylko odpowiednio odżywię organizm (chyba stąd moje zainteresowanie biegami ultra, których w tym roku posmakuję). To zasługa między innymi tego, że czułem się lekki… i taki też byłem. Spadek wagi był zdecydowanie zauważalny, mimo pilnowania kaloryczności. W przeciągu kilku tygodni zjechałem o 3 kg, dokładnie spisując wszystko, co jem i wmuszając w siebie co najmniej 3500 kcal dziennie. Ani ja, ani Wolna nie narzekamy na nadmiar zbędnych kilogramów i nie czuliśmy się dobrze z ich utratą. Utrata wagi to chyba jeden z głównych wabików weganizmu – według mnie jest niemal nieunikniona. I to nie ze względu na to, że na tej diecie nie można przytyć. To raczej wynik tego, że początki są trudne, trzeba nauczyć się mądrze jeść i dostarczać organizmowi tego, co potrzebuje. A jeśli nie przejdziemy na dietę roślinną w jakiś niezwykle profesjonalny sposób, to raczej będziemy uczyli się tego wszystkiego na własnych błędach i potknięciach. Uczyliśmy się więc, jedząc ponad miarę, a jednocześnie tracąc na wadze 🙂 Nie tak łatwo przejeść 3500 kcal na diecie roślinnej, o nie 🙂 To co najmniej 5 (często 6-7) posiłków niemal do syta i zmiana podejścia: trzeba bowiem zapomnieć o tym, żeby jeść, jak się jest głodnym, bo w ten sposób raczej nie dobijesz nawet do 3000 kcal. Ale za to… jakie dwójeczki są eleganckie, to chyba tylko weganin zrozumie 😉 Skoro już przy tym jesteśmy, to zaświadczam, że przemiana materii na diecie roślinnej jest aż za dobra! Zero problemów, ale przez pierwsze tygodnie, zanim organizm się przyzwyczai, lepiej miej toaletę w promieniu kilkudziesięciu metrów 😉
Koktail to z kolei wspaniały sposób na wrzucenie dodatkowych witamin, całej masy błonnika i przemycenie dzieciom czegoś zielonego (szpinak, jarmuż itp).
Po kilku tygodniach względnie kontrolowanego, wegańskiego chaosu wszystko się uspokoiło i weszliśmy w pewien rytm, przyzwyczailiśmy się do sytuacji i przestała ona być dla nas czymś dziwnym, wyjątkowym. Jednocześnie, z czasem ostrzeżenia lekarzy, które zmotywowały nas do przyjęcia tej diety zaczęły się oddalać, blaknąć. Od czasu do czasu pozwalaliśmy sobie na odstępstwa (okazjonalnie jajko czy kawałek sera), nadal nie tykając mięsa, do którego – o dziwo – absolutnie nas nie ciągnęło!
Jak jest teraz? Aktualnie nieco odpuściliśmy dietę wegańską: zarówno moje delegacje, jak i kilkutygodniowy remont przełożyły się na to, że robiliśmy odstępstwa coraz częściej, a kolejne 2 kg w dół w moim przypadku sprawiły, że powiedziałem STOP i wprowadziłem okazjonalne produkty pochodzenia zwierzęcego. Nadal trzymamy się bardzo zbilansowanej diety ze zdecydowaną przewagą produktów roślinnych, ale zwykle jeden posiłek w ciągu dnia zawiera coś, czego wcześniej bym nie zjadł (jajko, ser, bardzo rzadko: kiełbasa czy kawałek mięsa z indyka). Nie potrafię na tą chwilę określić, w którą stronę to u nas pójdzie, ale widzę, że wraz z pojawianiem się coraz większej liczby produktów sezonowych znowu mocno ograniczamy to, co pochodzi od zwierząt.
Ale nawet, jeśli nie mogę nazwać się weganinem z krwi i kości, to nie mam zamiaru czuć się z tym źle, bo wiem, że zbliżam się do najlepszej diety na świecie. A jej definicja brzmi: to dieta, która sprawia Ci przyjemność i na której chcesz „ciągnąć” całe lata. Jedzenie to nie tylko wrzucanie do gardła kawałków pożywienia – to coś zdecydowanie więcej. Nie umiałbym i nie chciałbym męczyć się na diecie, którą codziennie bym przeklinał. Przecież nie o to chodzi, jedzenie to przyjemność a nie konieczność! A czy będę w stanie to zaszufladkować, dołączyć do grona „modnych i lubianych”, czy może pozwolę sobie na okazjonalne ustępstwa (nawet w imię tak mało rozsądnego „bo tak!”), to sprawa całkowicie drugorzędna.
Myślę, że nasza aktualna dieta jest dość zbliżona do tego, co powyżej. Może za wyjątkiem nabiału, który jeszcze „przyciąłbym” o 50%.
Żeby jeszcze bardziej zoptymalizować nasze menu, w nadchodzących miesiącach planujemy wizyty lekarskie i wykonanie badań na alergię/nietolerancję na różnego rodzaju produkty spożywcze. Dzięki temu świadomie wyeliminujemy/wprowadzimy produkty, które nie tylko są dobre dla ogółu, ale które jak najbardziej współgrają z preferencjami naszych organizmów. Nie chcemy na ślepo brnąć w kolejne mody, w których diabłem jest gluten czy laktoza – jeśli nasze organizmy nie mówią nam „STOP”, to chyba nie ma co panikować i iść za stadem.
Jestem ciekawy, czy tego typu wpisy będą przyjęte równie ciepło jak te stricte o finansach. Już dawno przestałem poruszać tematy wyłącznie związane z niezależnością finansową i chyba przyzwyczaiłem czytelników również do tego, co naokoło. Zastanawiam się, ilu z Was świadomie kieruje swoim życiem, nie tylko w sferze finansów; czy dieta jest dla Was ważna, czy może kroki które podjęliśmy szufladkujecie jako ewidentne fanaberie?
PS Właśnie dobiłem do 200 osób obserwujących mój profil na Instagramie! Bardzo Wam wszystkim dziękuję i zapraszam kolejnych niezdecydowanych. To właśnie tam ostatnio najczęściej się udzielam i pokazuję, co się u mnie dzieje na co dzień, nie tylko w obszarze finansów.
Każdy powinien jeść tak jak mu pasuje 🙂
Mnie osobiście diety typu 5-6 posiłków dziennie nie przekonują i by mnie męczyły, mam wrażenie że musiałbym chyba siedzieć cały czas w domu i przygotowywać posiłki i jeść i nic innego nie robić 😉
Osobiście wyznaje zasadę że to organizm mówi mi kiedy mu czegoś brakuje, jak jestem głodny to jem 🙂 oczywiście jem jakieś śniadanie bo wiem że zgłodnieje, oraz obiad, i w międzyczasie podjem jakieś owoce, ale jak nie jestem głodny przykładowo wieczorem to po prostu nie jem kolacji co bardzo często ma miejsce 🙂
Zauważyłem też u siebie ciekawą zależność – czasem mam ochotę na słodycze i wtedy wiem że organizmowi czegoś brakuje, nie wiem czemu akurat słodycze ale jak się człowiek zaweźmie i zamiast słodyczy zje coś konkretnego, to ochota na słodycze przechodzi. Wydaje mi się że to jest często problem osób które jedzą dużo słodyczy, że po prostu nie odżywiają się treściwie i dają się porwać chwilowej pokusie którą tak na prawde dałoby się inaczej zapełnić i o niej w zasadzie zapomnieć.
To problem ludzi, którzy jedzą od przypadku do przypadku jak ja 😉 są dni gdy wychodzę z domu do pracy i wracam 14h później. I tak kilka dni pod rząd. Taki maraton naprawdę powoduje ultra ssanie i deficyt kaloryczny. Baa powoduje wręcz wybór pt spać czy robić jedzenie do pracy? I to jest naprawdę trudny wybór na który nie pomaga 'wystarczy się zorganizować’
Ale 14h bez jedzenia? Chyba nie mówisz poważnie…
Człowiek może przeżyć bez jedzenie 30 godzin. 14 godzin to nie jest wyczyn. Przy głodówkach 24 godzinnych można robić wszystko. Co nam każe jeść? Nasz wewnętrzny instynkt człowiak pierwotnego: jedze do pełna i wszystko, bo później będziesz głodować przez parę dni. Obecnych czas nie jest to prawdą, ponieważ za 10 minut będziesz miał jeszcze więcej jedzenia.
Regularne głodówki trenują naszą silną wolę i po 24 godzianch, zwykła marchewka smakuje jak najwspanialszy deser.
Wierzę, zresztą tak zwany IF (po naszemu po prostu głodówki, na przykład ograniczanie czasu w ciągu doby w którym jesz do 8-10 godzin) jest coraz bardziej popularny. Sam ostatnio nieco z tym eksperymentuję, wstając zazwyczaj koło 6-6:30 i nie jedząc nic przez pierwsze 2-3 godziny. Dzisiaj poszedłem biegać też na pusto, po 8 km wpadł banan żeby nie paść dalej.
Oczywiście, organizm często wysyła nam sygnały i sam zauważyłem, że warto uczyć się ich czytać i słuchać się tego, co chce nam powiedzieć. To też fajna umiejętność, która jest u mnie tym ważniejsza, że trenuję, więc dochodzą prośby organizmu o odpoczynek 🙂
14h jak najbardziej z jedzeniem, ale to najczęściej są kanapki i inne suche prowianty;-)
Juz ponad dwa lata temu tez przeslismy na diete roslinna. Czasami w ramach weekendu jemy ser, albo ciasto bez patrzenia co jest w srodku. I tyle.
Dzieki temu moj cholesterol spadl do 116, a coraz lepsze badania u lekarza tylko potwierdzaja, ze to byl dobry wybor.
Milo widziec, ze dokonaliscie podobnego wyboru i opisujesz to na blogu 🙂
A z ciekawości – jakaś suplementacja? Standardowo B12 i D czy coś jeszcze?
Tak, b12 oraz d3. B12 tak naprawde po roku zaczalem dopiero, a d3 tylko w zime.
Ostatnio zaczelismy brac omega 3 kwasy, po dlugim researchu. Istotne dla mozgu kwasy epa i dha.
Polecam mocno ksiazke Jak nie umrzec przedwczesnie, dr Gregera. Czytalem wiele ksiazek, ale to co napisal ma najwiekszy sens dla mnie i najlepiej sie czuje jedzac wedle jego rad. Plus swietnie opisuje dzisiejsze schorowane spoleczenstwo. Ma tez swietna strone nutritionfacts.com, gdzie na bierzaco dodaje nowe badania ze swiata nauki.
Heh, kojarzę go aż zbyt dobrze – ma mnóstwo filmów, bardzo sensownie gada, chociaż wszędzie te same historie i analogie powtarza, do znudzenia. I jakoś tak dziwnie mówi, że ziewam po chwili jego wykładu, więc mimo że szanuję jego pracę, to wielkim fanem nie jestem 😉
Bardzo dobry skład mają suplementy dla kobiet w ciąży. Szukałam czegoś, co pomogłoby mi uzupełnić niedobory i właśnie witaminki dla kobiet w ciąży są najlepsze 🙂
Ciekawe, ale wcale się nie dziwię. Tak samo z produktami kosmetycznymi, chociażby żele do kąpania. Też dużo bardziej wolę takie dla dzieci, mają zwykle dużo mniej dodatków, zupełnie przecież niepotrzebnych
Polecam książkę „Nowoczesne metody odżywiania” Colina Campbella- tematyka wypisz wymaluj jak powyżej 😉 Bardzo ciekawy wpis.
Cześć, to chyba ten sam od China Study? Jeśli tak, miał swój wpływ na nas 🙂
Dokładnie ten sam 😉
Oj niieeee – zerknąłem na niego, on jest jak najbardziej OK. Ja miałem na myśli dr. Gregora – ten to dopiero jest specyficzny 🙂
Hehehehe 😛 u mnie dzisiaj też o jedzeniu 😛 za 10 zł/dzień 😉
Czekałam na odświeżenie wpisu o odżywianiu. Biorę się za czytanie 😉
P.S. u mnie przepis na przepyszne jedzonko bez mięsa 😉 mam nadzieję że spróbujesz i Ci posmakuje. Totalny spontan a ja się zakochalam do szaleństwa 🙂
Zerknę później z ciekawością.
Czytałam Twojego bloga dawniej, teraz też tu zaglądam. Widzę, że zmieniło się u Ciebie wiele, ale jedna rzecz pozostaje ta sama. Macie z Wolną skłonności do popadania w skrajności. Jak się już na coś zafiksujesz, to na całego. A później trzeba się tłumaczyć, jak to onegdaj bywało…
Cześć, spostrzeżenia słuszne, ale wnioski już niekoniecznie. Ja na to patrzę w ten sposób, że rzeczywiście lubimy (szczególnie ja) przekraczać granice, iść kilka kroków dalej, tam gdzie inni się raczej nie zapuszczają. I wiesz co? Właśnie ta ciekawość i kwestionowanie tego, co „normalne” sprawia, że dokonujemy rzeczy, o których wielu powiedziałby „nie da się”. Więc ja bym to raczej postrzegał w pozytywnym świetle, a nie tylko jako powód do późniejszego tłumaczenia się. Pozdrawiam.
Wolny, da radę wrzucić przykładowe potrawy, które jecie? Bo w sumie brakuje mi tutaj właśnie tego, na co zamienić to co je się obecnie. Wy jesteście już bogaci w doświadczenia, chętnie bym przeczytał co się sprawdza, co można w miarę szybko przygotować, etc.
Dzięki!
Za tydzień lub dwa będzie dokładnie to, o czym piszesz. Całość byłaby zbyt długa, poza tym przygotowanie listy potraw (zdjęcie + składniki + rozkład na makro + kalorie + cena za porcję) zabiera tyle czasu, że to nie może być coś przy okazji. Pozdrawiam
Wypróbuj pęczak z prażonym słonecznikiem, natką pietruszki, zielonymi oliwkami, cebulką, pomidorem, ogórkiem, papryką konserwowa + dowolne przyprawy. Pyszności <3
Pęczak jest genialny <3
Kasze z warzywami to u nas standard, też możemy polecić 🙂
Hej! Bardzo lubimy diete roślinna, ale nadal jemy produkty odzwierzece. Jak na razie nie planujemy przejścia na weganizm, ale chetnie poczytam jak sobie radzicie na codzień – jakie produkty wybieracie zaleznie od pory rolu, polecane przez Was przepisy( najxhetniej proste i szybkie 🙂 jakie roslinne potrawy lubia Wasze dzieci.
Dzieki!
To już za tydzień/dwa, więc cierpliwości 🙂
Dobry temat, szczególnie w okresie wielu różnych majówek, grillów i innych wynalazków. Gdzieś usłyszałem że ponoć grillowanie to narodowy sport Polaków haha 😉
Szymon, ja uwielbiam grillowanie i ogniska 😀 Genialnie da się wypocząć niedaleko od domu i minimalnym nakładem finansowym 😉 To jak namioty nad jeziorem 😉
Fajnie jakbyście wrzucili przykładowy jadłospis z jednego tygodnia.
Za tydzień lub dwa będzie kilkanaście potraw, na podstawie których zobaczycie, jak teraz jemy.
Od 2-3 miesięcy staram się zastępować mięso w diecie większą ilością warzyw, owoców, nabiału, uwzględniam coraz więcej owoców morza, które uwielbiam – przyzwyczajenia z wymiany studenckiej zostały 🙂 Na początku miałem obawy o wysokość podaży białka, ale okazało się, że nie jest to żaden problem. Efekty są – czuję się trochę mniej ospały i mam więcej energii Do wegetarianizmu zdecydowanie mi daleko, bardziej skupiam się, żeby kupować jak najmniej przetworzone produkty i przygotowywać je w możliwie zdrowy sposób, głównie poprzez pieczenie, gotowanie, ewentualnie smażenie na minimalnej ilości oliwy/oleju.
Największy ubaw zapewniają komentarze rodziny, wszyscy śmieją się i dziwią, że przygotowuje sam swoje jedzenie, ważę składniki, liczę makro i kalorię i codziennie biorę pudełka do pracy. Mimo, że mieszkam z rodzicami, to jem w zupełnie inny (zdrowszy) sposób niż oni. Od kilku lat dalej nie mogą tego zrozumieć, a dla mnie to niesamowita frajda i duża satysfakcja, jak co tydzień wyczaruję jakieś nowe, smaczne i zdrowe danie. Poza tym samodzielne przygotowywanie posiłków daje mi duże oszczędności a i sylwetka coraz lepsza 🙂
Nie warto przesadzac z dietą. człowiek jest przystosowany do jedzenia różnych potraw w tym mięsa. rezygnacja na siłę prowadzi do większej liczby problemów niż korzyści. wyeliminujcie beznadziejne puste jedzenie, jak mocno przetworzone produkty, czysty cukier, w tym wszelkiego rodzaju słodziki coca-colę i tym podobne świństwa. wielu zaskoczę ale wyeliminuje też suple. suplementy To pic marketingowy. przyswajalność chemicznych substancji przez organizm jest minimalna. Tak samo w suplach ilosc skladnikow jest tak mala ze ich oddzialywanie na organizm jest minimalne. Z zalozenia nie zaszkodza ale ludzie kupia belkot marketingowy (wyrob medyczny idt) przejdźcie się po okolicy pokrzywa stokrotki liście maliny i mniszek lekarski i wiele innych roślin. Jak macie możliwość swieze wrowadźcie do jadłospisu . w ten sposób powrócicie na właściwą ścieżkę przetestowana przez setki pokoleń człowieka.
@Qazik
Głos rozsądku. Ostatnio w modzie są wszelkiego rodzaju „diety”, w zasadzie do wyboru do koloru. Problem tylko w tym że prawie wszystkie wiążą się z eliminacją jakichś produktów.
Gdyby tylko chodziło o eliminację tzw. „chemii” to jeszcze rozumiem czyli tzw. „powrót do natury” ale eliminowanie produktów, które ludzie naturalnie jedzą od tysięcy lat wydaje się co najmniej nierozsądne.
Zresztą pisanie o diecie czy sposobie odżywania a przy tym wspominanie o jakiejś „suplementacji” (czytaj: faszerowanie się inna chemią) samo przez się skreśla tego typu „dietę”.
Odżywianie polegać winno na takim doborze produktów, takim doborze pór posiłków, takim doborze ilości posiłków oraz takim doborze wielkości porcji (!) aby człowiek był w dobrym zdrowiu i stanie bez wspomagania jakimikolwiek dodatkami wprost z laboratorium chemicznego.
Jedzenie praktycznie co chwila (bo 6-7 posiłków to jest co chwila) i nie zwracanie uwagi na to czy jest się głodnym czy nie to już dla mnie jakieś absurdy:
Wolny pisze: „Nie tak łatwo przejeść 3500 kcal na diecie roślinnej, o nie. To co najmniej 5 (często 6-7) posiłków niemal do syta i zmiana podejścia: trzeba bowiem zapomnieć o tym, żeby jeść, jak się jest głodnym, bo w ten sposób raczej nie dobijesz nawet do 3000 kcal.”
Należy sobie odpowiedzieć na pytanie po co człowiek wogóle robi się głodny albo spragniony ? Bez powodu ?? Organizm nic nam tym nie „mówi” ? Nie należy na to zwracać uwagi ?
Zbieg okoliczności sprawił, że akurat w ostatnim numerze magazynu „Coaching” który czasem czytuję jest artykuł na temat tu poruszony. Tytuł: „Gdy dieta i sport stają się obsesją” – Coaching nr 3/2018, strona 80.
Artykuł bardzo trafnie opisuje jak niewinnie zaczynają się problemy z podejściem do diety czy sportu prowadzące do „ortoreksji” oraz do tzw. „triady atletek”. Długo by tu pisać bo cały artykuł jest ciekawy. Podtytuły artykułu: „Cienka granica”, „Z własnym jedzeniem na wesele”, „Złamania i urazy”, „Problem perfekcjonistów”, „Choroby przebrane za cnoty”. Serdecznie polecam całość.
Pozwolę sobie tylko na cytat z zakończenia artykułu:
„Pojawiają się problemy zdrowotne, czasem depresja. Niektórzy nazywają je 'chorobami pod przebraniem cnót’. Głównie dlatego, że zachowania takie jak dbałość o zdrową dietę i sportowy tryb życia cieszą się poparciem społecznym. Bo przecież ciężko krytykować kogoś, kto chce być zdrowy. Do tego takie zaburzenia są w pewnym sensie niewidzialne – o wiele łatwiej zauważyć osobę, która jest otyła niż kogoś, kto je tylko kiełki albo ćwiczy po dwie godziny dziennie. Tymczasem według statystyk opublikowanych przez amerykańską organizację Eating Disorder Coalition (EDC) w wyniku zaburzeń odżywiania co 62 minuty na świecie umiera jedna osoba.”
Najważniejsze to zdrowy rozsądek i umiar w podejściu do wszystkiego, najgorsze jest zafiksowanie się na jakimś punkcie bezkrytycznie.
Osoby chodzące z własnym jedzeniem na wesela, do restauracji, do znajomych lub wręcz unikające wogóle takich spotkań bo musiałyby zjeść tam „trujące” jedzenie to po prostu komiczne.
Cytujesz pewien artykuł, równie dobrze mógłbym zacytować kilka innych. I co z tego wyniknie? Według mnie niewiele, bo większość artykułów to szukanie sensacji i generalizowanie ( co zresztą sami tutaj niejednokrotnie robimy :)). Rozumiem Twoje podejście, ale nie do końca się z nim zgadzam: tzn. nie uważam, że jemy to samo i tak samo od tysięcy lat. Dzisiejsze jedzenie jest inne, przetworzone, wyprodukowane „na szybko” (zysk przede wszystkim…), naszpikowane różnymi cudami, a niekiedy i zmodyfikowane genetycznie. Jeśli przymykasz na to oko, Twoja sprawa, ja nastomiast staram się edukować w tej dziedzinie, bo ewidentnie widać, że ze zdrowiem rozwiniętych społeczeństw dzieje się coś niedobrego, i to nie od tysięcy lat, ale od kilkudziesięciu. Sami sobie zgotowaliśmy ten los. Wolę jednak być bardziej świadomy i zrozumieć te rozmaite „mody” żywieniowe, bo jeśli z każdej z nich wyciągnę choć odrobinę dobrego, to będę o tyle bogatszy w doświadczenie.
Uważam też, że bardzo łatwo powiedzieć „mnie to nie interesuje, nie dotyczy, to jest moda, ja w to nie wchodzę, będę żył jak do tej pory”. I jeśli Ci to pasuje to OK, natomiast często to dobra wymówka do tego, żeby odpuścić, mimo że staczamy się (świadomie lub mniej) po równi pochyłej. Ja osobiście spędzam jakieś 8-10 godzin dziennie przed ekranem monitora, w pozycji siedzącej, nie muszę się na co dzień w zasadzie ruszać z domu. Dodaj do tego słabą dietę i masz przepis na jedną z chorób cywilizacyjnych, być może już za kilka lat. Zobacz jak żyją ludzie: wszędzie tylko auto, pośpiech, stres, nieregularne jedzenie typu fast food. Jasne, można machnąć ręką i gnać dalej, organizm zniesie wiele, ale kiedyś się prawdopodobnie zbuntuje. Ja wolę prewencję niż późniejsze leczenie skutków lat zaniedbań.
Pozdrawiam.
@Wolny
Dzięki za podjęcie dyskusji 🙂
„Uważam też, że bardzo łatwo powiedzieć „mnie to nie interesuje, nie dotyczy, to jest moda, ja w to nie wchodzę, będę żył jak do tej pory”. I jeśli Ci to pasuje to OK, natomiast często to dobra wymówka do tego, żeby odpuścić, mimo że staczamy się (świadomie lub mniej) po równi pochyłej.”
A czy ja napisałem że to moje „jak do tej pory” jest jakoś niezdrowe ? złe ? tuczące ?
To moje „jak do tej pory” jest na tyle dobre że wielu „daje” mi sporo lat mniej lat niż w rzeczywistości mam.
Nie liczę kalorii, nie liczę zawartości witamin, nie ważę jedzenia, nie wychodzę z domu z jedzeniem (no chyba że czasem owoc zabiorę), nie mam „hopla” na punkcie jedzenia. Jem regularnie, zawsze bez pośpiechu i nie odbieram wówczas nigdy telefonów i nie jem żadnych gotowych dań ze sklepu. Wolę odrobinę cukru niż aspartam czy acesulfam K i zauważyłem że słodzików używają zazwyczaj otyli nie zwracając uwagi na to, że właśnie to może być jednym z powodów ich otyłości.
Wogóle obecnie najlepszy biznes to robią producenci jedzenia typu „light”, które więcej ma wspólnego z chemicznym laboratorium niż jedzenie nie będące „light”.
Light = mniej tłuszczu, za to tona cukru, w końcu trzeba czymś podbić smak utracony przez ograniczenie tłuszczu. Wystarczy zapamiętać tą regułę, a będzie dobrze. A jeszcze lepiej jak najbardziej ograniczyć kupowanie czegokolwiek, co ma skład, bo wtedy z założenia jest przetworzone. Oczywiście są granice: chleb, mąka, ryż, makaron i wiele innych, przecież to też nie rośnie w takiej formie na drzewie 🙂
Light to niestety nie tona cukru. Rzeczywiście mniej tłuszczu lub zero tłuszczu ale też i praktycznie zero cukru a za to wiele różnych chemicznych substancji które muszą zastąpić obydwie te rzeczy bo inaczej produkt nie nadawał by się wogóle do spożycia.
Ludzie nawet nie zdają sobie sprawy jak napychają kabzy producentom przy tym sobie jeszcze bardziej szkodząc.
Fakt, że ograniczenie kupowania produktów ze składem byłoby najprościej. Ale tak jak piszesz nie wszystko da się ominąć, chyba że człowiek żywiłby się tylko owocami, warzywami, nasionami i roślinami etc.
Pozdrawiam
„chyba że człowiek żywiłby się tylko owocami, warzywami, nasionami i roślinami etc.” – są i tacy, wierzę nawet że żyją w dobrym zdrowiu, jeśli robią to rozważnie.
@Wolny
Wracając do naszej długiej dyskusji z maja o ogrzewaniu wczoraj wpadł mi w oko artykuł a propos wyroku sądowego już w drugiej instancji odnoszącego się do bardzo podobnej sprawy.
https://finanse.wp.pl/wychladzanie-mieszkania-to-dzialanie-na-szkode-sasiadow-zycie-w-bloku-to-nieustanne-kompromisy-6319690862687873a
Parę cytatów:
„W 2017 r. łódzki sąd orzekł, że jeśli lokator zbyt rzadko włącza grzejnik lub nieustannie utrzymuje niską temperaturę, to może działać na szkodę sąsiadów oraz budynku.”
„Grzejniki w mieszkaniu emerytki ustawione były na minimalne wartości”
” Przede wszystkim jednak przyjemna dla ciała temperatura wynikała z tego, że mieszkanie kobiety dogrzewali sąsiedzi. W rezultacie płacili znacznie wyższe rachunki niż ona.”
Generalnie problemem w tej kwestii nie jest fakt, że ktoś chce mieć około 18 czy 20 stopni w swoim mieszkaniu tylko fakt, że za to nie płaci.
Przez to, że jedna osoba nie grzeje inna/inni musi płacić więcej za swoje ogrzewanie bo siłą rzeczy ogrzewa sąsiada, który nie chce płacić za swoje 18 czy 20 stopni co wyrok w zasadzie potwierdza.
Coraz więcej wspólnot i deweloperów instaluje właśnie termostaty które nie dają się skręcić poniżej pewnej wartości aby uniknąć tego typu sytuacji.
Działanie wspólnot/spółdzielni opiera się na rozporządzeniu opublikowanym w Dz.U. 2002 nr 75 poz. 690. Ustęp 6:
„6. Urządzenia, o których mowa w ust. 5, powinny
umożliwiać użytkownikom uzyskanie w pomieszczeniach temperatury niższej od obliczeniowej, przy czym nie niższej niż 16°C w pomieszczeniach o temperaturze obliczeniowej 20°C i wyższej.”
Cześć. Czytałem to wczoraj, uśmiechnąłem się, fajnie że podlinkowałeś. Ale żeby to coś zmieniło w postrzeganiu przeze mnie tematu… przyznam, że nie bardzo 😉
@Wolny
„Ja wolę prewencję niż późniejsze leczenie skutków lat zaniedbań.”
Ja się z tym jak najbardziej zgadzam. Lepsza prewencja niż leczenie.
Tylko dociekam bo nie rozumiem jak przy takim trybie życia (naprawdę dużo sportu, zimne kąpiele, niska temperatura w mieszkaniu (pomińmy kilka par skarpet), „zdrowe” jedzenie bez chemii, prawie bez mięsa etc etc) koszty leczenia we wpisie o kosztach życia 4 osobowej rodziny wyniosły 2398 zł rocznie i to prawie nie licząc wizyt u lekarzy (tylko 120 zł z tej kwoty – ale zapewne macie jakieś pakiety u pracodawców a to z kolei jest odejmowane z pensji więc to też dodatkowy koszt który należałoby dodać).
Moja rodzina także jest 4 osobowa i na leki i leczenie w zeszłym roku wydałem coś koło … 100 zł.
Praktycznie od wielu lat wcale nie chorujemy, nie licząc czasami jakiegoś katarku.
Dostrzegam małą chęć „wbicia szpili”, ale mimo wszystko odpowiem. Istnieją choroby, które są niezależne od trybu życia i wymagające stałego leczenia. I tak na przykład młodsza córka jest uczuleniowcem i ma już stwierdzoną astmę (ja również, pozdrawiam choroby naszej wspaniałej cywilizacji), więc pewna część tej kwoty idzie na leki do inhalacji. Dodatkowo, jeśli miałeś dzieci w wieku przedszkolnym, pewnie w pewnym okresie byłeś dobrze zaznajomiony z wszelkiego rodzaju bakteriami i wirusami, które pięknie mutują i przechodzą miedzy dziećmi i rodzicami, i na które prewencja, a nawet wysoka odporność czasami na niewiele się zdaje. Otóż my właśnie w tym momencie jesteśmy. Jeśli dodamy prewencję w postaci badań laboratoryjnych (u mnie nie wszystko jest w pakiecie od pracodawcy, Wolna nie miała wtedy pakietu) czy stomatologię, jedno do drugiego się sumuje. Pewnie jakbym przejrzał jeszcze raz wydatki wyszłoby coś jeszcze, jeśli będę miał „wenę” to zrobię to później, ale nie obiecuję. Nie o to chodzi przecież, raczej Ty chcesz udowodnić, że brakuje skuteczności w tym, co robimy, zatem nasza para idzie w gwizdek. Ja natomiast chcę… no właśnie, iść pobiegać aktualnie, więc kończę wywód.
Kwestii temperatury nie podejmuję, według mnie Twój ówczesny komentarz był zbyt jednostronny, nie mam zamiaru wchodzić w tą dyskusję. Zaznaczę tylko, że już od miesiąca chodzę po domu jedynie w krótkich spodenkach i koszulce, i tak jest mniej więcej przez 8 miesięcy w roku. Korona mi z głowy nie spada, jeśli przez pozostałe 4 włożę dodatkowo skarpety (nawet – okazjonalnie – drugą parę) i coś z długim rękawem.
@Wolny
„Dostrzegam małą chęć „wbicia szpili””
Chciałem tylko zwrócić uwagę, że nie ma między jednym a drugim spójności.
„Istnieją choroby, które są niezależne od trybu życia(…)”
Z tym się zgadzam, na przykład choroby genetyczne, dziedziczne etc. ale tego rodzaju choroby to jak sam napisałeś choroby „cywilizacyjne” a więc mają jakąś przyczynę.
Tu już nie chcę się zgłębiać bo to temat na wielogodzinną dyskusję.
” jeśli miałeś dzieci w wieku przedszkolnym(…)”
Tak, miałem i faktycznie coś tam troszkę chorowały ale naprawdę było tego nie wiele a młodsze dziecko nie chorowało wcale (także nie licząc katarków) bo już mieliśmy doświadczenie.
„(…) raczej Ty chcesz udowodnić, że brakuje skuteczności w tym, co robimy”
Coś w tym stylu, że brak spójności pomiędzy naprawdę zdrowym trybem życia (a przynajmniej takim o którym się pisze że jest zdrowy) a stanem zdrowia.
Szczerze pisząc to przy takiej diecie robiłbym osobiście badania jeszcze częściej bo można narobić sobie zdrowotnych kłopotów ale to tylko moja opinia.
Wspomniałem artykuł bo lubię każdą kwestię widzieć wielostronnie, nigdy nie opieram się tylko na zwolennikach jakiejś teorii, diety czy czegokolwiek innego, zawsze szukam informacji od oponentów bo to ważne. Dopiero znając argumenty i dane z obu stron można wyrobić sobie zdanie, opieranie się tylko na informacjach zwolenników z blogów, książek etc może prowadzić na manowce.
Ale to jest moje skromne zdanie i mogę się mylić bo ja się często mylę.
Jestem Ci naprawdę życzliwy i wogóle pozytywnie nastawiony do ludzi, zwróciłem uwagę na inny aspekt tej kwestii bo uważam że ważne aby być obiektywnym.
Ja rozumiem Twój sceptycyzm, natomiast sam jesteś mało obiektywny. Przykładowo, piszesz:
„Szczerze pisząc to przy takiej diecie robiłbym osobiście badania jeszcze częściej bo można narobić sobie zdrowotnych kłopotów ale to tylko moja opinia.” – czyli od razu zakładasz, że nasza obecna dieta jest „gorsza”, niebezpieczna, niesprawdzona, z Twoją natomiast wszystko w porządku, mimo że całe narody chorują na potęgę (dieta ma w tym spory udział). Zalecasz mi jeszcze częstsze badania nie będąc lekarzem i – prawdopodobnie – samemu nie badając się w takim stopniu co te kilka miesięcy. Ja staram się być obiektywny, pewnie nie zawsze mi wychodzi, ale nie jestem tutaj jedyny 😉 Pozdrawiam, życzliwie.
@Wolny
„Kwestii temperatury nie podejmuję, według mnie Twój ówczesny komentarz był zbyt jednostronny (…)”
Początkowo zastanawiałem się dlaczego nie odpowiedziałeś nic w tej kwestii i szczerze pisząc to sądziłem, że z zupełnie innego powodu… ale niestety się pomyliłem.
Napiszę tak – naprawdę cenię to jak piszesz o remontach (kawał dobrej roboty), o mieszkaniach, najmie etc. ale są kwestie jak np ogrzewanie z którym absolutnie się nie zgadzam.
Kiedy przeczytałem, że to właśnie mój komentarz w sprawie ogrzewania był wg Ciebie „jednostronny” to mnie naprawdę zatkało.
Napiszę tak aby być jasno zrozumianym: jeśli ktoś by mieszkał w domu indywidualnym i pisał że nie ogrzewa prawie wcale domu i ma w nim 14 stopni i chodzi po nim nawet bez ubrania to nic mi do tego (albo będzie mega odporny albo na okrągło chory z powodu pleśni i grzybów, jego wybór), natomiast jeśli piszesz publicznie że mieszkając w budynku wielorodzinnym nie ogrzewasz mieszkania to wystawiasz się na ocenę tego postępowania i przykro mi to pisać ale to właśnie zauważanie tylko siebie i swojego mieszkania bez zwracania uwagi na sąsiadów i ich rachunki za ogrzewanie to właśnie jest zachowanie „jednostronne”.
Z takimi rachunkami jak napisałeś (i to przy tak dużym mieszkaniu) jeszcze nigdy się nie spotkałem a naprawdę wiele mieszkań już „przerobiłem” i jako ich mieszkaniec i właściciel.
Pytanie brzmi następująco : Ile stopni byłoby w zimie w mieszkaniach gdyby wszyscy jak wy zakręcili kaloryfery ? 18 ? 17 ? 16 ? Nie znam odpowiedzi ale można by rozpropagować takie zwyczaje u sąsiadów i zrobić doświadczenie.
W takiej sytuacji jak opisujesz sąsiad może mieć kaloryfer tylko na „2” lub „3” na okrągło a i tak zapłaci o wiele więcej za ogrzewanie bo jego kaloryfery będą ciągle gorące z powodu tego że musi dogrzać niegrzejącego sąsiada. Termostat zrobi swoje.
Znam przypadek że wspólnocie udało się uzyskać pieniądze od tego typu lokatora (zwroty na poziomie 100 %!).
Generalnie nie interesuje mnie jak kto chodzi ubrany po mieszkaniu, ja widzę kwestię szerzej i uważam że takie zachowanie jest dwuznaczne moralnie i chwalenie się tym nie przystoi.
Ale to już tylko moja skromna opina oczywiście.
Pozdrawiam
Można na to patrzeć wielorako, Ty twierdzisz że patrzysz szerzej, że to dwuznaczne moralnie i tak dalej. To skrótowo: Nigdy nie miałem problemów z grzybem/pleśnią, to raz. Temperatura w zimie spada minimalnie do jakichś 18 stopni – kto powiedział i zadecydował, że 25 jest standardem i do tego powinniśmy dążyć, a nie właśnie 18? Ja wiem, poskromiliśmy przyrodę, pokazaliśmy jej swoją moc, później zamknęliśmy się w 4 ścianach i ciepło się tam trzymamy, byle tylko nie wyjść ze swojej nagrzanej strefy komfortu. Ale ja patrzę na to inaczej i uważam, że mam do tego prawo. Czy mam się podporządkować wspólnocie odnośnie temperatury, w której przebywam? Orwellem wręcz mi tu pachnie 🙂 Nie miałbym nic przeciwko ponoszeniu nieproporcjonalnie wysokich kosztów do grzania – zresztą nie pamiętam, czy aby w poprzedniej wspólnocie nie było jakiegoś bezzwrotnego minimum, które należało ponosić nawet jak się nie grzało.
Ograniczasz temat do ogrzewania, natomiast jest on szerszy. Weźmy przykładowo windę. Poczytaj, ile energii elektrycznej pobierają. Jej koszt pokrywa wspólnota, to są tak zwane koszty części wspólnych, prawda? A co, jeśli taki Wolny ma „widzimisię” i woli chodzić po schodach, nawet z małymi dziećmi, dla zdrowia? Może należałoby mu oddać jakąś część ponoszonych kosztów? A może zmusić do korzystania z windy, bo to powszechne i normalne, a wszelkie odstępstwa należy tępić? Brrrr… A może niech ten, kto mieszka na parterze płaci mniej niż ten na 8 piętrze? No ale ten z 8ego przecież prawie z domu nie wychodzi i woli schody, a ten z parteru jeździ 5 razy dziennie – on i jego cała rodzina, pojedynczo bo wygodniej. I tak można w nieskończoność.
Może trochę mnie poniosło, ale mam nadzieję że zrozumiałeś, o co mi chodzi. Postępuję w wielu aspektach inaczej niż ogół i nie wstydzę się tego, bo ogół zwykle racji nie ma 😉 Owszem, niektóre z tych aspektów powodują, że inni ponoszą dodatkowe koszty, inne: że ja płacę więcej „za innych”, tak po prostu jest jeśli mieszkasz we wspólnocie i korzystasz z dóbr wspólnych, a jednocześnie masz wolną wolę i również z niej aktywnie korzystasz.
@Wolny
„„Szczerze pisząc to przy takiej diecie robiłbym osobiście badania jeszcze częściej bo można narobić sobie zdrowotnych kłopotów ale to tylko moja opinia.” – czyli od razu zakładasz, że nasza obecna dieta jest „gorsza”, niebezpieczna, niesprawdzona, z Twoją natomiast wszystko w porządku,”
Czy to moje stwierdzenie co ja bym robił gdybym się tak odżywiał to brak obiektywizmu ? Tak bym po prostu robił, bo obawiałbym się o zdrowie.
Ja nie zakładam, że wasza dieta jest gorsza etc bo nie jestem u was w kuchni i nie widzę całości. Wyciągam wnioski bo sam pisałeś wcześniej o jakichś parametrach i suplementach a to znaczy że nie wszystko jest cacy.
Natomiast z moją „dietą” nic nie jest w porządku bo ja nie stosuję żadnej diety. Nic takiego nie pisałem.
Po prostu się odżywiam tak jak się odżywiam, niczego nie eliminuję, we wszystkim staram się zachować po prostu umiar i rozsądek.
„Zalecasz mi jeszcze częstsze badania nie będąc lekarzem”
Wolny, ja nikomu niczego nie zalecam bo nie jestem lekarzem. Napisałem tylko co ja bym robił gdybym był w takiej sytuacji. To tylko moja opinia:
„Szczerze pisząc to przy takiej diecie robiłbym osobiście badania jeszcze częściej”
Można by napisać – a Ty „zalecasz” jakąś dietę nie będąc dietetykiem. A przecież to nie prawda. Bo nie zalecasz ?
Pozdrawiam serdecznie
@Wolny
„Weźmy przykładowo windę. Poczytaj, ile energii elektrycznej pobierają. Jej koszt pokrywa wspólnota, to są tak zwane koszty części wspólnych, prawda? ”
Nie uważam żeby Cię poniosło. Napisałeś o faktach. Takie jest w Polsce prawo że każdy właściciel za części wspólne płaci równomiernie do swoich udziałów w danej nieruchomości i nie ma przy tym znaczenia czy z danej rzeczy korzysta czy też nie i w jakim zakresie. Dura lex sed lex.
Podam Ci bardzie „drastyczny” przykład: w jednym budynku gdzie mieliśmy mieszkanie były 3 garaże. Na początku te garaże należały do właścicieli mieszkań ale… jeden garaż został sprzedany niezależnie (osobna księga KW) i… właściciel garażu na zebraniu burzył się że musi płacić za: sprzątanie klatki schodowej, ogrzewanie i oświetlenie klatki, malowanie jej, odśnieżanie przed klatką etc podczas gdy… nawet przecież nie ma do niej klucza 🙂
Administrator mu odpowiedział że takie jest prawo a jeśli mu zależy to on dorobi mu klucz do klatki żeby mógł sobie po niej pochodzić 🙂
Cześć, dzięki za komentarz. Eliminacja pustego jedzenia, produktów przetworzonych i słodkości to pierwszy krok. Niektórzy nie wykonują nawet jego przez całe życie, inni chcą iść dalej. Co do suplementów, ogólnie jak najbardziej się zgadzam, natomiast czy Ty sam wiesz, co dostarczasz organizmowi i czy potrafisz dobrać dietę w taki sposób, żeby niczego Ci nie brakowało? Czy wiesz, jaki masz poziom chociażby żelaza czy witaminy D? Bo odrzucić wszystkie suplementy to jedno (wg mnie również w 95% dobry krok), ale potrafić wyciągnąć z pożywienia wszystko, czego trzeba to coś innego.
Ja jestem wegeterianinem pośrednim – jem tylko zwierzęta które są wegetarianami.
Osobiście jestem zwolennikiem diety paleolitycznej i redukcji węglowodanów. Głównie białko (mięso), tłuszcz (mięso, oleje), warzywa i trochę owoców. Tak jedliśmy przez setki tysięcy lat więc na mój chłopski rozum do takiej diety wyewoluowaliśmy.
Potwierdzasz regułę, że osoby, które zostają weganami nie z powodów etycznych tylko z innych względów prawie zawsze wracają do jedzenie produktów odzwierzęcych.
Hmmm, ciężko mi tu coś potwierdzać, nie znam statystyk, ciągle co nieco eksperymentujemy, dopiero raczkujemy w temacie. Wiesz, analogicznie jest z wieloma rzeczami: podejmujesz się czegoś dużego, ale po pewnym czasie spada nieco zapał i determinacja, więc odpuszczasz. Tak jest że wszystkim, chyba akurat weganizm nie jest żadnym wyjątkiem. Pozdrawiam
Mnie osobiście niesamowicie cieszy, gdy ktoś przywiązuje taką uwagę do diety i tego, co spożywa i jakiej jest to jakości. Ja już od ponad 4 lat patrzę dokładnie na to, co spożywam i zawsze staram się wybierać najmniej przetworzoną żywność i czuję się z tym (a wraz ze mną cała moja rodzina) fantastycznie! 🙂 Pozdrawiam!
Ja mam nadzieję, że będzie więcej wpisów tego rodzaju 😉 I trzymam kciuki za Wasze zdrowe odżywianie! Jako 8-latka przestałam jeść mięso (nie jadł go mój Dziadek i to wywarło na mnie wpływ). Wiele osób straszyło moich rodziców, że bez białka zwierzęcego będę mieć problemy zdrowotne, problemy rozwojowe – tymczasem nic takiego nie nastąpiło, wręcz przeciwnie 😉 Aktualnie okazjonalnie jem mięso (głównie ryby, drób), jajka, ale przede wszystkim korzystam z dobrodziejstwa świata roślin 🙂 Mimo powszechnego wzrostu świadomości żywieniowej nadal spotykam się z pytaniami ludzi, co jadam na co dzień, skoro prawie nie jem mięsa. Tymczasem zwykle okazuje się, że to mój sposób odżywiania jest bardziej urozmaicony niż pytających 😉 Niektórym wydaje się też, że niejedzenie mięsa to niepotrzebne umartwianie się, tymczasem są ludzie, którzy zwyczajnie mięsa nie lubią i mięso im nie służy. Natomiast jeśli już ktoś mięso je, to warto zadbać, aby pochodziło z dobrych źródeł, najlepiej w ogóle nie kupować wędlin (azotan potasu), lepiej piec samemu. Jakąkolwiek dietę stosujemy – czytajmy składy produktów i dbajmy o jakość kupowanego pożywienia. Nie kupujmy śmieciowego jedzenia. Kreujmy popyt w stronę wartościowych produktów.
Dla mnie to jest w ogóle dość niezrozumiałe, że kwestia diety jest tak kontrowersyjna. To, że ktoś je mięso wynika przeważnie z tego, że tak został wychowany od dziecka, jego ciało i umysł przyzwyczaiło się do tego typu jedzenia. Z warzywami jest analogicznie i to wcale nie jest tak, że mięso jest dobre, smaczne i naturalne. W naszej kulturze tak jest postrzegane, ale jeśli ktoś jest wychowany na warzywach to właśnie je uważa za pyszne, zdrowe i naturalne. Organizm się dość szybko przyzwyczaja do zmian (również w diecie), według mnie nie ma co krytykować, narzucać, potępiać. O ile staramy się żyć (i jeść!) świadomie, to jest ok. Według moich obserwacji jednak dieta standardowego mięsożercy ma niewiele wspólnego ze zdrowym, zbilansowanym i racjonalnym stylem życia. Raczej obserwuję podejście typu „mięso króluje, a te twoje warzywka są wręcz śmieszne”, tak jakby mięso było jakiegoś rodzaju uzależnieniem, wręcz religią. Dziwne.
Dokładnie tak! U mnie w rodzinie niejedzenie mięsa nie było niczym rewolucyjnym i ze względu na dziadka, zawsze były też przygotowywane urozmaicone potrawy niemięsne. Z kolei mój mąż został wychowany w typowym polskim kulcie schabowego i dla niego rezygnacja z mięsa jest jednak zbyt dużym wyrzeczeniem, więc ani ja nie zmuszam go całkowicie do przejścia na moją wizję żywienia, ani on mnie na swoją 🙂 Natomiast zdecydowanie dzięki mnie Mąż je więcej warzyw, a ja dzięki niemu przekonałam się do porannej jajecznicy 😉
Hej, Wolny! Czytam Cię od lat i kibicuję. 🙂 W wielu sprawach byłeś mi wielką inspiracją, dzięki!
Z tym.co napisałes wyżej się jednak nie zgodzę.
„To, że ktoś je mięso wynika przeważnie z tego, że tak został wychowany od dziecka, jego ciało i umysł przyzwyczaiło się do tego typu jedzenia”.
Mięso jest najlepszym znanym aktualnie źródłem białka i żelaza, nie tylko jeśli chodzi o ilość, ale w szczególności przyswajalnośc przez nasz organizm. Tu działała ewolucja i to ciężko oszukać. Nie jemy mięsa, dlatego że zostaliśmy tak wychowani, lecz zostaliśmy wychowani w kulturze mięsnej, ponieważ pierwotnie byliśmy mięsożercami, którzy stali się wszystkożerni. 🙂 Abstrahuję tu od ilości i jakości spożywanego mięsa, bo tu wiele można poprawic. Jednak każdy lekarz pediatra zaznaczał że mięso jest kluczowe jeśli chcemy naszego syna wyciągnąć z anemii. Owszem kasze są super, burak, brokuł, etc, ale mięso być musi.
Witam, mój pierwszy wpis:) Bardzo fajny post choć temat diet wegańskich jest dalej traktowany w Polsce trochę z uśmiechem na twarzy. Cóż co kraj to obyczaj. Także od kilku lat przerzuciliśmy się z żona na dietę wegetariańska i częściowo veganska. Przyznam że jemy czasami mięso ale jest to sporadyczne, także kilka razy w miesiącu jemy ryby. Do przejścia na taki styl życia skłoniły mnie po części takie kwestie jak animal welfare (choć ktoś może mnie nazwać hipokryta gdyż nasz pies je mięso) ale w głównej mierze jakość mięsa w dzisiejszych czasach (w zasadzie brak tej jakości). Co do benefitow zdrowotnych takowej diety wegetariańskiej bądź veganskiej, to nie ma tutaj żadnych wątpliwości. Jeżeli ktoś duka po angielsku badzd hiszpańsku to polecam stronkę nutritionfacts.org gdzie przedstawiane są aktualne i bardzo dogłębne badania na ten temat, ktore powinny rozwiac jakiekolwiek watpliwosci.
My aktualnie jesteśmy na etapie minimalizowania pszenicy w diecie. Która – niczym cukier – jest niemal wszędzie. I z której do tej pory czerpałem sporo energii jako miłośnik makaronów. Generalnie widzę, że każdy spożywczak/hipermarket to istne pole minowe, na którym trzeba być doświadczonym saperem – i to niezależnie od tego, czy jesz mięso, serki, czy wegańskie produkty przetworzone.