Wolnym Byc

Dieta a finanse.

Zdecydowałem, że warto rozwinąć nieco temat diety, którego zajawkę mogliście przeczytać tutaj, kiedy kilka miesięcy temu powróciłem z nowymi siłami do blogowania. Postaram się przedstawić nasz sposób odżywiania i powiązać to zgrabnie z finansami oraz niezależnością finansową. Ten wpis jest też wstępem do tego, co za tydzień lub dwa: planuję przedstawić konkretną listę potraw, które będą pewną przeciwwagą dla niegdysiejszego wpisu pod tytułem „Obiad za 5 zł”.

Na początek chciałbym pokazać niedowiarkom, że dieta (nie tylko ta informacyjna) jest wręcz nierozerwalnie powiązana z niezależnością finansową, w szczególności z taką, jaką sami planujemy: aktywną, bez zbędnych zmartwień i z pewnością, że nasze ciała będą niemal tak dobrze przygotowane na różne ewentualności jak nasz portfel.

Fakty są takie, że pędzimy w stronę niezależności finansowej pełną parą, czy tego chcemy czy nie. Nie doszliśmy do tego etapu przez przypadek: to naturalny efekt wysokich zarobków i relatywnie niskich potrzeb, a także wieloletniego stosowania niezwykle prostej zasady „przychody > wydatki”. A także mniej lub bardziej udanych prób praktykowania minimalizmu, slow life i – najzwyczajniej na świecie – zdrowego rozsądku. Wiele naszych „dziwactw” ma pozytywne efekty zdrowotne; dobrym przykładem niech będą zimne kąpiele, korzystanie z roweru jako głównego środka transportu, również poza sezonem czy niecodzienne podejście do ogrzewania. To wszystko w pewien sposób wzmacnia i hartuje nasz organizm, którego dobra kondycja jest kluczowa do tego, żeby cieszyć się z dotychczasowych owoców pracy.

Po co komukolwiek góry pieniędzy czy całe portfolio mieszkań na wynajem, jeśli problemy zdrowotne (swoje lub bliskich) przesłaniają wszelką satysfakcję z osiągniętych celów finansowych, a same finanse nie są w stanie przywrócić tego, co najważniejsze? Z łatwością mogę sobie wyobrazić poważne, kosztowne choroby, które mogłyby zniweczyć nasze wieloletnie wysiłki. I mimo, że nie mamy szans w 100% zabezpieczyć się przed nieuniknionym, to jakiś czas temu skupiliśmy się na tym, żeby dbać o własne zdrowie w sposób zdecydowanie wykraczający ponad standard. W praktyce oznacza to, że:

  1. staliśmy się zapalonymi sportowcami-amatorami i przeznaczamy sporą część wolnego czasu oraz niemałe środki finansowe na to, żeby wzmocnić ciało i utrzymać dobrą kondycję mimo upływających lat. To mój ulubiony temat w ostatnim czasie, bo oprócz korzyści zdrowotnych, sport stał się moim największym hobby, które zapewnia mi mnóstwo energii i endorfin na co dzień.
  2. regularnie badamy się, mocno optymalizując koszt tej prewencji dzięki pakietom prywatnej opieki zdrowotnej fundowanych przez naszych pracodawców.Dopiero co odebrane wyniki, strona pierwsza. Powtarzam takie badania mniej więcej raz na pół roku. 
  3. zdecydowanie zmieniliśmy nawyki żywieniowe, o czym właśnie traktuje ten wpis.

Powiedziałbym, że wręcz wykonaliśmy swoistą rewolucję zdrowotną (o której pisałem tutaj) i opublikowany lata temu wpis „obiad za 5 zł” obecnie aż kłuje mnie w oczy. Dzisiaj widzę, jak mało warzyw oraz owoców jedliśmy i jak nierówne były proporcje między nimi, a produktami pochodzenia zwierzęcego. Masło, jaja, ser, śmietana, mięso – i to niemal dzień w dzień (a nawet kilka razy dziennie!), często smażone, rzadko pieczone czy gotowane na parze. Z jednej strony to nic dziwnego, tak zostaliśmy wychowani, tak nas nauczono, tak postępuje większość z nas i na pierwszy rzut oka nie ma w tym nic zdrożnego. Jeśli jednak poczyta się trochę (byle nie za dużo!) i rozejrzy dookoła to widać, że stres, brak ruchu oraz właśnie taka „standardowa” dieta (a raczej jej brak) to prosta droga do wyhodowania za kilkadziesiąt lat jednej z wielu chorób cywilizacyjnych, które coraz bardziej trapią ludzkość. To widać jak na dłoni, sam jestem w szoku każdorazowo po wizycie w którymś z centrów handlowych, których stali bywalcy są namacalnym potwierdzeniem tego, o czym piszę. A może to nie centra handlowe, a większe skupiska ludzi w ogólności? Mimo ewidentnej mody na zdrową dietę i bycie „fit” (którym sami ulegliśmy z pełną tego świadomością), ogół społeczeństwa raczej nadal podąża najkrótszą ścieżką do samounicestwienia – a przynajmniej takie czasami odnoszę wrażenie.

Dieta nie jest dla nas czymś, co ma pozwolić na szybkie zrzucenie kilogramów przez ograniczenie kaloryczności posiłków. Nie jest też czymś na chwilę, po czym będziemy chcieli wrócić do starych nawyków. Dieta w naszym przekonaniu to sposób odżywiania, który będzie zaspokajał nasze zapotrzebowanie na makro i mikroelementy, pozwalał na realizację celów (sportowych, wagowych, …), będzie smaczny, dobrze zbilansowany, w miarę racjonalny cenowo, a jednocześnie nie zabierający zbyt dużo czasu na stanie przy garach. Niemożliwe? Być może, ale do czegoś trzeba dążyć 😉

Sami zresztą weszliśmy w ten świat bardziej świadomego dbania o swoje ciało zdecydowanie zbyt późno – pierwsze 30-kilka lat naszego życia to było ślepe kopiowanie tego, czego nas nauczono w domach rodzinnych, tyle że w gorszej wersji, bo z mniejszą ilością ruchu niż kiedyś i z gotowaniem w oparciu o przetworzone produkty, od których niemal nie sposób dzisiaj uciec. Dopiero w połowie 2017 rozpoczęliśmy eksperyment pod tytułem „pełnoziarnista dieta roślinna” (lub – jak kto woli – weganizm). Pierwsze kroki wykonaliśmy po tym, jak naoglądaliśmy się trochę zbyt dużo wegańskiej propagandy, z której głównym wnioskiem był ten, że jesteśmy na drodze do zdecydowanie zbyt szybkiego samounicestwienia. To poskutkowało wycięciem z jadłospisu wszystkiego, co pochodzi od zwierząt, i to – dosłownie – z dnia na dzień. Bazowaliśmy na argumentach zdrowotnych – współczucie dla zwierząt było argumentem zdecydowanie niższej wagi, więc nie będę się tu silił na wmawianie nikomu, jak to płaczemy, kiedy widzimy w sklepie sztukę mięsa. Nie cierpimy, bo zostaliśmy wychowani w takiej a nie innej kulturze, w której ktoś kiedyś zdecydował, że świnka jest po to, żeby ją zjeść, a piesek po to, żeby go pogłaskać, a nie odwrotnie. Do tego w miarę postępującej industrializacji usunięto z naszych umysłów jakiekolwiek powiązanie pomiędzy tym, co na talerzu a tym, co w oborze, kurniku czy stodole. Jeśli nie widzimy cierpienia, procesu hodowli i uboju, a w sklepie oglądamy kawałek mięsa, który absolutnie nie przypomina zwierzęcia, to w naszej głowie nie pojawia się połączenie, które kiedyś było dla ludzi oczywiste. To szczególnie wyraziste dla mieszkańców dużych miast; dla nas krowa to atrakcja turystyczna podczas wakacji w jakimś pensjonacie na wsi, ewentualnie coś, co chcielibyśmy pokazać małym dzieciom, żeby wiedziały skąd się bierze to pyszne mleczko…

Mnie osobiście już tak subtelne oznaczenie każe dwa razy zastanowić się, zanim sięgnę po mięso… 

Początki naszego weganizmu były… ciekawe, muszę przyznać. Po całych latach standardowej polskiej kuchni, powtarzanych w kółko potraw, tych samych sposobach ich przyrządzania, ciężko było się przestawić. Nie sztuką jest wyciąć z jadłospisu mięso czy inne produkty, sztuką jest zastąpić je, a jeszcze większą sztuką: zastąpić czymś sensownym. Tak, żeby dostarczyć organizmowi odpowiedniej liczby kalorii (warzywa mają zdecydowanie mniejszą gęstość kaloryczną niż nasze kochane mięsko). Wypełnij żołądek do połowy schabowym z ziemniaczkami, a prawdopodobnie poczujesz się syty (chociaż i tak zjesz jeszcze trochę, nie oszukujmy się ;)). Wypełnij żołądek ryżem z warzywami pod korek, a może poczujesz się najedzony. Zresztą kalorie to nie wszystko: sensowny rozkład makroelementów czy dostarczenie organizmowi odpowiednich mikroelementów i witamin, to dopiero wyzwanie, zwłaszcza w epoce jedzenia niskiej jakości (zarówno tego przetworzonego, jak i nie) i wszechobecnych reklam suplementów, z którymi chyba muszę się rozprawić w osobnym wpisie 😉 A weganinem możesz też zostać jedząc na co dzień frytki, chipsy i pijąc piwo, czasami zajadając jakimś przetworzonym „wege-mięskiem” położonym na pajdę białego chleba – nic prostszego, ale chyba nie o to chodzi, prawda?

Zaczęliśmy, chyba trochę na wyrost, od odrzucenia na dzień dobry zdecydowanej większości potraw, które dotąd spożywaliśmy (prawdopodobnie wszystkich z poprzedniego wpisu). Kiedyś bazowaliśmy na tym, co oczywiste dla większości z nas: kanapki kilka razy dziennie plus obiad jako jedyny ciepły posiłek. To chyba najmniejsza linia oporu i najprostszy sposób odżywiania. Kiedy odrzuciliśmy sery, wędliny i inne „kanapkowe oczywistości”, trzeba było to czymś zastąpić. Trzeba było się nauczyć gotować na nowo, ba – trzeba było nauczyć się robić zakupy na nowo! Na szczęście Wolna wsiadła ze mną ochoczo na tą łódkę, inaczej sobie tego nie wyobrażam. To Ona wymyślała większość nowych dań, buszowała w Internecie w poszukiwaniu inspiracji i wypróbowywała na nas samych nowe przepisy. Większość z nich była czasochłonna w przygotowaniu, ale to wynikało z tego, że dopiero raczkowaliśmy i brakowało nam doświadczenia, więc te wszystkie „pierwsze razy” musiały zabrać nieco czasu. Do tego 6 posiłków dziennie, których przygotowanie zajmuje pomiędzy 10 a 30 minut też robi swoje – to już nie kanapeczka przygotowana w 2 minuty.

Efekty jednak były niesamowite: otworzyliśmy się na nowe smaki i zapachy, zniknęła jakakolwiek senność/zmęczenie po posiłkach, byliśmy pełni energii i wiedzieliśmy, że absolutnie nie musimy się ograniczać, jeśli chodzi o ilości spożywanych porcji. Duże zmiany zauważyłem też w moich wynikach sportowych, i to już kilka dni po kuchennej rewolucji (przy niemal codziennym treningu takie coś naprawdę można ładnie wyłapać i zmierzyć). Długofalowo nastąpił u mnie niewielki spadek siły (siłownia, w szczególności wyciskanie), za to naprawdę spory wzrost wytrzymałości (bieganie, rower, basen itp.). Od kiedy przestaliśmy jeść produkty odzwierzęce wręcz zacząłem wierzyć, że mogę biec dowolnie długie dystanse, jeśli tylko odpowiednio odżywię organizm (chyba stąd moje zainteresowanie biegami ultra, których w tym roku posmakuję). To zasługa między innymi tego, że czułem się lekki… i taki też byłem. Spadek wagi był zdecydowanie zauważalny, mimo pilnowania kaloryczności. W przeciągu kilku tygodni zjechałem o 3 kg, dokładnie spisując wszystko, co jem i wmuszając w siebie co najmniej 3500 kcal dziennie. Ani ja, ani Wolna nie narzekamy na nadmiar zbędnych kilogramów i nie czuliśmy się dobrze z ich utratą. Utrata wagi to chyba jeden z głównych wabików weganizmu – według mnie jest niemal nieunikniona. I to nie ze względu na to, że na tej diecie nie można przytyć. To raczej wynik tego, że początki są trudne, trzeba nauczyć się mądrze jeść i dostarczać organizmowi tego, co potrzebuje. A jeśli nie przejdziemy na dietę roślinną w jakiś niezwykle profesjonalny sposób, to raczej będziemy uczyli się tego wszystkiego na własnych błędach i potknięciach. Uczyliśmy się więc, jedząc ponad miarę, a jednocześnie tracąc na wadze 🙂 Nie tak łatwo przejeść 3500 kcal na diecie roślinnej, o nie 🙂 To co najmniej 5 (często 6-7) posiłków niemal do syta i zmiana podejścia: trzeba bowiem zapomnieć o tym, żeby jeść, jak się jest głodnym, bo w ten sposób raczej nie dobijesz nawet do 3000 kcal. Ale za to… jakie dwójeczki są eleganckie, to chyba tylko weganin zrozumie 😉 Skoro już przy tym jesteśmy, to zaświadczam, że przemiana materii na diecie roślinnej jest aż za dobra! Zero problemów, ale przez pierwsze tygodnie, zanim organizm się przyzwyczai, lepiej miej toaletę w promieniu kilkudziesięciu metrów 😉

Koktail to z kolei wspaniały sposób na wrzucenie dodatkowych witamin, całej masy błonnika i przemycenie dzieciom czegoś zielonego (szpinak, jarmuż itp).

Po kilku tygodniach względnie kontrolowanego, wegańskiego chaosu wszystko się uspokoiło i weszliśmy w pewien rytm, przyzwyczailiśmy się do sytuacji i przestała ona być dla nas czymś dziwnym, wyjątkowym. Jednocześnie, z czasem ostrzeżenia lekarzy, które zmotywowały nas do przyjęcia tej diety zaczęły się oddalać, blaknąć. Od czasu do czasu pozwalaliśmy sobie na odstępstwa (okazjonalnie jajko czy kawałek sera), nadal nie tykając mięsa, do którego – o dziwo – absolutnie nas nie ciągnęło!

Jak jest teraz? Aktualnie nieco odpuściliśmy dietę wegańską: zarówno moje delegacje, jak i kilkutygodniowy remont przełożyły się na to, że robiliśmy odstępstwa coraz częściej, a kolejne 2 kg w dół w moim przypadku sprawiły, że powiedziałem STOP i wprowadziłem okazjonalne produkty pochodzenia zwierzęcego. Nadal trzymamy się bardzo zbilansowanej diety ze zdecydowaną przewagą produktów roślinnych, ale zwykle jeden posiłek w ciągu dnia zawiera coś, czego wcześniej bym nie zjadł (jajko, ser, bardzo rzadko: kiełbasa czy kawałek mięsa z indyka). Nie potrafię na tą chwilę określić, w którą stronę to u nas pójdzie, ale widzę, że wraz z pojawianiem się coraz większej liczby produktów sezonowych znowu mocno ograniczamy to, co pochodzi od zwierząt.

Ale nawet, jeśli nie mogę nazwać się weganinem z krwi i kości, to nie mam zamiaru czuć się z tym źle, bo wiem, że zbliżam się do najlepszej diety na świecie. A jej definicja brzmi: to dieta, która sprawia Ci przyjemność i na której chcesz „ciągnąć” całe lata. Jedzenie to nie tylko wrzucanie do gardła kawałków pożywienia – to coś zdecydowanie więcej. Nie umiałbym i nie chciałbym męczyć się na diecie, którą codziennie bym przeklinał. Przecież nie o to chodzi, jedzenie to przyjemność a nie konieczność! A czy będę w stanie to zaszufladkować, dołączyć do grona „modnych i lubianych”, czy może pozwolę sobie na okazjonalne ustępstwa (nawet w imię tak mało rozsądnego „bo tak!”), to sprawa całkowicie drugorzędna.

Myślę, że nasza aktualna dieta jest dość zbliżona do tego, co powyżej. Może za wyjątkiem nabiału, który jeszcze „przyciąłbym” o 50%.

Żeby jeszcze bardziej zoptymalizować nasze menu, w nadchodzących miesiącach planujemy wizyty lekarskie i wykonanie badań na alergię/nietolerancję na różnego rodzaju produkty spożywcze. Dzięki temu świadomie wyeliminujemy/wprowadzimy produkty, które nie tylko są dobre dla ogółu, ale które jak najbardziej współgrają z preferencjami naszych organizmów. Nie chcemy na ślepo brnąć w kolejne mody, w których diabłem jest gluten czy laktoza – jeśli nasze organizmy nie mówią nam „STOP”, to chyba nie ma co panikować i iść za stadem.

Jestem ciekawy, czy tego typu wpisy będą przyjęte równie ciepło jak te stricte o finansach. Już dawno przestałem poruszać tematy wyłącznie związane z niezależnością finansową i chyba przyzwyczaiłem czytelników również do tego, co naokoło. Zastanawiam się, ilu z Was świadomie kieruje swoim życiem, nie tylko w sferze finansów; czy dieta jest dla Was ważna, czy może kroki które podjęliśmy szufladkujecie jako ewidentne fanaberie?

PS Właśnie dobiłem do 200 osób obserwujących mój profil na Instagramie! Bardzo Wam wszystkim dziękuję i zapraszam kolejnych niezdecydowanych. To właśnie tam ostatnio najczęściej się udzielam i pokazuję, co się u mnie dzieje na co dzień, nie tylko w obszarze finansów.

Exit mobile version