Po moich ostatnich zwierzeniach, tematy finansowe chwilowo idą w odstawkę, a zamiast tego postaram się przekonać Cię, że czasami warto, mimo że się nie opłaca. Będzie też o człowieku, jako o turyście, który skupia się głównie na konsumowaniu i braniu, zupełnie zapominając o tym, żeby dać coś od siebie. A także o tym, jak pchnąć ducha w przedmioty, którymi się otaczamy i właściwie po co to wszystko. Jak ja lubię dawać do myślenia, zarówno sobie, jak i Wam 🙂
Ale najpierw historia jednej ściany. Jakiś czas temu byliśmy z dziećmi na urodzinach córki sąsiadów. Dzieciaki jak zwykle szalały, dorośli rozmawiali o wszystkim i o niczym. W pewnym momencie zainteresowaliśmy się jedną ze ścian, która była wykończona „z przytupem”: coś a’la nowoczesny parkiet w jodełkę, tyle że na całej ścianie. Efekt: więcej niż ciekawy. Mniej więcej taki, jak poniżej:
Komentarz sąsiadów jednak nie współgrał z tym, co było widać: owszem, cieszyli się z efektu, ale z biegiem czasu to zeszło na drugi plan, natomiast najbardziej żywym wspomnieniem było opóźnienie całej przeprowadzki do nowego mieszkania o 2 tygodnie i zdecydowanie większe koszty niż planowane, które ponieśli. Hmmm… czy to nie dziwne, że zamiast na piękno tego przedmiotu, te osoby większą uwagę zwracają na problemy, których źródłem była kiepska ekipa, przeciągająca pracę w nieskończoność i wyciągająca rękę po kolejne dopłaty? A ponieważ sami „odpicowaliśmy” jedną ze ścian w naszym mieszkaniu, zaskoczyły mnie diametralnie inne wnioski i emocje, które pojawiają się we mnie, kiedy patrzę na to dzieło:
Otóż ja widzę propozycję i projekt Wolnej, Jej zapał i przekonywanie mnie, że „warto”. Pamiętam też moje wątpliwości i trudny wybór pomiędzy „pomalować w godzinę” vs „wzmocnić ścianę, kupić materiałów za 1500 zł i spędzić kilka dni na realizacji”. Koniec końców, decyzja zapadła. Przez kolejne dni przygotowywałem ścianę, planowałem rozmieszczenie cegiełek, rysowałem linie przed ich położeniem, a później – razem z kuzynem, sącząc z wolna piwo – układaliśmy te 500 'pseudo-cegiełek’, mozolnie przyklejając je do ściany. Po 3 dniach brakowało już tylko fugi, która miała pójść w mig… i zabrała kolejne 2 dni cennego czasu 🙂
Dzięki temu patrząc na efekt końcowy nadal (po 3 latach!) czuję radość (żeby nie powiedzieć: dumę) z tego projektu. Wspominam też pot, ciężką pracę, wypite piwa i setki przekleństw, że to cholerstwo tak wolno idzie. Ale duma z efektu końcowego zawsze wysuwa się na pierwszy plan. I nieważne, że nasza ściana (czy całe mieszkanie) nie jest tak efektowna i gustowna jak sąsiadów (bo nie jest, bez dwóch zdań). Ważniejsze, że jest coś, czego nie widać gołym okiem i co nie zależy od tego, ile złotówek pochłonął sam remont. Bo satysfakcja z dobrze wykonanej pracy, w którą włożyło się sporo czasu, zaangażowania i trudu jest znacznie większa niż ta, kiedy „jedynym” wkładem w efekt końcowy było odliczenie odpowiednio grubego pliku złotówek i wręczenie go ekipie budowlanej. Nawet, jeśli samo ich zarobienie było okupione ciężką pracą, nadgodzinami czy kolejnymi wyrzeczeniami.
A wynika to z prostej przyczyny: zdobywanie i osiąganie daje dużo więcej radochy niż kupowanie. Bycie twórcą/producentem jest nieporównywalnie ciekawsze od biernej konsumpcji tego, co ktoś wyprodukował. A przecież dzisiejszą normą jest ciężka (a czemu nie mądra?) praca, która tak nas wykańcza, że jedyne o czym myślimy, to rozpieścić się w jakiś sposób. A nagradzamy się zwykle przez konsumpcję, czyli – inaczej mówiąc – płacenie za efekty pracy innych.
Zapominamy jednocześnie, że radość z działania i tworzenia jest autentyczna i trwa znacznie dłużej niż ta, kiedy po prostu coś sobie kupimy. To między innymi efekt tego, że bez uczestnictwa w tworzeniu danego dobra nie tworzymy z nim żadnych więzi emocjonalnych. I o ile przywiązywanie się do dóbr materialnych może brzmieć dziwnie, to tak naprawdę chodzi o emocje i przeżycia, których doświadczamy podczas tworzenia/naprawy/projektowania przedmiotu. A te przecież trafiają do pamięci długoterminowej i zostają z nami na długo (czasami wręcz na zawsze!). Chodzi też o budowanie wiary w swoje umiejętności i zaufania do samego siebie. Im więcej osiągniesz na polach, w których niekoniecznie się specjalizujesz, tym odważniej będziesz szedł przez życie i tym efektywniej rozwiążesz problemy, które staną Ci na drodze.
Osiągając jakiś cel własną pracą tworzysz pewną więź między sobą samym, a efektem tejże pracy. Wspomniana wyżej ściana jest przecież 'nasza’, a kiedy patrzą na nią nasi goście, to widzą co innego, niż my. Podobnie jest z medalami, które wiszą nad moim biurkiem: tylko ja wiem, ile jest w nich wspomnień i emocji. Rower, który serwisuję; auto, w którym sam zmieniam koła – to wszystko z biegiem czasu staje się bardziej „moje”. Oczywiście, nadmierne przywiązanie do przedmiotów może skutkować przeszacowywaniem ich wartości, ale jednocześnie ma inny skutek: sprawia, że mamy mniejsze parcie na ich wymianę.
Z kolei nowa wersja bloga, którego właśnie czytasz została wykonana przez Kubę (pozdrawiam :)), w przeciwieństwie do wcześniejszej, której w 100% ja byłem autorem. I muszę obiektywnie przyznać, że jest ładniej, atrakcyjniej i nowocześniej niż wcześniej… ale jakoś nie darzę nowej wersji taką samą sympatią, jak poprzedniej.
W ostatnich latach otrzymałem tyle dowodów, że własnoręczna praca i projekty w duchu DIY są czymś niesamowicie pozytywnym, że – szczerze mówiąc – nie uważam już, że POWINIENEM delegować najrozmaitsze tematy. Z jednej strony… nie można być ekspertem w każdej dziedzinie, moja godzina pracy jest zwykle warta więcej, niż specjalistów od prac różnorakich, a wolny czas przecież mógłbym przeznaczyć na rozwój bloga czy odpoczynek od wiecznej pracy. Ale wiesz co? Coraz bardziej pewnie czuję się z moim podejściem typu „zosia-samosia”, a powyższe argumenty coraz mniej do mnie trafiają. Owszem, niemal wszystko można zoptymalizować, zrobić lepiej i skuteczniej dzięki pomocy z zewnątrz, a samemu skupić się na tym, co dla mnie ważne. Tylko, że projekty, których się podejmujemy właśnie są dla mnie ważne! To oderwanie od pracy zawodowej, rozwój, zdobywanie nowych doświadczeń i cała masa satysfakcji. Nieważne, że to odbiera dziesiątki innych możliwości, potencjalnie zdecydowanie bardziej opłacalnych – przecież nie o to w życiu chodzi, żeby wszystko się opłacało, a wspólna praca z Wolną nad rzeczami, które później będą nam służyły to zdecydowanie coś, czego lubię się podejmować. Dlatego od teraz oficjalnie akceptuję moje dotychczasowe podejście i nie mam zamiaru więcej czuć się z nim niewygodnie.
Skoro już ułożyłem to sobie w głowie, może czas zastanowić się, czy zawsze ta emocjonalna i niewidoczna dla innych strona przedmiotów jest czymś pozytywnym? Czy mam zamiar iść o krok dalej i stać się w 100% samowystarczalny? Pewnie, że nie! Są sytuacje, kiedy daną rzecz chcemy jedynie kupić, wykorzystać, a następnie wymienić. To domena współczesności i czasami nie ma w tym nic złego… twierdzę wręcz, że tak się dzieje w większości przypadków. Ale podobnie, jak przed jakimkolwiek zakupem zawsze zadaję sobie pytanie „czy warto zainteresować się rzeczą używaną?”, od jakiegoś czasu dodaję kolejne pytanie: „czy warto zrobić/naprawić/usprawnić to samemu”? To takie złote pytania, które bardzo fajnie wpisują się w nurt rozsądnego gospodarowania zasobami naszej planety, a jednocześnie pozwalają zachować we mnie sporą dozę normalności, przy okazji podrzucając od czasu do czasu tematy, które mnie w pewien sposób rozwijają.
Zwróć też uwagę, że nie pytam siebie „czy coś się opłaca”, ale „czy warto”, czyli podchodzę do tematu znacznie szerzej i nie ograniczam się do aspektu finansowego. Czasami warto, bo się czegoś nauczę, dam czemuś drugie życie, nie skonsumuję niepotrzebnie zasobów Ziemi, spędzę ciekawie czas, czy razem z Wolną zrobię kolejny kroczek do rozwoju naszego powoli rodzącego się projektu pod tytułem Pracownia Dobrych Wnętrz.
Warto sobie zadawać takie pytania nawet, jeśli i tak na większość z nich odpowiesz „NIE”. Nie ma przecież nic złego w delegowaniu mało ciekawych i żmudnych zadań, o ile od czasu do czasu podejmiesz się czegoś, co Cię interesuje, a jednocześnie: popchnie nieco do przodu. Nie łudzę się też, że podejście DIY zawsze ma sens: przecież nawet przez myśl mi nie przejdzie, żeby samodzielnie naprawiać zepsuty telewizor – mimo, że mój ojciec jeszcze robił to w czasie swojej młodości. Trzeba jednak zweryfikować poziom skomplikowania danej czynności i spojrzeć na nią przez pryzmat olbrzymiego postępu technologicznego, którego sami jesteśmy świadkami.
Ale – idąc krok dalej – tu nie chodzi tylko o rzeczy materialne. Trend „zepsuło się? Wymień!” zatacza coraz szersze kręgi i już dawno rozlał się na inne sfery naszego życia. Widać go przede wszystkim w szalejących statystykach rozwodów i widocznym wkoło podejściu „nie gra? czas na zmianę”, które niestety zadomowiło się również w życiu osobistym i rodzinnym. Wymiana współmałżonka na „inny model” jest przecież łatwiejsza niż rozmowa, kompromisy i czekanie na rezultaty tych wszystkich działań naprawczych. Ludzie dzisiaj w ogóle nie lubią czekać ani wkładać wysiłku w naprawianie tego, co nie działa tak, jak kiedyś. Wolimy wyrzucić, wymienić, spróbować od nowa. To łatwiejsze, szybsze i – niestety – coraz bardziej akceptowalne. Nie mówiąc o tym, że w ogóle niechętnie bierzemy sprawy w swoje ręce i zamiast korzystać z co i rusz nadarzających się okazji do działania, wolimy płynąć z prądem.
Zwróć uwagę, jak dzisiejszy temat łączy się z ideą prostszego życia, zwolnienia obrotów, minimalizmu, rozwoju osobistego, dbania o relacje z innymi i racjonalnego wydawania pieniędzy. Wyszliśmy od prac remontowych, a kończymy bardziej ogólnie: na działaniu i tworzeniu, zamiast biernego życia życiem innych, siedząc na kanapie przed telewizorem. Kończymy na walce, zamiast poddawania się przy najmniejszych trudnościach. Na świadomym oderwaniu się od pędu zarabiania pieniędzy i skupieniu na tym, co Cię interesuje, rozwija, uczy i skłania do myślenia. Na wyciąganiu wniosków z przeszłości i wprowadzaniu zmian na ich podstawie. Lub – mówiąc bardziej ogólnie – na życiu w bardziej świadomy sposób. W taki, gdzie pieniądze nie są Twoim priorytetem i autentycznie potrafisz zrobić coś, co według Ciebie warto, chociaż niekoniecznie się opłaca. Nie mówiąc już o tym, że dzięki emocjonalnej więzi z przedmiotami bardziej je docenisz, będziesz o nie bardziej dbał i niewykluczone, że postarasz się, aby były z Tobą znacznie dłużej – w końcu planowane postarzanie produktów to nie żaden mit, tylko realne działanie producentów sprzętów.
Podsumowując: czy chcesz mieć poczucie, że Ty sam wykreowałeś rzeczywistość, która Cię otacza? Jeśli tak, to masz dwie drogi: albo na wszystko zarobisz i nabędziesz drogą kupna :), czego efektem będzie fajne życie, posiadanie fajnych rzeczy i ciągła pogoń za kolejnymi, w miarę jak obecne zaczną Cię nużyć. Ale możesz też stopniowo przeobrażać się z konsumenta w twórcę, do którego nie należy jedynie korzystanie z dobrodziejstw tego świata, ale – a może przede wszystkim – prawdziwe jego doświadczanie. Nie wiem jak Tobie, ale mi ta druga wizja wydaje się bardziej interesująca…
PS Na przyszły tydzień szykuję serię krótkich wpisów o naszych mini-projektach DIY (nawiasem mówiąc, chwilowo pisanie idzie mi lepiej, bo jestem nieco uziemiony przez skręconą kostkę, o czym wiedzą Ci, którzy śledzą mnie na Instagramie). Na pierwszy rzut pójdzie właśnie nasza ściana, więc jeśli chcecie o niej dowiedzieć się trochę więcej, proszę o nieco cierpliwości.