Wolnym Byc

Migawki #9: Chcemy tego, co niedostępne.

Czy słyszałeś kiedyś o panu nazwiskiem Cialdini, który swego czasu spędził 15 lat na badaniu zachowań ludzkich, a później – na ich podstawie – popełnił książkę „Wywieranie wpływu na ludzi”? Jeśli nie… to tym lepiej, bo dowiesz się dzisiaj o czymś przydatnym na co dzień. I mimo, że pewnie i tak to podskórnie czułeś, to będąc uzbrojonym w popartą badaniami wiedzę, będziesz w stanie z większą pewnością przeciwstawić się wielu pokusom tego świata.

A chodzi o jedną z sześciu reguł, które Cialdini zdefiniował jako mechanizmy psychiczne, które kierują naszym życiem. Naszym bohaterem jest reguła niedostępności – głęboko wryta w nasze umysły, pojawiająca się często bez naszego udziału i znienacka atakująca nas tym swoim pożądaniem właśnie tego, czego mieć nie możemy. Albo czegoś, co jest dostępne tylko przez krótką chwilę i jeśli nie skorzystamy, to na pewno druga okazja już się nie powtórzy. Jeśli coś jest rzadkie lub unikatowe, to znaczy, że jest też dobre i cenne. Tak przynajmniej mówi nauka i tak w trybie domyślnym działa nasz umysł.

 

Ileż to razy sam myślałem w ten sposób… i nawet nie próbuj mi wmówić, że i Ty tak nie masz (a przynajmniej: nie miałeś). Ba, ja do tej pory nie potrafię się w pełni wyzwolić z tych sideł i czasami się zastanawiam nad kupnem czegoś, „bo jest dobra promocja”, oczywiście ograniczona czasowo. Bo to takie fajne i na pewno odmieni moje życie, przemieniając mnie z kopciuszka w piękną księżniczkę… no, przyznaję, tu już popłynąłem za daleko, na swoją obronę przypomnę tylko, że mam 3 blondynki w domu 😉

Dzisiaj przedstawię ciekawy sposób, w jaki radzę sobie z tym ciągłym „chciejstwem”. Patentów mam kilka i najprostszy to oczywiście nauka czerpania radości z tego, co się już posiada i wiara w powtarzane w myślach słowa „nie potrzebuję tego”. Ale to zbyt oczywiste, a co więcej: wcale nie takie proste do wdrożenia i konsekwentnego stosowania. I często nie wystarcza do odmówienia sobie czegoś na dłuższą metę.

Dlatego mam też plan B – najbardziej w mojej ocenie skuteczny. Opiera się on na podejściu siłowym i chyba najprostszym z możliwych. Wymyśliłem go kiedyś przypadkiem i od tego czasu zdaje egzamin nadspodziewanie dobrze. A polega ona na prostej analizie „ile to kosztuje” i szybkiej kalkulacji, czy mnie na to stać. Jeśli na pytanie „czy ograniczając oszczędności / likwidując inwestycje / zbierając do kupy pieniądze z lokat i rachunków bankowych / posiłkując się kredytem mogę sobie na to pozwolić?” mogę odpowiedzieć twierdząco, to jestem na wygranej pozycji. Wtedy bowiem zamieniam słowa „chciałbym mieć, gdyby było mnie stać” na „mógłbym mieć, jeśli tylko bym tego chciał”. Słowo-klucz w mojej metodzie to „mógłbym”/”mogę”, które daje mi poczucie sprawczości, zamiast rozgoryczenia, wywołanego koniecznością akceptacji pewnych ograniczeń. Zamiast negatywnie nacechowanego i ograniczającego „nie mogę, to poza moim zasięgiem, nie stać mnie, nie jestem tego wart” zmieniam punkt widzenia i patrzę na zagadnienie na zasadzie „mógłbym, gdybym naprawdę tego chciał”.

W nieco gorszej sytuacji jestem, kiedy odpowiedź jest negatywna… a przynajmniej tak to wygląda na pierwszy rzut oka. Każdy z nas ma przecież pewne ograniczenie tego, na co mógłby sobie pozwolić, uwzględniając aktualny stan posiadania. Im wyższy ten pułap, tym skuteczniejszy jest mój sposób (czyli im silniejsze finanse osobiste, tym lepiej ;)). Ale i wychodząc poza te ramy nie stoję na przegranej pozycji. Moim asem w rękawie jest wtedy… świadomość tego, że nie ma darmowych obiadów w połączeniu z wiarą we własne możliwości.

Chyba wszyscy mamy świadomość, że pieniądze nie rosną na drzewach. Trzeba włożyć mnóstwo wysiłku w budowanie porządnych fundamentów finansowych. I jeszcze więcej w to, żeby zagonić oszczędności do pracy i nadzorować poczynione inwestycje. Ponoszenie ryzyka i podejmowanie się rozmaitych wyrzeczeń to codzienność ludzi, na których czasami patrzymy z zazdrością, myśląc „ten to ma wszystko”. Mając tego świadomość wiem, że… ja też bym mógł. Gdybym tylko chciał.

Dotychczasowe efekty mojej pracy na rozmaitych polach pokazują mi, że chcieć to móc. Pozostaje kwestia włożonego wysiłku, konsekwencja i zdolność do wyrzeczeń. A także cierpliwość… a czasami nawet całe jej mnóstwo. Mimo to, ja naprawdę wierzę, że gdybym wszedł na ścieżkę z określonymi priorytetami, to – przykładowo – osiemnaste piętro apartamentowca i widok na ocean stało by się po prostu jedną z możliwości. Możliwości, z których świadomie rezygnuję, właśnie przez wyznawane priorytety i brak akceptacji wyrzeczeń, które musiałbym ponieść. Dzięki temu – kiedy przeglądam oferty nieruchomości na sprzedaż – widok pięknego domu za dwie bańki nie powoduje we mnie negatywnych uczuć; nie czuję zazdrości ani żalu, „bo mnie nie stać”. Tak, dzisiaj mnie nie stać, ale ja widzę po prostu piękny dom, który mógłby być w moim zasięgu, ale którego posiadanie nie jest moim priorytetem ani celem. Dla kogoś było, osiągnął to założenie, akceptując ryzyko i rozmaite koszty. To się zresztą fajnie łączy z wpisem o porównywaniu się z innymi, który popełniłem tydzień temu. Dzięki takiemu rozumowaniu, nie tylko nie marzę o tym, co niedostępne, ale też: nie zazdroszczę innym.

Przykładowo, na takie coś ostatnio trafiłem. Serce Kaszub, nad samym jeziorem. Cena: 2 duże bańki.

Co sądzisz o tej umysłowej grze, którą od czasu do czasu praktykuję? Czy to nie ciekawe, że sama świadomość, że na coś mnie stać lub potencjalnie mogłoby mnie stać wystarcza i niejednokrotnie gasi pożądanie? Pewnie nie wymyśliłem niczego wyjątkowego, ale ilekroć czuję na sobie działanie reguły niedostępności, ten prosty trick potrafi zdziałać wiele. Poukładane finanse i poukładany umysł to dwie rzeczy, których moc ciężko przecenić w dzisiejszym świecie. Świecie, w którym wartościujemy się porównując do innych. A olbrzymie nierówności stanu posiadania sprawiają, że na każdym kroku widzimy to, co potencjalnie niedostępne. Ale tylko w teorii… bo chcieć to móc, chociaż ja twierdzę, że większą sztuką jest czasami wcale nie chcieć 😉

PS Na koniec zachęta do weekendowej lektury. Pewnie słyszałeś już co nieco o PPK, czyli o Pracowniczych Planach Kapitałowych. Nie będę się powtarzał – wystarczy, że Marcin zrobił kawał dobrej roboty i popełnił ten artykuł, który zdecydowanie polecam na niedzielne przedpołudnie 😉 Ja co nieco zgłębiam temat, ponieważ mój pracodawca gorączkowo wdraża właśnie w życie rozwiązanie alternatywne: PPE (Pracownicze Plany Emerytalne), które jest całkowicie dobrowolne i które istniało od lat, aczkolwiek mało firm z niego korzystało. Ponieważ PPE  są pod wieloma względami korzystniejsze od PPK, a jednocześnie: ich prowadzenie pod pewnymi warunkami zwalnia pracodawcę z konieczności wdrożenia PPK, oceniam to jako ruch w dobrą stronę. A w praktyce: już niedługo dzięki temu wszyscy etatowi pracownicy w naszej firmie będą mogli liczyć na podwyżkę w wysokości 3,5% pensji brutto. Podwyżkę, którą będzie można wypłacić za kilkadziesiąt lat i która będzie stanowiła bardzo miły dodatek do mizerniutkich świadczeń emerytalnych, które czekają nas wszystkich. Zachęcam Cię, żebyś zainteresował się tematem i dowiedział, jak to wygląda u Ciebie. Już niedługo większość z nas doświadczy tej zmiany i chyba warto wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, prawda?

Exit mobile version