Jak niektórzy z Was wiedzą, dość regularnie wyjeżdżam na kilkudniowe delegacje za naszą zachodnią granicę. Mniej więcej 5-7 razy w roku jestem w Niemczech – zwykle w tym samym miejscu, u tego samego klienta. Ten wpis również publikuję z Erlangen, gdzie aktualnie przebywam. Te podróże nie są już dla mnie niczym wyjątkowym, ale pomyślałem, że ich finansowa strona może Cię zainteresować. Warto zaznaczyć, że poniższy wpis jest pisany z punktu widzenia pracownika etatowego, którego firma wysyła na delegację. Być może kiedyś słyszałeś, że jest ona fajnym sposobem na dorobienie sobie do pensji. Czy tak jest naprawdę?
To zależy 🙂 Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na tak postawione pytanie. Jest sporo czynników determinujących opłacalność takich wyjazdów, a ja postaram się dzisiaj je zaprezentować.
Zacznijmy od transportu. Istnieją przepisy mówiące o środkach transportu, z których można skorzystać. Czasami firmy mają również swoje regulacje i w moim przypadku mamy sporą elastyczność w wyborze. Najczęściej jednak wygrywa samolot z racji praktyczności – jeśli więc lubisz latać, to możesz potraktować delegację jako świetny, darmowy sposób na spędzenie czasu w powietrzu i podziwianie świata z góry. Mimo, że podróżuję regularnie, ciągle zachwycam się widokami z wysokości i absolutnie nie wstydzę się przyłożyć nos do szyby czy cyknąć kilka fotek. Kiedy tak będzie, osobiście wyśmieję w duchu swoją pozę pod tytułem „jestem na to zbyt poważny” 😉
Podpowiedź: w przypadku podróży samolotem, korporacje zwykle preferują standardowych przewoźników, którzy jednocześnie dają trochę więcej niż low-costy. Chociaż ta różnica chyba coraz bardziej zanika…
Ale są wyjątki, kiedy nie wiadomo do końca czemu trafię do nieco wyższej klasy 😉 To też okazja do refleksji na temat wartości podróżowania w wyższym standardzie. W skrócie: według mnie, po prostu się nie opyla 😉
Ale wróćmy na ziemię… zwłaszcza, że są 2 rzeczy, które pozwalają wyrwać coś „ekstra” z podniebnej podróży:
- mile / punkty w programach lojalnościowych. Pracodawcy niepotrzebne, Tobie mogą pomóc w przypadku późniejszych podróży prywatnych. Czasami zbieram, na razie niewiele mi dały, zwłaszcza że korzystam z oferty różnych przewoźników.
Coś tam uzbierałem, chociaż na razie mógłbym co najwyżej pożyczyć za to auto na dzień czy dwa. Kto wie, być może skorzystam? Weekendowy wyjazd z Wolną małym kabrioletem gdzieś na Mazury… czemu nie?
- nieco grosza, jeśli masz tani sposób dostania się na lotnisko i później – z lotniska do hotelu. Przepisy mówią, że możesz skorzystać nawet z wygodnej taksówki, ale… jeśli tego nie zrobisz i postanowisz dojechać w jakikolwiek sposób i nie rozliczać tego kosztu, otrzymasz ryczałt w wysokości połowy diety w każdą stronę. W przypadku podróży do Niemiec korzystam więc z transportu publicznego, żeby dojechać na lotnisko w Gdańsku, a później z lotniska w Norymberdze podobnie podróżuję do hotelu. W drugą stronę robię analogicznie. Kosztuje mnie to około 40 zł (w obie strony), a z powrotem otrzymuję 50 EUR, rozliczając delegację. Dzięki temu zażywam nieco ruchu, korona mi z głowy nie spada, a jestem jakieś 150 zł na plus. Dużo, mało? Przy pewnej częstotliwości delegacji robi się z tego całkiem pokaźna kwota. Oczywiście, zamiast komunikacji publicznej ktoś może Cię na lotnisko zawieźć, możesz tam dojść, dojechać rowerem, Uberem czy autem wypożyczonym na minuty. Wsio ryba – jak Ci wygodnie. Z reguły się opłaca, dopóki nie wsiądziesz do taksówki za granicą.
Podpowiedź: jeśli prowadzisz działalność gospodarczą, możesz wrzucać transport (od hulajnogi po samolot ;)) w koszty firmy, o ile – jak w przypadku innych kosztów – są one związane z prowadzeniem biznesu.
Dla odmiany, czasami korzystamy z auta (zwłaszcza, jeśli jest nas więcej). Nasza firma nie pozwala na korzystanie z prywatnego auta, co w pewnych przypadkach mogłoby być całkiem opłacalnym rozwiązaniem. Chociaż – uwzględniając wszystkie koszty (a nie samo paliwo), wcale tak nie musiałoby być. Skoro nie własne, to bierzemy zwykle auto z wypożyczalni. Nigdy nie miałem starszego niż pół roku, fajnie wyposażonego egzemplarza – i to chyba główny plus takiej podróży. Na tym raczej nie zarobisz, a wręcz – dodatkowo ryzykujesz finansowo w przypadku różnego rodzaju zdarzeń drogowych (których jeszcze nie doświadczyłem). Co nie zmienia faktu, że to doskonała okazja do przetestowania różnych modeli aut – i to przez dłuższy czas, na większych dystansach. W moim przypadku ta przygoda zwykle zaczyna się uśmiechem na ustach, a kończy stwierdzeniem: auto jak auto, wiele się od mojego 14-latka (a ostatnio: 8-latka) nie różni 😉 Taka wycieczka może jednak pomóc w późniejszym wyborze auta do celów prywatnych – sam się pewnego razu nieco zadurzyłem w Mazdzie 6, na szczęście na razie przeszło ;). Może jestem jakiś inny, bo 2 000 km zrobione ciekawym samochodem pozwala mi się nim nacieszyć i zmniejszyć ciągoty do posiadania go na własność. Chociaż… raczej odbiegam od standardów, bo w większości przypadków to raczej wywoła efekt chciejstwa, o którym ostatnio pisałem.
Tak tak, to te niemieckie, wymarzone autobahny… które od dłuższego czasu są w remontach i naprawdę dość obiektywnie muszę stwierdzić, że w Polsce po autostradach jeździ się po prostu lepiej!
Wypada jeszcze wspomnieć o transporcie na miejscu. To również reguluje prawo plus ewentualne przepisy wewnątrz firmy – przykładowo, w naszym przypadku codzienne korzystanie z taksówek (hotel -> klient -> hotel) nie jest zbyt miło widziane, przynajmniej przez takich szaraczków jak ja. To mnie jednak ani ziębi, ani grzeje. Zwykle – dla wygody – staram się zarezerwować hotel w takiej odległości od biura klienta, żeby móc tam swobodnie dojść na piechotę w kilka-kilkanaście minut. Dzięki temu nie rozliczam pojedynczych biletów (co zajmuje dodatkowy czas i jest niepotrzebną papierologią), ale wybieram ryczałt, wynoszący 1/10 kwoty diety za każdy dzień pobytu na miejscu (to prawnie ustalona kwota). Moje standardowe 5 dni delegacji tłumaczy się na 5 * 1/10 * 49 EUR = 25 EUR. Ponad 100 pe-el-enów dodatku, który czasami częściowo wykorzystam, innym razem zachowam w całości. Zresztą – ja sam z siebie kombinuję, żeby nieco nadłożyć drogi na piechotę tam, gdzie to możliwe: dla zdrowia, niezależnie od kosztów. Przykładowo, ostatniego dnia pobytu w Niemczech wolałem po śniadaniu przejść się 3 km na autobus na lotnisko, chociaż kupując taki sam bilet, mogłem pojechać dwoma autobusami bezpośrednio spod hotelu. To kwestia przyzwyczajenia i mentalności: dla jednego pół godzinny spacer z ośmioma kilogramami na plecach w zimie to abstrakcja, a dla mnie to racjonalna dawka ruchu na dobre rozkręcenie się na dzień dobry i okazja do posłuchania jakiegoś audiobooka.
Knucie mniej lub bardziej ambitnych planów w wyjątkowo mało zapełnionym samolocie 🙂
Hotel. Tu nie ma co się rozwijać: hotel to coś, co po prostu rozliczysz po delegacji i na czym zarobić nie ma jak. Zarówno prawo, jak i regulaminy firmowe określają maksymalne stawki, które Ci przysługują. Nie ma sensu kombinować – wynajmując coś na boku, dostaniesz bardzo niewielki ryczałt za każdą noc… to się nie opyla, tak po prostu. No, chyba że przekimasz u znajomych za free. Osobną kwestią są posiłki: najczęściej w cenie pokoju hotelowego jest śniadanie, co obniża dietę o 15%. Jeśli hotel zapewnia w cenie inne posiłki (jeszcze się z tym nie spotkałem), wysokość diety powinna ulec dalszemu ograniczeniu.
Właśnie… dieta. To chyba największy wabik zagranicznych delegacji. Dla porządku, nie mówimy tutaj o zdrowym odżywianiu czy gubieniu kilogramów, ale o dodatkowych środkach, które otrzymujesz za każdy dzień delegacji w związku z potencjalnymi, dodatkowymi kosztami życia na miejscu. To ryczałt, którego wysokość jest sztywna, od lat niezmienna i zależna od kraju, w którym odbywasz podróż służbową. W przypadku Niemiec to 49 EUR dziennie (w Polsce to coś w okolicach 30 zł za każdy dzień…). Oznacza to, że oprócz normalnej pensji – którą oczywiście otrzymujesz w trakcie delegacji – masz dodatkowe ~240 zł za każdą dobę pobytu (lub część tej kwoty, jeśli ostatnia doba jest krótsza niż 12h). Możesz z tym zrobić cokolwiek tylko zapragniesz – to takie dodatkowe kieszonkowe, przydatne na przykład wtedy, kiedy chcesz co nieco pozwiedzać. Czasami korzystam z niego również w celu kupienia czegoś moim najbliższym, ale zwykle po prostu kupuję za to jedzenie. Jakiś lunch w pracy z klientem, plus produkty na kolację. Średnio wydaję 10-15 EUR z tej kwoty każdego dnia. Ponieważ śniadania mam zwykle w hotelu, to uwzględniając koszty jedzenia mam 49 – 12,5 (codzienne wydatki) – 7,5 (potrącenie za śniadania) = 29 EUR => jakieś 140 zł dziennie do kieszeni.
Zwykły market, dział z 'soczkami’ 😉
Podpowiedź: ponieważ przeczuwam pytanie o kwestię nadgodzin podczas delegacji spieszę donieść, że niestety, zgodnie z obowiązującym prawem, czas ulega magicznemu zakrzywieniu w czasie podróży służbowej :). Nawet, jeśli zwyczajowo możesz pochwalić się pracodawcą, który płaci za każdą nadgodzinę zgodnie z kodeksem pracy, to niestety, podczas delegacji jesteś po prostu dostępny dla pracodawcy/klienta przez cały czas jej trwania.
To chyba wszystkie finansowe sztuczki, których używam podczas podróży służbowych. To nic wielkiego, żadne kombinowanie czy kreatywne generowanie nieistniejących wydatków. Raczej sposób na przeżycie tych kilku dni na poziomie, do którego jestem przyzwyczajony i przywiezienie z powrotem kilku stówek, które – szczerze mówiąc, już mnie zbytnio nie motywują (bo ile można jeździć w to samo miejsce…). Sumarycznie, 5 dni u klienta oznacza, że 700-900 zł zostaje dodatkowo w mojej kieszeni, już po uwzględnieniu wszystkich kosztów. Mnożąc to przez 5-7 delegacji rocznie, można mówić o jakimś zysku – zwłaszcza, że będąc w domu przez ten tydzień poniósłbym dodatkowe koszty (głównie: jedzenie), za które w czasie delegacji płaci mi pracodawca. Ale uwzględniając rozłąkę z rodziną, duże zmiany w organizacji codziennego życia (zarówno u mnie, jak i u moich trzech blondynek) i chwilowe zarzucenie pracy zdalnej (o której znacznie więcej tutaj) na rzecz powrotu do biura, to sprawa nie wygląda już tak kolorowo. To wady, które najzwyczajniej na świecie nie rekompensują tych kilku stówek raz na jakiś czas. To oczywiście moja subiektywna opinia.
Podpowiedź: mamy fajny, dość oryginalny sposób na prezenty przywożone dla dzieciaków z takich podróży. Po pierwsze, prezenty nie należą się za każdym razem, tylko dlatego że tatuś wraca do domu :). Chcemy, żeby dziewczyny doceniały to, że przyjeżdżam ja, a nie same prezenty, w towarzystwie tatusia. Kiedy jednak decydujemy się na to, żeby coś im dać, raczej nie chodzę po lotniskowych sklepach szukając drogiego badziewia, które zwykle można tam znaleźć (owszem, są też fajne rzeczy, zwykle w dużo wyższych niż normalnie cenach). Działamy inaczej: Wolna przygotowuje prezenty wcześniej, w domu. Jakaś mała paczuszka modeliny, klocków Lego, książka itp – czyli to, co akurat jest na czasie u naszych dzieci. Kiedy przyjeżdżam i się przywitamy, następuje szybkie czary-mary i wyciągam z torby po prezencie, wywołując uśmiech na twarzach moich pociech. Według nas to fajny sposób, żeby sprezentować coś sensownego (a często i kreatywnego), jednocześnie nie przepłacając. Sprawdza się przede wszystkim u małych dzieci i nie widzę w tym nic zdrożnego, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy zagraniczne sklepy naprawdę nie oferują nic szczególnego w porównaniu z tym, co można kupić u nas. Dodatkowym plusem jest odciążenie torby – dość ważne, kiedy pokonuję parę kilometrów na piechotę 😉
Norymberga. Oj, tutaj się działo… do tej poty czuć tą atmosferę grozy!
Podsumowując: w zależności od miejsca i powodu wyjazdu, delegacja może być całkiem fajnym sposobem na mini-podróż na koszt pracodawcy. Zwłaszcza, kiedy wybierasz się na interesujące szkolenie w ciekawe miejsce i w odpowiednim terminie, zamiast jechać do wymagającego klienta, który zajedzie Cię niczym przysłowiową kobyłę :D. Jeśli chodzi o koszty, raczej nie upatrywałbym wyjazdów służbowych jako jakiegoś wyjątkowego sposobu na zarobienie. Owszem, pojawia się w portfelu kilka dodatkowych stówek (nawet po uwzględnieniu wszystkich kosztów), ale tylko pod warunkiem, że nie decydujesz się na dodatkowe zwiedzanie, zakupy czy inne wydatki. Na przykład dlatego, że nie chcesz, nie masz czasu (pamiętasz, klient lub wykorzystać Cię w 120% :)), lub – jak w moim przypadku – kolejna wizyta w tym samym miejscu nie robi już na mnie wrażenia. Miło jednak wspominam czasy, kiedy miejsca delegacji się zmieniały, a ja – na przykład – miałem okazję powłóczyć się kilka godzin po Paryżu – ot tak, przy okazji. Do tego, każda większa firma ma swoje zasady i regulacje odnośnie delegacji, dlatego odbiór każdego z Was takich wyjazdów może być skrajnie różny od mojego.
Nauka niemieckiego w praktyce 😀 Niestety, nadal reprezentuję taki właśnie poziom 🙁
Podpowiedź: czasami delegacja opłaca się zdecydowanie bardziej. Jeśli jedziesz do Szwajcarii (o niej wiem, być może są inne kraje z podobnym podejściem), która bardzo mocno chroni swój rynek pracy, to jesteś w świetnej sytuacji. Twój pracodawca jest bowiem zobowiązany do wypłacania Ci wynagrodzenia w takiej wysokości, w jakiej otrzymują je Szwajcarzy pracujący na podobnym stanowisku. Znane są przypadki z mojej firmy, kiedy w momencie wypłaty ktoś myślał, że wypłacono mu o jedno zero za dużo po 1-2 tygodniowej delegacji. Szczęściarze 🙂
Mam nadzieję, że powyższy wpis Cię zainteresował, bo mam zamiar opublikować jeszcze co nieco dotyczącego moich wyjazdów do Niemiec. Które mają u nas opinię krainy mlekiem i miodem płynącej… i coś pewnie w tym jest, chociaż – jak zwykle – jest przy tym całe mnóstwo różnego rodzaju „ale”. W każdym razie, z wielu względów emigracji nie planuję 😉 Chyba, że w celach bardziej krajoznawczych, na przykład w oparciu o wspomnianą już zamianę domów lub planowane przez nas zimowanie w ciekawych miejscach.
[poll id=”8″]
PS Przypominam, że warto od czasu do czasu odwiedzić zaktualizowaną stronę Polecam, gdzie możesz porównać różne produkty bankowe, a także: miejsce, gdzie regularnie aktualizuję moje postępy w realizacji kolejnych celów, które sobie na ten rok założyłem.