Wolnym Byc

Każdy ma swoje ultra.

Ten wpis jest dla mnie szczególny. Z jednej strony – niezbyt pasujący do tematyki bloga. Z drugiej – idealnie wpisujący się w ducha tego, o czym piszę. Nie pamiętam, żeby inny tekst kosztował mnie tyle emocji, ale też moje przeżycie nie było zwyczajne, a wrażenia po nim są jeszcze świeże. Dzisiaj będzie o zawodach Garmin Ultra Race Trójmiasto, w których brałem udział w zeszły weekend. A w zasadzie: o emocjach, hartowaniu, sile woli i trudnych sytuacjach, które dają dużo, zabierając jeszcze więcej.

Według prostej definicji, w kategorię biegów ultra wpada wszystko, co wykracza poza dystans maratonu. Do mnie to nie do końca przemawia… a zamiast tego, zawsze było mi bliżej do tego, o czym opowiada Michael Arnstein, który całkowicie rozdziela związek biegania ultra z odległością. Zamiast tego, definiuje je jako „state of existence„, którego doświadczenie musi poprzedzić aż 4 wcześniejsze etapy: fizyczny, mentalny, emocjonalny i duchowy. Stając na starcie GURa, nie wiedziałem jeszcze, co to znaczy. A już na pewno nie zdawałem sobie sprawy, że tego dnia się dowiem – i to mimo, że miałem po raz kolejny przesunąć granicę przebiegniętego dystansu 'na raz’, tym razem aż do 86 kilometrów.

Początek był mocny, szybki i dający dużo satysfakcji, zwłaszcza że bieliśmy po zmroku, a ja dopiero odkrywam uroki biegania w ciemnym lesie z czołówką 🙂 Radość skończyła się jednak szybko, bo już na 25. kilometrze. Biegnąc przez wyjątkowo zdradziecki teren poczułem, jak prawa stopa ucieka mi do wewnątrz, usłyszałem odgłos jakby w moim ciele coś się łamało, po czym przeszyła mnie fala bólu. Od razu wiedziałem, że skręciłem staw skokowy, zresztą nie po raz pierwszy w życiu. To z jednej strony plus, bo reakcja organizmu na kolejne skręcenia jest mniejsza, a do tego nie potrzebowałem diagnozy, żeby wiedzieć co się stało. Ale z drugiej… jak doczłapać się do mety, mając jeszcze przed sobą 60 kilometrów wymagającego terenu? 2-3 stopnie ciepła, wiatr i przelotne deszcze sprawy zresztą wcale nie ułatwiały.

„Ano nijak, trzeba kończyć tą zabawę i wracać do domu” – pomyślałem, siadając przy ścieżce i życząc powodzenia innym, którzy słysząc okropny dźwięk jaki wydała moja stopa, zatrzymali się w poczuciu solidarności. Po chwili zostałem sam i zacząłem realizować na szybko wymyślony plan: mimo bólu chciałem doczłapać się do miejsca, w które Wolna mogłaby podjechać autem (zawody były rozgrywane w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym, do którego autem po prostu nie ma jak wjechać). Wstałem więc i zacząłem powoli iść. Zdałem sobie sprawę, że owszem – boli – ale dramatu nie ma, a opuchlizna jest umiarkowana. A skoro już zacząłem iść… to może dojdę do mety? Ta szalona myśl pojawiła się na chwilę w mojej głowie, po czym przygniotło ją 60 pozostałych kilometrów. Mimo to poruszałem się do przodu. A po chwili spróbowałem nieco szybciej przebierać nogami, w końcu: wolno biec. Bolało podobnie, nie czułem większej różnicy, więc nadzieja na ukończenie zawodów na nowo rozbłysła w mojej głowie.

Kilka kilometrów dalej dotarłem do ambulansu, w którym usztywniono mi staw skokowy bandażem, dającym chociaż trochę więcej stabilności podczas biegu. Jednak po godzinie takiego wysiłku zmieszanego z bólem i podświadomym odciążaniem jednej stopy ciało zaczęło wyraźnie dawać mi znać, że ono już więcej nie chce. Skoro lewa przejęła większość wysiłku, teraz to ona stopniowo zaczynała coraz bardziej boleć. Buty ze sporym już przebiegiem (~900 km) tylko pogarszały moją sytuację, bo z początkowej, dobrej amortyzacji nie zostało wiele i zamiast uczucia lądowania na miękkiej poduszce czułem, że ktoś raz po raz uderza we mnie młotkiem.

Bandaż był, zimno było, przewyższeń na trasie też sporo… prawie wszystko się zgadza, nawet chwilę odpocząłem siedząc, więc zastosowałem wręcz książkowe leczenie! 😉 

Tak oto dotarłem do drugiego etapu biegania ultra, kiedy to głowa przejęła kontrolę. To moment, w którym wiele osób odpuszcza, słuchając (często słusznie!) sygnałów wysyłanych przez organizm. Jednak wiedząc, że mam (nikłą, ale zawsze!) szansę na dobiegnięcie do końca, ja sobie na to nie pozwoliłem – i to mimo świadomości, że takie zachowanie może mieć konsekwencje zdrowotne, które będę odczuwał na długo po zakończeniu zawodów. Zamiast tego, zająłem się powtarzaniem mojej standardowej śpiewki zarezerwowanej na sytuacje, kiedy ciało buntuje się podczas nadmiernego wysiłku: „właśnie po to tu przyszedłeś, doceniaj to” oraz – chyba nieco mniej skuteczne – „chłoń ten ból” :).

Po tym, jak odebrałem decyzyjność swojemu ciału, głowa przejęła na siebie zadanie zatrzymania mnie w miejscu. Po części jej się to udało, bo przez resztę biegu na zmianę szedłem i biegłem, nieustannie walcząc z przeciągającym się w nieskończoność bólem. Dopóki jednak nie działo się nic od niego gorszego, parłem naprzód, stopniowo zatapiając się w coraz czarniejsze obszary mojego umysłu. Poczucie rezygnacji, bezsilność, wyrzucanie sobie popełnionego błędu, wszystko-jednyzm – to tylko kilka z całej masy ciemnych miejsc, które tego dnia odwiedziłem. Byłem sam, z rzadka już tylko spotykałem innych zawodników i każdorazowo zamieniałem z nimi parę słów, starając się wydostać z psychicznego dołka i chociaż na chwilę zapomnieć o bólu. Głowa mi jednak na to nie pozwalała, a ja przestawałem racjonalnie myśleć – do tego stopnia, że nawet do głowy mi nie przyszło zapytanie kogoś o tabletki przeciwbólowe…

Fakt był jednak taki, że kilometry mijały, a im większą ich liczbę widziałem na zegarku, tym mniejszy dystans miałem do pokonania. Stale przeżywałem emocjonalną sinusoidę, tyle że nie poruszałem się pomiędzy „dobrze-źle”, a raczej między „źle-bardzo źle”. Chwytałem się tych stosunkowo lepszych momentów, pozwalałem sobie na chwile słabości, zadzwoniłem do Wolnej.

Im byłem dalej, tym bardziej szalony stawał się pomysł odpuszczenia na tym etapie. Nie po takich przejściach, nie po takim bólu, nie po takiej walce z samym sobą. W końcowych godzinach biegu odciąłem się również od głowy, która nie potrafiła już wykrzesać nic optymistycznego i zacząłem po prostu wierzyć, że dojdę do mety o własnych siłach. Nie wiedząc jak, ale zrobię to, po prostu. Wtedy dotarłem do ostatniego etapu, kiedy ciało bólem próbowało wymusić swoje, umysł pobłądził i lepiej było się od niego odciąć, emocje jeździły na kolejce górskiej, a ja po prostu byłem. I parłem do przodu, mimo że powinienem dawno leżeć w ciepłym łóżku z usztywnioną i uniesioną do góry nogą,

Nie wiem, czy ten grymas to uśmiech. Jeśli tak, to wymuszony i przez łzy. Na nic więcej wtedy nie było mnie stać.

Metę przekroczyłem po 9 godzinach i 47 minutach. Nie przyspieszyłem na ostatnich metrach, nie czułem żadnego wyrzutu adrenaliny czy przypływu szczęścia. Zamiast tego niemal się poryczałem, chyba z ulgi że to już koniec, że dalej nie trzeba. A później zjadłem pomidorówkę z ryżem i podreptałem kilkaset metrów dalej – do auta, w której czekała Wolna i śpiące w fotelikach dzieci. Wróciliśmy do domu. Nie było żadnych fanfarów, nie było chwały, była za to pizza. Było we mnie mnóstwo emocji. Nie czułem radości z tego, co zrobiłem, bo kosztowało mnie to zbyt dużo i zawędrowałem w takie obszary umysłu, których najchętniej bym już nigdy nie odwiedził. A jednocześnie czułem, że wyszedłem z gorącego pieca hutniczego – cały, (niemal) zdrowy i dużo mocniejszy niż dziesięć godzin wcześniej.

Mam duży niedosyt wynikający ze świadomości potencjalnie bardzo fajnego miejsca w zawodach, gdyby obyło się bez przygód. Żałuję, że nie miałem z tego wszystkiego radochy, która zwykle jest nieodłączym elementem tego typu imprez. Wiem jednak, że to, co się stało zaprocentuje w przyszłości i jestem wdzięczny za to wyjątkowe przeżycie.

Są ludzie, którzy muszą żyć z przewlekłym, nieustającym bólem. Postawienie się w ich sytuacji chociaż na kilka godzin pozwoliło mi znowu docenić to, co mam. Takie chwilowe obdarcie człowieka ze wszystkich piórek, w które obrósł na przestrzeni lat jest czymś w rodzaju resetu wyobrażeń na swój temat. Bardzo oczyszczające przeżycie, chociaż nie jestem pewien, czy mógłbym je polecić komukolwiek.

Nasze ciała są zdolne do rzeczy, o które ich nawet nie podejrzewamy…

Może więc czas na bardziej ogólne wnioski? Na przykład taki: każdy ma swoje ultra, które w dodatku zmienia się z czasem i na które wpływa mnóstwo czynników. Dla jednego ultra może zacząć się już po kilku kilometrach, podczas gdy kto inny nie doświadczy tego samego po przebiegniętej setce. Ba – ultra to inny stan świadomości, który wcale nie musi być związany z bieganiem! To może być coś, czego się boisz, a mimo to robisz. To coś, co jest dla Ciebie niesamowicie niewygodne – jak wyjście na 100 kilometrów z własnej strefy komfortu – które uczy, hartuje i wzmacnia charakter, ale jednocześnie kosztuje bardzo dużo. Bólu, dyskomfortu, konfrontacji z własnymi lękami i obawami. Które możesz w dowolnym momencie przerwać, ale z pełną świadomością tego nie robisz. W takich sytuacjach odnajdujesz w sobie pokłady sił, z których nie zdawałeś sobie sprawy. Jeśli masz coś takiego i wiesz, o czym piszę – będę wdzięczny, jeśli podzielisz się tym w komentarzu.

Na koniec chciałbym zaznaczyć, że nie namawiam nikogo do ekstremalnych zachowań. Zdaję sobie sprawę, że spora część z Was uzna moje zachowanie jako lekkomyślne, żeby nie powiedzieć po prostu głupie.

A spuchnięta kostka niech będzie przestrogą 😉

Ja jednak dowiedziałem się sporo o samym sobie, a także dotarłem tak daleko, jak jeszcze nigdy – i to nie tylko w sensie dystansu. Wiem też, że ze sprawnym ciałem na dzień dzisiejszy jestem w stanie zrealizować jeden z moich życiowych celów, jakim jest pełna stówka. Wszystko wskazuje na to, że wrzesień 2020 będzie dla mnie wyjątkowy, jako że zaliczę wtedy pełny dystans Iron Mana, a po dwóch tygodniach regeneracji dam z siebie naprawdę dużo, żeby dotrzeć na metę Kaszubskiej Poniewierki, właśnie na dystansie 100km. I to mimo, że pogrążony w cierpieniu podczas zawodów zarzekałem się, że więcej nie powtórzę niczego takiego. Magia ultra, po prostu.

PS A moje stopy? Zaskakująco dobrze, jeśli uwzględnić to, co im zafundowałem. Regenerują się sprawnie, a opuchlizna niemal całkiem zeszła. Nie wiem jakim cudem nie zrobiłem sobie większej krzywdy, ale pozostaje mi się cieszyć z tego, jak organizm radzi sobie z moimi – niekiedy szalonymi – decyzjami 😉

PS Jeśli interesują Cię tematy okołosportowe, a także ich związek z finansami i nie tylko, zapraszam do kilku innych wpisów:

Ze sportowym pozdrowieniem,

Wolny.

Exit mobile version