Cześć! Jako że właśnie zakończyliśmy naszą namiastkę projektu „zima w cieplejszym klimacie” (który niestety skurczył się do 2-tygodniowych „ferii w cieplejszym klimacie”), serwuję jeszcze ciepły tekst dotyczący najnowszej wyprawy.
Organizacja.
Plan naszej podróży był prosty: chcieliśmy spędzić dwa tygodnie w czasie zimowych ferii w nieco cieplejszym klimacie, co nieco zwiedzić i przekonać się, czy Hiszpania przekona nas do siebie na tyle, żeby myśleć o częstszym ładowaniu baterii w tym kraju.
W listopadzie zrobiliśmy z Wolną krótki rekonesans w czasie którego zdecydowaliśmy, że chcemy się wybrać w te okolice całą rodziną. Od słów przeszliśmy do czynów i zaledwie kilka dni po Nowym Roku bezproblemowo dotarliśmy w pobliże berlińskiego lotniska Schönefeld, skąd wylecieliśmy do Malagi. Po odebraniu zarezerowanego wcześniej auta wyruszyliśmy na podbój Andaluzji, który trwał pełne 2 tygodnie!

W tym czasie przejechaliśmy w sumie około tysiąca kilometrów naszym małym „peżocikiem”. Po kilkudziesięciu kilometrach przyzwyczaiłem się do lokalnego stylu jazdy – to nie południowe Włochy, w Hiszpanii jako kierowca czułem się pewnie i bezpiecznie.
Dzięki takiemu podejściu do transportu byliśmy naprawdę niezależni, a podróż w czwórkę była nie tylko wygodna, ale też bardzo optymalna cenowo. Nie mówiąc o tym, że było szybciej, mogliśmy dostać się w mniej uczęszczane i ciekawsze miejsca, a także byliśmy w stanie przewozić spore zapasy jedzenia pomiędzy kolejnymi miejscowościami.
Nasz maluszek. W zupełności wystarczył, a do tego palił niecał 5,5 litra na setkę.
W Hiszpanii spaliśmy w czterech rożnych miejscach. Wszystkie noclegi rezerwowaliśmy przez portal airBnB, który polecam przy każdym podróżniczym wpisie.
Polecamy i dziękujemy za rejestrację z naszego polecenia!
Noclegi rezerwowaliśmy bez wygórowanych wymagań: miało być czysto, schludnie, zależało nam na dobrze wyposażonej kuchni i działającym ogrzewaniu. Raz mieliśmy naprawdę dużą kawalerkę, innym razem trafiło nam się spore, 3-pokojowe mieszkanie. Niektóre z miejsc były maksymalnie kilka lat po remoncie i aż chciało się tam zostać dłużej, ale trafiliśmy też na mieszkanie w iście babcinym stylu (ale i jemu nic nie brakowało i nie czuliśmy się tam źle). Skoro niemal codziennie przebywaliśmy co najmniej 8-10 godzin poza domem, to nie oczekiwaliśmy wygód.
Podróż
Gdzie zatem włóczyliśmy się niemal całymi dniami? Miasta… owszem, są piękne i nie chciałbym zupełnie wymazać ich z programu naszej wycieczki, ale zdecydowanie bardziej od dreptania po wybetonowanych chodnikach wolimy przyrodę. Zaliczyliśmy (czasami spokojniej, niekiedy na szybkości) Malagę, Granadę, Sevillę i kilka mniej znanych miejscowości.
Jednak dużo więcej radości sprawiało wszystkim nam włóczenie się po szlakach. Obcowanie z przyrodą. Wdrapywanie się na wzieniesienia, z których roztaczały się piękne widoki na okolicę. Jedzenie na świeżym powietrzu, gdzieś na szlaku, w niesamowitych okolicznościach przyrody. Świeże powietrze. Rozsiane tu i ówdzie place zabaw, będące urozmaiceniem dla maluchów. Sympatyczni lokalsi, którzy niejednokrotnie dziwili się, że prowadzimy dzieci na kilkugodzinny szlak. Raz nawet Wolniątka przejechały się na koniu, którego jakiś rolnik prowadził na łąkę. Zainteresował się nami, a Wolna wymieniła z nim kilka zdań łamaną „hiszpańszczyzną” 😉
Przyzwyczailiśmy się do tego, że jesteśmy niemal całe dnie na nogach, nawet kiedy podróżujemy z dziećmi. Bardzo to lubimy, chociaż momentami sami czujemy, że warto by nieco odpuścić. Chcemy zobaczyć jak najwięcej i to się super sprawdza przy kilkudniowych wypadach, ale po tygodniu taka intensywność daje się we znaki. Na szczęście pogoda, która popsuła się na ostatnie 4 dni naszego wyjazdu zmusiła nas do obniżenia tempa.
Chociaż i wtedy zagryźliśmy zęby i postanowiliśmy zmierzyć się z naturą 😀
Praca i sport
Mimo urlopu niemal codziennie wstawałem o… 5:30, czyli tak jak niemal codziennie. Innymi słowy, uskuteczniałem koncepcję pracowitego urlopu. Lubię balans i niechętnie przełączam się w tryb całkowitego nic-nie-robienia. Potrzebuję godzinnego treningu dziennie i dodatkowych kilku (3-4) klepania w klawisze. Jeśli mam ten czas dla siebie, resztę dnia z przyjemnością mogę spędzić na luzie, bez presji na produktywność. Ale te kilka godzin, w czasie których w jakiś sposób mogę się realizować i iść do przodu jest dla mnie ważne. Czasami piszę w tym czasie bloga, pracuję nad nowym projektem (być może więcej o tym za jakiś czas), rozwijam moje zawodowe zainteresowania lub po prostu odhaczam kolejne tematy z listy TODO. Takie „wakacje” pewnie przeraziłyby niejednego, ale dla mnie są czymś normalnym, co pozwala mi myśleć o możliwości dłuższego spędzania czasu poza domem. Nie tylko zwiedzając i leniuchując, ale właśnie: żyjąc, trochę odpoczywając, trochę pracując w ten czy inny sposób. Jestem zbyt ambitną bestią, żeby dobrze się czuć nic nie robiąc cały dzień. Wtedy wiercę się, nosi mnie i po prostu nie czuję, że przeżyłem dobry dzień.
Po jednym z wybiegań zdecydowałem się nawet na kąpiel w ubraniu 🙂
Sport to kolejny ważny element mojego życia i tutaj odpuściłem tylko odrobinę. Z wyjątkiem 3-4 dni utrzymałem moją średnią w postaci ~1 godziny wysiłku fizycznego. Biegałem (często robiąc jednocześnie rozpoznanie w nowym miejscu, co okazywało się później bardzo przydatne) lub wykonywałem serie ćwiczeń z wykorzystaniem ciężaru własnego ciała (pompki, przysiady, brzuszki i tego typu wygibasy). Takie poranne naładowanie się energią dobrze mi służy, a późniejsze spędzenie niemal całego dnia na powietrzu (i wykonanie kolejnych 20-kilku tysięcy kroków) spawiało, że wieczorem czułem bardzo przyjemne, fizyczne zmęczenie. Widzę, że w moim przypadku bardzo dobrze sprawdza się utrzymanie chociaż namiastki tego rytmu, w którym żyję na co dzień w domu.
Korzystałem również z chwil, kiedy moje blondynki były zajęte, a ja już „napatrzyłem się” na morze.
Wolna również co nieco posiedziała nad marketingiem Pracowni Dobrych Wnętrz (jeśli jeszcze o tym nie wiesz – istniejemy już ponad rok!), ale świadomie nie wzięła na nasz wyjazd pracy. Kilkukrotnie zaliczyła lekki trening, a do tego włożyła sporo wysiłku w naukę z naszymi pociechami. Próbujemy przetestować koncepcję nauczania domowego, a wyjazdy takie jak ten są idealną okazją do tego, żeby sprawdzić pod tym względem zarówno dzieci, jak i siebie. Na wnioski na razie zbyt wcześnie.
Koszty
Nawet mi samemu kopara opadła, kiedy po powrocie podsumowałem wszystkie koszty. A prezentują się one następująco:
1.086 zł za osobę w zamian za dwutygodniowe wakacje „all inclusive” 😉 w Andaluzji? No bez jaj. Przed podróżą nie zamykaliśmy się w konkrenej kwocie, ale założyliśmy luźno, że wydamy coś pomiędzy 5.000 a 6.000 zł. Cztery tysie z hakiem to coś, czego się absolutnie nie spodziewaliśmy i z czego – szczerze mówiąc – wcale nie jesteśmy dumni, bo to kolejny przykład na to, że nauka wydawania pieniędzy idzie nam po prostu kiepsko.
Flamenco? Jak najbardziej – nie trzeba nawet biletów na przedstawienie, wystarczy wrzucić monetę do kapelusza.
Ale do rzeczy: jakim cudem wydaliśmy tak mało?
- Nasza optymalizacja wydatków zaczęła się jeszcze w Polsce. Skoro wiedzieliśmy gdzie i kiedy chcemy polecieć, wujek Google informował nas na bieżąco o zmianach cen biletów (to przydatna funkcjonalność google flights), W tym miejscu należy zaznaczyć, że dojazd i powrót z Berlina to dodatkowe ~6 godzin (jesteśmy z Gdańska, mieszkańcy Poznania, Szczecina czy okolic mają zdecydowanie łatwiej), więc decyzja o kupnie tanich biletów była optymalna kosztowo, ale na pewno nie czasowo. Musimy to przemyśleć na przyszłość, bo to czas – a nie pieniądze – są najcenniejszym zasobem!
Jak się później okazało, można było jeszcze taniej.
- Podróżowaliśmy zdecydowanie poza sezonem (styczeń). Na oko jakieś 95% nieruchomości przeznaczonych na wynajem stoi wtedy odłogiem, więc o tani nocleg nietrudno. Średnio zapłaciliśmy niecałe 120 zł za naszą czwórkę, korzystając jeszcze z promocji z okazji Czarnego Piątku (a więc rezerwując noclegi kilka miesięcy przed czasem!).
- Podobnie było z wynajmem auta. Ofera, którą zauważyłem w zasadzie przez przypadek (przypominam: niecałe 8 zł za wynajem auta na 2 tygodnie) wypaliła w 100% i niemal za darmo mieliśmy bardzo wygodny środek transportu na cały wyjazd. Zapłaciliśmy jedynie 300 zł za dodatkowe ubezpieczenie (w zewnętrznej firmie, od razu na cały rok, a więc również na kolejne wypożyczenia za granicą) oraz drugie tyle za paliwo potrzebne do pokonania tysiąca kilometrów. 600 zł za sprawne przejechanie 1.000 km przez 4 osoby w Europie zachodniej? Ciężko o lepsze rozwiązanie.
Trochę kosmos, ale wszystko poszło jak po sznurku.
- Zabieramy ze sobą foteliki dla dzieciaków, oszczędzając kilka stówek za ich wypożyczenie. To mało popularne rozwiązanie, z którego wiele osób nie zdaje sobie sprawy, a linie lotnicze mają obowiązek przewiezienia takich sprzętów bez pobierania dodatkowych opłat.
Przyznaję, zabrakło czasu (i materiału!) na odpicowanie ciekawszego pokrowca…
- Mamy auto na LPG, więc podróż do i z Berlina kosztowała nas tyle, co nic. Jednocześnie, mamy dość luźny stosunek do naszej LPG-strzały, więc zostawiliśmy ją na jednym z darmowych parkingów Park+Ride, zamiast płacić za przylotniskowy parking z dowozem pod terminal.
- Podróżujemy w formule DIY (również w kwesii zakupów i posiłków), w związku z czym koszty życia w Hiszpanii nas nie przeraziły. Nie podchodzimy do naszych podróży na zasadzie „wszystko nam się należy, wszystko mają podać i przygotować”. Nie żyjemy też na szybkości – wręcz przeciwnie, całkiem sporo czasu spędzamy chociażby na przygotowywaniu posiłków czy inne czynności, które wiele osób deleguje w czasie wakacji. Nasze wizyty w knajpach policzyłbym na palcach jednej ręki, a standardem było raczej powolne chłonięcie kolejnych miejsc z plecakami pełnymi jedzenia i znajdywanie jak najciekawszych okoliczności przyrody na posiłki na świeżym powietrzu. Przygotowane wcześniej posiłki czasami budzą zdziwienie na lotniskach czy w innych miejscach, gdzie ludzie raczej jedzą to, co oferują pobliskie skepy i restauracje, ale kiedy widzę jakość tego, co w tych miejscach ludzie wkładają do ust, absolutnie nie zazdroszczę.
Z dietą jest niemal jak z balansowaniem na krawędzi… 😉 I tak, przemoczyłem sobie buta podczas tych wygibasów!
- Ceny żywności w popularnych marketach są w Hiszpanii porównywalne do tych w Polsce (czasami z narzutem rzędu 10-20%). Jeszcze taniej można kupić niesamowicie smaczne warzywa i owoce na lokalnych targach, których pełno w różnych miejscowościach.
Tanie pyszności, swąd fajki w gratisie.
- Nie kupiliśmy dodatkowego ubezpieczenia, a zamiast tego zabraliśmy ze sobą karty EKUZ. Z których do tej pory nie musieliśmy korzystać.
Zapytam przewrotnie: czy można było taniej? Oczywiście, przede wszystkim ograniczając podróżowanie na miejscu. Wypożyczenie auta było najbardziej optymalnym kosztowo rozwiązaniem w naszym przypadku, ale pokonanie 1000 km już na pewno nie. Ponadto rezerwując aż 4 różne miejsca noclegowe, każdorazowo pokrywaliśmy koszty airBnB jako pośrednika (service fee), płaciliśmy za sprzątanie itp. „Bunkrując” się w jednym miejscu oszczędzilibyśmy co najmniej 500 zł z końcowego rachunku, które moglibyśmy przepuścić w restauracjach 🙂 Ale ponieważ podróż sama w sobie jest jednym z naszych priorytetów, postanowiliśmy nie oszczędzać na siłę.
Czy można było drożej? Sky is the limit, jak to mówią 🙂 A poważnie: pieniądze wydawaliśmy ostrożnie (mamy wręcz poczucie, że aż nazbyt) i niemal na każdym kroku można było porządnie rozdmuchać koszty.
Kilka zdań o tym, jak, gdzie i za co płacimy.
Od kiedy na własnej skórze przekonałem się o niemal 6-procentowej prowizji banku Citi za transakcje w walutach obcych, staram się wybierać Revoluta tam, gdzie to możliwe.
Zapraszam do kliknięcia w kartę i odebrania 15 zł bonusu na dobry start.
Przed wyjazdem zasilam mój rachunek w Revolut kwotą większą niż ta, którą planuję wydać. Czasami korzystam z wymiany w czasie dokonywania transakcji, kiedy indziej dokonuję wymiany na Revolutowe konto walutowe, gwarantując sobie niezależność od wahań kursów w czasie naszych wakacji, a także unikam wymian w ciągu weekendu, kiedy jest to nieco droższe.
Revolut działa bezproblemowo przy rezerwacjach noclegów przez portal airBnB (przetestowane do tej pory na kilkunastu rezerwacjach), a także pozwala rezerwować bilety lotnicze (ponieważ lecieliśmy z Berlina, wybraliśmy płatność w europejskiej walucie i przy zerowym wysiłku, korzystając z Revoluta zaoszczędziliśmy w okolicach 60 zł na samej płatności!). Nigdy też nie mieliśmy problemu z użyciem tego sposobu płatności w sklepach, barach czy restauracjach.
Z pamiątek to właśnie musze sprawiły najwięcej radochy dziewczynom…
Oczywiście, o ile płatność kartą była w ogóle możliwa. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że Revolutem nie zapłacimy za benzynę na stacjach z terminalami typu pre-paid zamiast standardowej obsługi. Z tych powodów podróżujemy z niewielką (~100-200 EUR) sumą pieniędzy w gotówce i zwykle coś z tego uszczkniemy. Oczywiście, mając Revoluta możemy skorzystać z wypłaty gotówki z bankomatu za granicą (do równowartości 800 zł miesięcznie bez dodatkowych opłat), ale należy mieć świadomość, że o ile Revolut nie pobierze od nas prowizji, to są na to inni chętni :). Będąc w Hiszpanii, sprawdziłem (głównie dla testów) mniej więcej 10 bankomatów różnych banków czy instytucji i jedynie jeden z nich pozwolił na bezprowizyjną wypłatę gotówki.
Oto i nasz bohater.
W zdecydowanej większości przypadkach byłem informowany o tym, że mniejsza lub większa prowizja będzie pobrana (można wtedy zrezygnować z transakcji). Przy kwocie 40 EUR prowizja pośrednika wahała się w przedziale 1,5 – 7 EUR, przy czym ta największa (17,5 – procentowa!!!) wprawiła mnie w osłupienie. W razie konieczności skorzystania z karty kredytowej mamy dwie w zanadrzu – to przydatne produkty finansowe, jeśli ktoś podróżuje za granicę.
Oraz anty-bohater. 7 EUR? Toż to wystarczy na parę pysznych tapasków 🙂
Przemyślenia, wnioski na przyszłość
Może i utrzymałem pracowitość na wysokim poziomie, może i zadbałem o regularny wysiłek fizyczny, za to nasza dieta nieco kulała. Owszem: na co dzień wpadała cała masa lokalnych warzyw i owoców, których smak naprawdę się wyróżniał. Jedzenie zdecydowanie było smaczne, mimo że w naszym wykonaniu bardzo proste.
Ale urlop rządzi się swoimi prawami i praktycznie codziennie jedliśmy sporo rzeczy, od których na codzień trzymamy się z daleka. Przy tak intensywnym urlopowaniu było po prostu zbyt dużo pokus i wymówek. Całe dni na zewnątrz pomogły poradzić sobie z gorszym niż zwykle jadłospisem, ale ewidentnie czułem jego efekty podczas treningów biegowych. Nie mówiąc o tym, że wyrzuty sumienia niejednokrotnie dawały o sobie znać kiedy po raz n-ty w ciągu dnia złamałem się i zjadłem coś, czego nie powinienem lub o czasie, w którym mój organizm zwykle już dawno odpoczywa od trawienia. Na szczęście udało mi się zrobić (wspólnie z Wolną) jeden dzień (~30-34h) głodówki, zgodnie z planem na 12 głodówek w roku 2020 (tu znajdziesz moje plany na ten rok, a tu przeczytasz o tym, czemu podejmujemy się jednodniowych postów). Po powrocie do domu powtórzyłem całość, z radością resetując się przed powrotem do naszej standardowej diety. Tyle dobrego.
Przykład lokalnych, niezbyt zdowych pyszności które pochłanialiśmy…
Podczas tej podróży wiele się nauczyliśmy: lepiej pakować, zwracać uwagę na niektóre rzeczy w mieszkaniach, które wynajmujemy (na przykład: ogrzewanie, które zimą w Hiszpanii jest rzeczą przydatną, a niekiedy po prostu niedostępną), lepiej dobierać miejsca, w które się wybieramy. Ciągle uczymy się balansować pomiędzy leniuchowaniem a intensywnym zwiedzaniem: z jednej strony mamy świadomość, że to pierwsze też jest potrzebne (zwłaszcza na urlopie!), z drugiej: trochę szkoda nam tego czasu, skoro jesteśmy w pięknych miejscach, w które być może już nie wrócimy. Nawet będąc z dziećmi nie odpuszczamy i pokonujemy codziennie pomiędzy 20 a 30 tysięcy dorosłych kroków. Nasze dziewczyny po prostu się przyzwyczaiły, że 5-6 godzin w ciągu dnia się chodzi, co chwilę podziwiając różne wspaniałości i zatrzymując się na dłużej w ciekawych dla nich miejscach (plaża, place zabaw itp). To niesamowite, jak plastyczne są dzieciaki.
Co ciekawe, przyzwyczajamy dzieci do trybu podróżowania, którego nie wybiera niemal nikt poza nami. Szlaki były praktycznie puste, a turystów (głównie z Wielkiej Brytanii) widywaliśmy głównie w dużych miastach, najczęściej siedzących w knajpkach i popijających rozmaite trunki. To po prostu nie nasz styl, chociaż okazjonalnie pozwalaliśmy sobie na jakąś kawę czy loda na mieście.
Muszę jednak przyznać, że nieco bagatelizowaliśmy koncepcję hiszpańskiej zimy. Myśleliśmy, że prognozowane ~15 stopni nie tylko nam wystarczy, ale wręcz jest idealne do zwiedzania. Owszem: w okolicach południa termometr dobijał do takich, a nawet wyższych wartości i to było coś wspaniałego (mimo, że nie było tak ciepło jak pod koniec listopada), a słupek rtęci trzymał ten poziom do późnych godzin popołudniowych. Słońce, które nie wstydziło się świecić niemal codziennie, a do tego zachodziło aż 2,5 godziny później niż w tym samym okresie w Polsce i dawało masę pozytywnej energii.
Ale noce do najcieplejszych nie należały – zwłaszcza kiedy wybraliśmy się w okolice Sierra Nevada (Granada), temperatura potrafiła spaść mniej więcej do zera stopni, a kiedy zaczynaliśmy kolejne wyprawy w okolicach 10ej rano, nadal musieliśmy zakładać kurtki i czapki. Ostatnie dni całkiem nas zaskoczyły przeciągającymi się deszczami, wiatrem i brakiem słońca (to chyba efekt szalejącego niedaleko nas sztormu, o którym było głośno), przez co nawet kilkunastostopniowe temperatury nie zachęcały do dłuższych wypraw.
Mimo kiepskiej pogody, zwiedzać warto!
W mieszkaniach nie było dużo lepiej. Hiszpańskie budownictwo niestety nastawione jest na minimalizowanie skutków wysokich temperatur w sezonie i większość mieszkań, które wynajmowaliśmy była nijak przystosowana do zewnętrznych temperatur w okolicy kilku stopni. Przede wszystkim, terakota jest absolutnie wszędzie. Przedpokój, salon, kuchnia, łazienka, sypialnia… w każdym z wynajętych mieszkań całość podłogi wyłożona była zimnymi, nieprzyjemnymi kaflami. To zabieg, który pewnie sprawdza się w takim klimacie w sezonie, ale styczniowe chłody sprawiają, że jeśli nie masz kapci, to po prostu marzniesz, z każdym krokiem postawionym na podłodze nieco bardziej. Nawet podwójne skarpety nie pomagały – dopiero przebywanie w mieszkaniu w butach łagodziło problem. Po drugie, wszystkie z mieszkań były niezwykle przewiewne i chyba zupełnie nie izolowane termicznie. Styropianu raczej tutaj się nie stosuje, a jednoszybowe okna (sic!) to standard. Efekt: temperatura w środku mocno zależała od tego, co się działo na zewnątrz. Niektóre pomieszczenia (na przykład dość przewiewne kuchnie) zamykaliśmy na noc, a rano moglibyśmy przysiąc, że nie ma tam więcej niż 12 stopni. Brrrrrr.
Jeśli się dobrze przyjrzysz, zobaczysz padający z nieba… śnieg!
„Trzeba było sobie nagrzać” – mówisz? Uświadomię więc Cię, że w Hiszpanii centralne ogrzewanie to chyba całkiem niespotykane rozwiązanie, a olejowe grzejniki na prąd były dla nas na wagę złota, zwłaszcza że tylko jedno z czterech mieszkań nimi dysponowało. W pozostałych była klimatyzacja z funkcją grzania, która działała co najwyżej tak sobie. Te wszystkie fakty kazały nam nieco zrewidować poglądy na temat „15 stopni zimą to idealna temperatura” i w przyszłości albo wybierzemy jeszcze przyjemniejsze temperaturowo okolice, ograniczymy się raczej do przebywania na samym wybrzeżu południowej Hiszpanii (gdzie temperatura nie spadała raczej poniżej 7-10 stopni nawet w nocy), lub… zainwestujemy w dodatkowy bagaż do samolotu i zabierzemy ze sobą kapcie i nieco cieplejsze ubrania 🙂 Podsumowując, niejednokrotnie zmarzłem (dziewczyny z niewyjaśnionych względów znacznie mniej) podczas naszych wakacji na słonecznym południu Europy 🙂
Krótka wzmianka odnośnie nauki języków obcych: otóż wszyscy chwyciliśmy sporo słówek jak na tak krótki pobyt. Dzieciaki w czasie dwóch tygodni nauczyły się więcej, niż w prywatnym przedszkolu przez 2 lata, w którym teoretycznie były zajęcia z języka hiszpańskiego. Jeśli uczyć się języka, to najlepiej właśnie w warunkach bojowych!
Kiedy człowiek tak się odepnie od codzienności, dochodzi do ciekawych wniosków. Dopiero podczas takiej podróży widać, jak mało potrzeba do szczęśliwego życia i jak wiele problemów na co dzień stwarzamy sobie sami. Do szczęścia wystarczy miejsce do spania, trochę prowiantu w plecaku, mały samochodzik dla całej rodziny czy inny środek transportu. Oprócz tego dobre towarzystwo i sporo ruchu na świeżym powietrzu – tak można spędzić tydzień, miesiąc czy rok. Podróż potrafi zająć cały dostępny czas, a jeśli jest go zbyt dużo: można gdzieś po prostu przystanąć, pomedytować, popatrzeć się na przyrodę, przytulić do drzewa i tak dalej. Wolnego czasu w czasie takich wakacji nie zabija się sufrowaniem w Internecie, byciem na portalach społecznościowych, czytaniem o autach, gadżetach czy sporcie. A dzięki temu jest czas na to, co dla każdego ważne. Można złapać dystans i chwilowo lub na stałe zapomnieć o wielu przyziemnych problemach, obowiązkach i zadaniach.
Czego Tobie również życzę podczas kolejnych wojaży 🙂 My z kolei dopięliśmy jedną podróż w formie Home Exchange i w sierpniu spędzimy dwa tygodnie w okolicach Paryża. Mamy też ochotę na jakiś dłuższy wyjazd pod koniec marca, ale na razie konkretów brak. Myślimy też o jakiejś wakacyjnej wymianie domów w Polskich górach, zachęcamy więc do kontaktu. Z podróżnczym pozdrowieniem,
Rodzina Wolnych 🙂
PS Tak, doznaliśmy szoku po powrocie i najchętniej wrócilibyśmy z powrotem, być może nawet na stałe. Różnica w krajobrazach, klimacie, pogodzie, kolorach świata i energii, jaką człowiek w związku z tym ma jest niesamowita.
PS2 Chcesz być na bieżąco z moimi wpisami? Zapraszam do absolutnie bezspamowego newslettera!
Właśnie odnośnie zimy na południu Europy to wcale nie jest tak różowo jak się niektórym wydaje 😉
Tak to wygląda w Grecji 😉
https://salatkapogreckuwpodrozy.pl/blog/2017/01/16/z-cyklu-zacznij-lekko-poniedzialek-zima-w-grecji-poniedzialek-16-stycznia-2017/
Tak, będąc w Hiszpanii wyskoczyło mi coś odnośnie ataku zimy w Grecji. Tak pomyśleliśmy sobie, że gdybyśmy byli trochę mniej świadomi niż jesteśmy, może byśmy wybrali tamte okolice.
Cudowna relacja, lubię czytać o takim stylu, jaki mniej więcej sama lubię 🙂
To jest nas więcej? Ktoś jeszcze? 🙂
Zdecydowanie więcej! Tylko nie ujawniają się;) Z Trójką na stanie też się da:)
z pewnością 🙂
bilety lotnicze Sztos! super cene znalazleś…długo się szuka takie bilety?
Dojazd w bardzo niskiej cenie….A gdzie zostawiliście auto w Berlinie? Ile kosztował parking?
To chyba niemozliwe aby auto z ubezpieczeniem i paliwem na 1000km +foteliki dla dzieci kosztowało 615 złotych
Wybierasz ubezpieczenie Full czy podstawowe? [swoja droga szacun bo bardzo niski koszt jak na transportszok]
Braliście jakis duzy bagaz? Czy dał orade w 4 małe?
Piękny wpis, bardzo pozytywny, energiczny z nadzieją 🙂
Tak mało do szczęśliwego życia potrzeba, szkoda że o tym się zapomina…..
Cześć.
Biletów długo nie szukaliśmy, Google flights pomogło, trzeba się po prostu nauczyć tego używać. W Berlinie wysadziłem dziewczyny przy terminalu, a sam pojechałem na darmowy (niestrzeżony!) parking Park+Ride jakieś 4km od lotniska, przy stacji S-bahn. 2 przystanki i byłem z nimi. W drugą stronę analogicznie. Sporo ludzi zostawia tam auta na dłuższy czas, chociaż jakieś ryzyko na pewno jest.
Auto kosztowało 8 zł, jak na screenie. Dodatkowe 300 zł za ubezpieczenie wkładu własnego (czyli taka full opcja, ale nie kupowana w wypożyczalni bo tam chcieli za to samo 250 EUR, tylko u ubezpieczyciela) i niecałe 300 za benzynę. Foteliki mieliśmy swoje.
Bagaż: 4 plecaki, dało radę, umiemy się już pakować, nie wozimy 23-kilowych walizek.
Pozdrawiam.
Zrobiłem z rodzinką tą samą trasę Gdańsk-Berlin jakiś czas temu i miałem nawet tą samą koncepcję co Wy – żeby się na park&ride zamontować, ale gdzieś wyczytałem, że jak będzie stał ponad 24h to odholują takich „cwaniaczków” i ostatecznie 70 euro za parking przy lotnisku… Przestaje się kalkulować latanie przez Berlin.
Także nie odholowali? 😀
I jeszcze podpytam o ten wynajem samochodu: co to za firma/wyszukiwarka? Błąd z ich strony? Jak to się udało w praktyce?
O parkingu wyczytałem tutaj: klik. Sprawdziło się w 100%. Odnośnie rezerwacji, to żadnej magii tu nie było – po prostu ceny po sezonie, teraz tam są całe place aut które czekają na sezon, więc wypożyczają za grosze mając nadzieję, że się wykupi pełne ubezpieczenie u nich (nas chcieli skroić 250 eur), lub naciągną na jakąś szkodę.
Auto wyszukane przez którąś z wyszukiwarek typu Kayak. Wczoraj patrzyłem na Majorce to piewsza lepsza oferta wyskoczyła na 25 eur za 2 tygodnie, czyli również jak za darmo.
a możesz podać namiar /zasade tego ubezpieczenia samochodu za granicą u ubezpieczyciela ?
Cześć, jest link w samym artykule. Szczegóły tutaj: https://www.worldwideinsure.com/car-hire-excess-insurance.php
Witam serdecznie.
Mam pytanie odnośnie 4 plecaków. Czy to były tylko małe bagaże podręczne, które mieściły się pod siedzeniem? Czy może bagaż kabinowy do 10 kg, ale już dodatkowo płatny? Opłaty za bagaże są prawie w cenie biletu 🙂 i to już się w ogóle nie opłaca. Zastanawiam się, jak zmieszczę się z dziećmi i jaką opcję wybrać. Planuję wakacje i to będzie pierwszy raz bez zorganizowanej wycieczki. Pozdrawiam.
Małe, te „darmowe”. Bez wnikania w szczegóły, takie podróże wiele uczą, również tego, jak się pakować.
Przykład: znalezione przed chwilą „dla sportu”. Bilety dla 4 osób z Berlina na Majorkę na 2 tygodnie pod koniec marca: https://www.wolnymbyc.pl/wp-content/uploads/2020/01/palma_1.png
+ auto za 25 eur na cały pobyt (przez kayak) i parę noclegów na 14 dni za niecałe 600 eur (airBnB). I też można mieć wakacje dla 4 osób za coś około 5.000 zł na Majorce, z niemal gwarantowaną pogodą. Całość wyszukane w jakieś 10 minut.
aż chce się kliknąć 🙂
Bardzo czekałem na ten wpis, super się go czytało, ale zabrakło mi paru rzeczy. 😉
Wiem, że to nie jest blog podróżniczy, a przynajmniej jeszcze, ale jak zobaczyłem mapkę z odwiedzonymi przez Was miejscami, to prawie wszystkie te miejsca chcę pokazać rodzinie. Chciałem Cię prosić, aby napisał całą drogę od Malagi do Malagi gdzie byłeś i jak długo, co Ci się najbardziej podobało w danym miejscu, a co z perspektywy czasu zaplanowałbyś inaczej lub zmienił.
Opuściłeś Marbellę, ale nie da się wszystkiego zobaczyć. 😉 Odwiedziłeś tę restaurację w Nerji, którą Ci polecałem?
Czekam na dziennik z podróży! 😉
hoho, o dużo prosisz 🙂 Myślałem, czy by nie 'rozciągnąć’ tego wpisu na dwa oddzielne, ale już ten jeden zajął mi pewnie z 6 godzin…
Pozostańmy przy tym, że to nie blog podróżniczy… chociaż w przyszłości, o ile będziemy dużo podróżowali, chyba nie będzie większego sensu pisać ciągle o kosztach i podobnych wnioskach – wtedy być może przerzucę się na konkretne relacje z naszych wypraw. Na razie niech zostanie jak jest.
Jeśli chodzi o tą restaurację, to owszem – byliśmy przy niej, ale… była całkowicie pusta, nawet nie wiem czy otwarta (być może trafiliśmy tam o zbyt wczesnej porze, pewnie w okolicach 13-14ej), a w wielu innych ludzi było trochę. Taki widok zwykle nas nieco odstrasza, dlatego zrezygnowaliśmy i znaleźliśmy coś innego. Pewnie gdyby był sezon lub godziny wieczorne, nasze wrażenie byłoby inne. Ale fakt, ceny zachęcały, a google oceniał ją bardzo dobrze.
My niestety trafiliśmy w poniedziałek – większość knajp była zamknięta albo otwierana dopiero koło 19. Wy chyba nie mieliście tego „szczęścia”. 😉 Południowcy jedzą raczej od 19-20 główne posiłki. 😉
To może chociaż w komentarzu opiszesz marszrutę i miejsca, które koniecznie trzeba zobaczyć, a na które szkoda czasu (w Twoim odczuciu)?
Nie wiem, czy moje spostrzeżenia dadzą jakąś wartość. Po pierwsze, to Wolna organizowała trasę tego wyjazdu (tak jak i innych), ja raczej nie nastawiałem się na konkrety. Wystarczy mi sensowna pogoda, trochę słońca, natura, możliwość pobiegania, zjedzenia czegoś fajnego, czas spędzony razem… nie nastawiałem się zbytnio na to, co zobaczę i gdzie będę. Możesz mnie nazwać ignorantem, ale chyba nawet odpuściłbym Sevillę z racji odległości. Granada sama w sobie też szału na mnie nie zrobiła, chociaż warto było zobaczyć Alhambrę. Ronda była super, tyle że nie doceniliśmy jej zbytnio przez straszną pogodę, chyba najgorszą z całego wyjazdu (~2 stopnie, wiatr i opady deszczu ze śniegiem…). Wybrzeże super, zwłaszcza Nerja. Gdybyśmy ponownie wybierali się w te (lub podobne) rejony w środku zimy, to raczej zostalibyśmy gdzieś na wybrzeżu, a do tego robili sobie jednodniowe wypady w głąb kraju, żeby coś zobaczyć. Spore wrażenie zrobił na mnie „Paraje Natural Torcal de Antequera”, a do tego szlaki w górach Sierra Nevada (chociaż wybraliśmy tylko te łatwiejsze ze względu na dzieciaki), głównie Los Cahorros. Jak widzisz, stawiamy na przyrodę, a miasteczka… po którymś z kolei wszystkie wyglądały dla mnie dość podobnie, chociaż może nie powinienem się przyznawać do takiej ignorancji 🙂
Duże wrażenie zrobiła na mnie jaskinia koło Nerji (Cueva de Nerja), do tego raz w tygodniu (chyba poniedziałki) na 9:30 mają darmowe bilety, z których skorzystaliśmy 😉 Mieliśmy też ambitne plany na szlaki w okolicach Benamadalena (to już z kolei mniej klimatyczna miejscowość z całą masą Anglików, nastawiona wybitnie na turystykę), gdzie spędziliśmy aż 4 dni, ale pogoda skutecznie pokrzyżowała nam szyki.
Dzięki za opis. A ile czasu spędzaliście w konkretnych miejscowościach (noclegi)?
Ja w październiku trafiłem na śnieg w Sierra Nevada (chyba pisałem Ci o tym), natomiast mam plan złazić właśnie trochę szlaków w Andaluzji…
Nerja była dla mnie przypadkowym miasteczkiem, ale ma coś w sobie, prawda? 😉
Domniemuje, że przynajmniej jedno „białe miasteczko” widziałeś? Nam podobała się Frigiliana.
Benalmádena jest tanim portem Malagi. 😉 Bardzo podobał mi się ten ciąg, który parokrotnie przejechałem miejskim autobusem. Myślę, że może to być również fajne miejsce do biegania. Plus baza wypadowa w naturę.
Frigiliana piękna, zapomniałem o niej wspomnieć, pewnie dlatego że była niemal na początku. „Białych miasteczek”, zwykle pięknie położonych, z dużymi przewyższeniami w obrębie samych zabudowań było mnóstwo, dlatego później nie robiły już wrażenia.
Dodałbym jeszcze miasto Antequera – co prawda tylko tamtędy przejeżdżaliśmy, ale zachwyciłem się nim, w sumie nie potrafię do końca powiedzieć czemu. Wydało mi się idealne do spędzenia tam kilku miesięcy. Tyle, że nie zimowych, bo to w głębi lądu, więc temperatury w nocy/nad ranem nie zachęcają.
Zrobiliśmy też szlak Rio Chillar koło Frigiliany, też bym baaaardzo polecał, zwłaszcza w sezonie, kiedy nie trzeba co chwilę przeskakiwać przez rzekę i marznąć w przemokniętych butach, tylko można z przyjemnością iść w wodzie w górę rzeki. Tak, to było coś!
Widzisz, fajnie by było jakbyś zostawił ślad na google maps z tych dwóch tygodni od Malagi do Malagi. 😉
Bardzo fajny wpis, mam nadzieję, że seria wpisów podróżniczych rozwinie się 🙂
Mam pytanie – czy zawsze korzystacie tylko z karty EKUZ? Z czego wynika Wasza rezygnacja z ubezpieczenia turystycznego?
Cześć. Dzięki za opinię. Takie podejście wynika z faktu, że nie korzystaliśmy jeszcze nigdy z ubezpieczenia, nawet tego zakupionego dodatkowo. Czujemy się Europejczykami, a tam gdzie jedziemy, służba zdrowia jest zwykle lepiej rozwinięta i bardziej dostępna od tej w Polsce. Skoro więc w Polsce z tego nie korzystamy, czemu mielibyśmy to robić za granicą?
Zwłaszcza, że moje podejście do ubezpieczeń wszelakich jest dość minimalistyczne w ogóle.
A co niezależnymi od nas sytuacjami losowymi, typu wypadki? (tfu, tfu odpukać w niemalowane 😉
EKUZ w ogóle nie pokrywa takich kosztów, jak transport medyczny do Polski (który potrafi kosztować majątek), czy szeroko pojęty „assistance”.
Oczywiście, najlepiej byłoby nie mierzyć się nigdy z tego typu sytuacjami. Osobiście wolę jednak zakup ubezpieczenia turystycznego i „spokojną głowę” w tych kwestiach.
Jakiego rodzaju wypadki masz na myśli? Podejrzewam, że chodzi Ci o takie naprawdę ekstremalne sytuacje, gdzie z jakiegoś powodu leczenie na miejscu (które przecież EKUZ pokrywa) nie wchodzi w grę. Wszystkiego nie przewidzimy, ale też od wszystkiego ubezpieczenie turystyczne nas nie uchroni. Jestem dość sceptycznie nastawiony do tych wszystkich wyłączeń, ograniczeń odpowiedzialności, limitów kwotowych i reguł jakich należy przestrzegać, żeby coś wywalczyć. Najprościej rzecz biorąc, wolę ubezpieczyć się sam, i to na wielu płaszczyznach. Tzn. zamiast opłacać kolejne ubezpieczenia, wczytywać się w warunki i podpisywać nie do końca zrozumiałe umowy jestem za tym, żeby te pieniądze odkładać na dedykowane konto, na którym z czasem prawdopodobnie zbierze się konkretna suma (o ile będziemy tam rzeczywiście dorzucali kwoty, które byśmy wydali na ubezpieczenie). To oczywiście nie jest rozwiązanie dla każdego, a i ja mam świadomość, że ryzykuję i jestem mentalnie gotowy na to, żeby w razie absolutnej konieczności po prostu użyć własnych oszczędności. Uważam jednak, że nawet jeśli wykupujesz dodatkowe ubezpieczenie, nie likwidujesz całego ryzyka, a jedynie zmniejszasz je w mniejszym lub większym stopniu.
Właściwie, to nie chodzi tylko o ekstremalne sytuacje, korzystasz z opieki medycznej na zasadach obowiązujących w kraju, w którym akurat przebywasz. Jeśli w takim kraju pacjent płaci część ceny usługi medycznej lub jeśli jest ona 100% odpłatna, pokryjesz to z własnej kieszeni.
Absolutnie, wykupując ubezpieczenie należy dokładnie przeczytać OWU, aby „nie kupować kota w worku”.
Dla mnie wykupienie ubezpieczenia, to asekuracja przed poniesieniem wysokich kosztów, w razie sytuacji losowej (nie tylko ekstremalnej).
Ale rozumiem też, że w Twojej sytuacji finansowej ryzyko wygląda inaczej i oszczędności dają Ci poczucie bezpieczeństwa w razie takich sytuacji.
Tu nie chodzi tylko o pieniądze. To też brak negatywnych doświadczeń i wiara, że w każdej sytuacji sobie jakoś poradzimy. Nie pisałem o tym, ale kiedy lecieliśmy z Berlina, to już na lotnisku nasza najmłodsza dostała gorączki. W samolocie nie było różowo – albo spała, albo płakała. A my nie mieliśmy nic na zbicie temperatury… na szczęście w samolocie znalazło się coś dla dzieciaków w Jej wieku, co trochę pomogło, a steward polecił nam spytanie się o lekarza na lotnisku. Tak też zrobiliśmy: w punkcie informacyjnym na lotnisku w Maladze powiedzieliśmy jaka jest sytuacja i po 10 minutach mieliśmy wizytę (całkowicie darmową) u lotniskowego lekarza. Nie wiedziałem nawet, że takie coś funkcjonuje… w każdym razie Pani doktor potwierdziła nasze przypuszczenia, że to nic poważnego, a córka przez najbliższe dni dochodziła do siebie na przygotowywanych przez Wolną „antybiotykach” ze świeżego czosnku i nawet niezbyt przez to wszystko zmieniliśmy nasze podróżnicze plany.
Zdaję sobie sprawę, że to nie jest sytuacja ekstremalna, ale przykład na to, że z wielu sytuacji można znaleźć wyjście i niekoniecznie trzeba się podpierać często wątpliwym wsparciem wielkich instytucji, których celem jest zarabianie, obstawiając ryzyko nieszczęścia, które nas może spotkać.
No ja raczej też staram są e minimalizować ryzyko w takich przypadkach i wykupuje ubezpieczenie, tym bardziej że nie jest to duży koszt. Problem w tym, że w awaryjnej sytuacji możesz nie mieć czasu na szukanie państwowej służby zdrowia i bierzesz pierwsza z brzegu przychodnie, a to może kosztować. No ale nie namawiam :). Ja po prostu mam awersję do takiego ryzyka 🙂
Właśnie mieliśmy sytuację typu „nie ma czasu na szukanie państwowej służby zdrowia”. Do historii o gorączce w samolocie dodam, że wysiedliśmy z niego o godzinie 20ej, w całkiem obcym państwie, z 4 plecakami, fotelikiem samochodowym pod pachą i jednym dzieckiem, które trzeba było nieść na rękach… a jeszcze auto do wypożyczenia bo przepadnie, a trzeba dojechać 60 km do mieszkania przed nocą… w takich sytuacjach naprawdę nie miałbym ochoty wydzwaniać po ubezpieczycielach, tylko biorę na klatę ewentualne ryzyko skasowania mnie przez lekarza.
Maciek po co ty się tłumaczysz, Po prostu odpowiedz Pani naganiaczce ubezpieczeniowej że negatywnie zaliczyłeś test łosia. Tak po prostu nie jesteś łosiem :))))
W ubezpieczeniu nie chodzi wyłącznie o opiekę lekarską. Kluczowe dla mnie jest to, żeby pokrywało koszty transportu medycznego i sprowadzenia zwłok do Polski. Wypadki się zdarzają, również śmiertelne. Nie chce obarczać tymi kosztami swoich bliskich, którzy w takiej sytuacji i tak będą przeżywać dramat.
No cóż, dla mnie kluczowe na urlopie jest to, żebym mógł wstać o 5:30 i trochę popracować :). Twoje „kluczowe wymagania” również są mało standardowe, dlatego pozostaje mi je uszanować.
Nie bardzo wiem jak się odnieść do Twojego komentarza. To jednak dwie zupełnie inne sprawy.
Zdaję sobie sprawę, że macie rezerwy finansowe, które możecie uruchomić w sytuacji ekstremalnej. Nie wszyscy czytelnicy Twojego bloga się jednak są w takiej sytuacji. Wiele osób nie jest nawet świadomych ewentualnych kosztów i potem zaskoczeni organizują internetowe zbiórki na sprowadzenie chorego lub zwłok do Polski. Dlatego uznałam, że warto w komentarzu zwrócić uwagę na ten aspekt. Przepraszam, jeśli sposób w jaki wyraziłam swoja opinię Cie uraził, nie było to moim zamiarem.
Nie uraziłaś mnie w żaden sposób, po prostu traktowanie transportu zwłok jako „absolutny priorytet” w czasie wyjazdu wakacyjnego wydało mi się dość niszowe, podobnie jak moja praca na urlopie od 5:30 🙂
NJeszcze raz powtarzam że moje podejście absolutnie nie wynika tylko z naszych rezerw. Z drugiej strony – między innymi o tym traktuje ten blog… rezerwy które każdy z nas może wypracować w ekstremalnych przypadkach mogą być wykorzystane z wiązku z tragedią, właśnie po to żeby odciążyć bliskich. Nie wchodźmy głębiej w temat ubezpieczeń, bo jest on naprawdę grząski. Przykład: mam przekonanie graniczące z pewnością, że w gdybym – tfu tfu – był teraz na urlopie w Chinach i pewien wirus zmorzyłby moją rodzinę, każde towarzystwo ubezpieczeniowe wypięłoby się twierdząc, że ubezpieczenie nie działa w przypadku tego typu zdarzeń, klęsk… zwał jak zwał.
A internetowe zbiórki… owszem, organizują w większości ludzie nie przygotowani finansowo na różnego rodzaje tragedie, które się jednak zdarzają. Tyle że tak jest i będzie, nie ma co oczekiwać że – z jednej strony – każdy zbierze górę kasy którą pokryje ewentualne koszty (które czasami są kosmiczne), ani – z drugiej strony – że ubezpieczymy się od wszystkiego i ktoś nas wyratuje finansowo z każdej możliwej sytuacji. Życie to ryzykowna przygoda, a brak świadomości ryzyka nie zwalnia z jego ponoszenia.
Rozbawiało mnie to, że sądzisz, że transport zwłok jest moim priorytetem na urlopie. Jest to jedynie powód dla którego kupuję ubezpieczenie, a o tym wszak dyskutowaliśmy: czy warto kupować czy nie.
Ja uważam, że warto, kupuję i nie żałuję wydanych pieniędzy. Daje mi to spokój. I cieszę się, że jeszcze nigdy nie musiałam z niego korzystać.
Czasami mam wrażenie, że przedstawianie odmiennego punktu widzenia nie jest tu mile widziane na tym blogu.
Pozdrawiam
Przepraszam, źle „zacytowałem”. Ale napisałaś w taki sposób: „(…)Kluczowe dla mnie jest to, żeby pokrywało koszty transportu medycznego i sprowadzenia zwłok do Polski(…)” i do tego właśnie się odniosłem pisząc o Twoich priorytetach, trochę w żartobliwym tonie, nie ukrywam. A opinie innych szanuję i nie umniejszam ich znaczenia, zwłaszcza że mam świadomość, że te moje są często zupełnie inne niż większości społeczeństwa, a może i czytelników tego bloga. Pozdrawiam.
Bilety w tej cenie to super okazja 🙂 Niestety moja wyprawa na lotnisko w Berlinie byłaby zdecydowanie droższa a i czas mocno by mi się wtedy skrócił. Liczę też, że będzie więcej takich wpisów 😉
Fajnie, że się udało – m.in. z tym samochodem, bo te ceny jednak nasuwają podejrzenia o naciąganie/oszustwo. Fajna trasa, chociaż myślę że zbyt ambitnie jak na jeden wyjazd, można to sobie podzielić geograficznie i smakować po kawałku. No ale macie jeszcze np. Gibraltar z Costa de la Luz, ai na inny wypad Algarve w sąsiedniej Portugalii.
Za to do odrobienia np. El Chorro, gdzie chyba nie byliście, chociaż to niedaleko Antequerry. Miast też raczej nie warto „na szybkości” – Alhambra w Granadzie to właściwie zabawa na cały dzień, warto też wybrać się do Cordoby.
Tak, zima w Hiszpanii jest ok, ale tylko nad morzem – 50 km od wybrzeża (zwłaszcza jeśli to trochę wyżej npm) potrafi być zaskakująco zimno. Torcal przeszedłem przy temperaturze +3 C (rodzina została w „centro de interpretacion” :-).
Fajnie, ale też nie narzekam. Za tydzień lecę do Alicante, mam nadzieję że będzie cieplej niż w PL (gdzie zapowiadają temperatury ponad 10C).
El Chorro wygląda na zdjęciach pięknie – rzeczywiście Wolna nie zaplanowała, być może ze względu na dzieciaki, podpytam jak wstanie 😉 Do zobaczenia jeszcze byłoby dużo, ale ja nawet chciałbym po prostu trochę „pożyć” w jakimś przyjemnym miejscu w tych okolicach, pracując w tygodniu, zwiedzając na spokojnie w weekendy czy jakoś tak.
W okolicach Alicante było groźnie kiedy tam byliśmy, na szczęście po listopadowej podróży w te rejony wybraliśmy właśnie Malagę i uniknęliśmy walki ze sztormami 😉
A odnośnie Twojej podróży: życzę dużo przyjemności!
Dzięki.
Prawda – najlepsza opcja to baza nad morzem i wycieczki w interior.
No i mieliście pecha z tymi sztormami, bo to nie jest jakaś tamtejsza przypadłość. Byłem 2 razy na Costa Blanca w zimie i na nic takiego nie trafiłem. Mam nadzieję że nie trafię i tym razem.
Wspaniała podróż. Gratuluje tak efektywnie spędzonych ferii mimo, że nie w zimowym stylu. 😉 Z moich doświadczeń Hiszpania to piękny kraj i o ile miejscowi nie udają, że nie znają angielskiego to jest wszytsko super. 🙂
Co do ciepła mam podobne doświadczenie do Ciebie, ale z sąsiada Hiszpanii – Portugalii. Spędziłem styczeń 2020 w Algarve i dokładnie to samo wrażenie – ogrzewanie z klimy, zimne płytki, przewiewne pomieszczenia. Nie powiem, kilka razy wymarzłem lekko, ale… i tak nie zamieniłbym tego na zimę w Polsce 😉
Co do podróżowania, to z naszej perspektywy podróżowania z 3dzieci, również po Azji:
– ubezpieczenie podróżne to must have (ze względu na możliwość chorób i pobytów w szpitalu), karta EKUZ to podstawa na Europe, ale ubezpieczenie obejmuje masę dodatkowych rzeczy, chociaż bywało kilka lat temu, że np na Kręte nie kupowaliśmy nic dodatkowo.
– na wycieczki krajoznawcze oczywiście jedzenie pakujemy w plecak, ale bardzo często korzystamy z lokalnych barów/restauracji itp, żeby poznać rowniez kuchnie danego miejsca. Jako studenci oczywiście mieliśmy zupełnie inne zdanie na ten temat, do dziś pamiętam jak na wyprawę stopowa do Włoch, mieliśmy cały plecak chleba, konserw i zupek chińskich 😉
Reasumując super Wam to cenowo wyszło! A auto, jeszcze się nie spotkałam z cena 8zl za 2 tygodnie 🙂
Dzięki za relację. Ostatnio trochę zawiesiliśmy nasze podróże z powodu małych człowieczków ale coraz bardziej nas ciągnie. Twoje wpisy podróżnicze coraz bardziej nas „wyciągają” z domu. Super, że dzielisz się kosztoobniżającymi podpowiedziami. Cenię, że piszesz obiektywnie zarówno o odwiedzanych miejscach jak i Waszych decyzjach oraz doświadczeniach.
Mam jeszcze takie przyziemne pytanie 🙂
Jak ogarniacie pranie w takiej podróży?
Cześć. Najczęściej w mieszkaniach które wynajmujemy jest pralka, z której korzystamy jeśli jesteśmy w jednym miejscu 2-3 dni. Generalnie… większość rzeczy ogarniamy jak w domu, nie przestawiamy się w tryb „all inclusive”, po prostu… żyjemy, tyle że w innym miejscu i zdecydowanie bardziej aktywnie.
Wolny, zaglądam prawie codziennie oczekując nowego wpisu. Nie rezygnuj, pisz! 😁