Cześć! Jako że właśnie zakończyliśmy naszą namiastkę projektu „zima w cieplejszym klimacie” (który niestety skurczył się do 2-tygodniowych „ferii w cieplejszym klimacie”), serwuję jeszcze ciepły tekst dotyczący najnowszej wyprawy.
Organizacja.
Plan naszej podróży był prosty: chcieliśmy spędzić dwa tygodnie w czasie zimowych ferii w nieco cieplejszym klimacie, co nieco zwiedzić i przekonać się, czy Hiszpania przekona nas do siebie na tyle, żeby myśleć o częstszym ładowaniu baterii w tym kraju.
W listopadzie zrobiliśmy z Wolną krótki rekonesans w czasie którego zdecydowaliśmy, że chcemy się wybrać w te okolice całą rodziną. Od słów przeszliśmy do czynów i zaledwie kilka dni po Nowym Roku bezproblemowo dotarliśmy w pobliże berlińskiego lotniska Schönefeld, skąd wylecieliśmy do Malagi. Po odebraniu zarezerowanego wcześniej auta wyruszyliśmy na podbój Andaluzji, który trwał pełne 2 tygodnie!
W tym czasie przejechaliśmy w sumie około tysiąca kilometrów naszym małym „peżocikiem”. Po kilkudziesięciu kilometrach przyzwyczaiłem się do lokalnego stylu jazdy – to nie południowe Włochy, w Hiszpanii jako kierowca czułem się pewnie i bezpiecznie.
Dzięki takiemu podejściu do transportu byliśmy naprawdę niezależni, a podróż w czwórkę była nie tylko wygodna, ale też bardzo optymalna cenowo. Nie mówiąc o tym, że było szybciej, mogliśmy dostać się w mniej uczęszczane i ciekawsze miejsca, a także byliśmy w stanie przewozić spore zapasy jedzenia pomiędzy kolejnymi miejscowościami.
Nasz maluszek. W zupełności wystarczył, a do tego palił niecał 5,5 litra na setkę.
W Hiszpanii spaliśmy w czterech rożnych miejscach. Wszystkie noclegi rezerwowaliśmy przez portal airBnB, który polecam przy każdym podróżniczym wpisie.
Polecamy i dziękujemy za rejestrację z naszego polecenia!
Noclegi rezerwowaliśmy bez wygórowanych wymagań: miało być czysto, schludnie, zależało nam na dobrze wyposażonej kuchni i działającym ogrzewaniu. Raz mieliśmy naprawdę dużą kawalerkę, innym razem trafiło nam się spore, 3-pokojowe mieszkanie. Niektóre z miejsc były maksymalnie kilka lat po remoncie i aż chciało się tam zostać dłużej, ale trafiliśmy też na mieszkanie w iście babcinym stylu (ale i jemu nic nie brakowało i nie czuliśmy się tam źle). Skoro niemal codziennie przebywaliśmy co najmniej 8-10 godzin poza domem, to nie oczekiwaliśmy wygód.
Podróż
Gdzie zatem włóczyliśmy się niemal całymi dniami? Miasta… owszem, są piękne i nie chciałbym zupełnie wymazać ich z programu naszej wycieczki, ale zdecydowanie bardziej od dreptania po wybetonowanych chodnikach wolimy przyrodę. Zaliczyliśmy (czasami spokojniej, niekiedy na szybkości) Malagę, Granadę, Sevillę i kilka mniej znanych miejscowości.
Jednak dużo więcej radości sprawiało wszystkim nam włóczenie się po szlakach. Obcowanie z przyrodą. Wdrapywanie się na wzieniesienia, z których roztaczały się piękne widoki na okolicę. Jedzenie na świeżym powietrzu, gdzieś na szlaku, w niesamowitych okolicznościach przyrody. Świeże powietrze. Rozsiane tu i ówdzie place zabaw, będące urozmaiceniem dla maluchów. Sympatyczni lokalsi, którzy niejednokrotnie dziwili się, że prowadzimy dzieci na kilkugodzinny szlak. Raz nawet Wolniątka przejechały się na koniu, którego jakiś rolnik prowadził na łąkę. Zainteresował się nami, a Wolna wymieniła z nim kilka zdań łamaną „hiszpańszczyzną” 😉
Przyzwyczailiśmy się do tego, że jesteśmy niemal całe dnie na nogach, nawet kiedy podróżujemy z dziećmi. Bardzo to lubimy, chociaż momentami sami czujemy, że warto by nieco odpuścić. Chcemy zobaczyć jak najwięcej i to się super sprawdza przy kilkudniowych wypadach, ale po tygodniu taka intensywność daje się we znaki. Na szczęście pogoda, która popsuła się na ostatnie 4 dni naszego wyjazdu zmusiła nas do obniżenia tempa.
Chociaż i wtedy zagryźliśmy zęby i postanowiliśmy zmierzyć się z naturą 😀
Praca i sport
Mimo urlopu niemal codziennie wstawałem o… 5:30, czyli tak jak niemal codziennie. Innymi słowy, uskuteczniałem koncepcję pracowitego urlopu. Lubię balans i niechętnie przełączam się w tryb całkowitego nic-nie-robienia. Potrzebuję godzinnego treningu dziennie i dodatkowych kilku (3-4) klepania w klawisze. Jeśli mam ten czas dla siebie, resztę dnia z przyjemnością mogę spędzić na luzie, bez presji na produktywność. Ale te kilka godzin, w czasie których w jakiś sposób mogę się realizować i iść do przodu jest dla mnie ważne. Czasami piszę w tym czasie bloga, pracuję nad nowym projektem (być może więcej o tym za jakiś czas), rozwijam moje zawodowe zainteresowania lub po prostu odhaczam kolejne tematy z listy TODO. Takie „wakacje” pewnie przeraziłyby niejednego, ale dla mnie są czymś normalnym, co pozwala mi myśleć o możliwości dłuższego spędzania czasu poza domem. Nie tylko zwiedzając i leniuchując, ale właśnie: żyjąc, trochę odpoczywając, trochę pracując w ten czy inny sposób. Jestem zbyt ambitną bestią, żeby dobrze się czuć nic nie robiąc cały dzień. Wtedy wiercę się, nosi mnie i po prostu nie czuję, że przeżyłem dobry dzień.
Po jednym z wybiegań zdecydowałem się nawet na kąpiel w ubraniu 🙂
Sport to kolejny ważny element mojego życia i tutaj odpuściłem tylko odrobinę. Z wyjątkiem 3-4 dni utrzymałem moją średnią w postaci ~1 godziny wysiłku fizycznego. Biegałem (często robiąc jednocześnie rozpoznanie w nowym miejscu, co okazywało się później bardzo przydatne) lub wykonywałem serie ćwiczeń z wykorzystaniem ciężaru własnego ciała (pompki, przysiady, brzuszki i tego typu wygibasy). Takie poranne naładowanie się energią dobrze mi służy, a późniejsze spędzenie niemal całego dnia na powietrzu (i wykonanie kolejnych 20-kilku tysięcy kroków) spawiało, że wieczorem czułem bardzo przyjemne, fizyczne zmęczenie. Widzę, że w moim przypadku bardzo dobrze sprawdza się utrzymanie chociaż namiastki tego rytmu, w którym żyję na co dzień w domu.
Korzystałem również z chwil, kiedy moje blondynki były zajęte, a ja już „napatrzyłem się” na morze.
Wolna również co nieco posiedziała nad marketingiem Pracowni Dobrych Wnętrz (jeśli jeszcze o tym nie wiesz – istniejemy już ponad rok!), ale świadomie nie wzięła na nasz wyjazd pracy. Kilkukrotnie zaliczyła lekki trening, a do tego włożyła sporo wysiłku w naukę z naszymi pociechami. Próbujemy przetestować koncepcję nauczania domowego, a wyjazdy takie jak ten są idealną okazją do tego, żeby sprawdzić pod tym względem zarówno dzieci, jak i siebie. Na wnioski na razie zbyt wcześnie.
Koszty
Nawet mi samemu kopara opadła, kiedy po powrocie podsumowałem wszystkie koszty. A prezentują się one następująco:
1.086 zł za osobę w zamian za dwutygodniowe wakacje „all inclusive” 😉 w Andaluzji? No bez jaj. Przed podróżą nie zamykaliśmy się w konkrenej kwocie, ale założyliśmy luźno, że wydamy coś pomiędzy 5.000 a 6.000 zł. Cztery tysie z hakiem to coś, czego się absolutnie nie spodziewaliśmy i z czego – szczerze mówiąc – wcale nie jesteśmy dumni, bo to kolejny przykład na to, że nauka wydawania pieniędzy idzie nam po prostu kiepsko.
Flamenco? Jak najbardziej – nie trzeba nawet biletów na przedstawienie, wystarczy wrzucić monetę do kapelusza.
Ale do rzeczy: jakim cudem wydaliśmy tak mało?
- Nasza optymalizacja wydatków zaczęła się jeszcze w Polsce. Skoro wiedzieliśmy gdzie i kiedy chcemy polecieć, wujek Google informował nas na bieżąco o zmianach cen biletów (to przydatna funkcjonalność google flights), W tym miejscu należy zaznaczyć, że dojazd i powrót z Berlina to dodatkowe ~6 godzin (jesteśmy z Gdańska, mieszkańcy Poznania, Szczecina czy okolic mają zdecydowanie łatwiej), więc decyzja o kupnie tanich biletów była optymalna kosztowo, ale na pewno nie czasowo. Musimy to przemyśleć na przyszłość, bo to czas – a nie pieniądze – są najcenniejszym zasobem!
Jak się później okazało, można było jeszcze taniej.
- Podróżowaliśmy zdecydowanie poza sezonem (styczeń). Na oko jakieś 95% nieruchomości przeznaczonych na wynajem stoi wtedy odłogiem, więc o tani nocleg nietrudno. Średnio zapłaciliśmy niecałe 120 zł za naszą czwórkę, korzystając jeszcze z promocji z okazji Czarnego Piątku (a więc rezerwując noclegi kilka miesięcy przed czasem!).
- Podobnie było z wynajmem auta. Ofera, którą zauważyłem w zasadzie przez przypadek (przypominam: niecałe 8 zł za wynajem auta na 2 tygodnie) wypaliła w 100% i niemal za darmo mieliśmy bardzo wygodny środek transportu na cały wyjazd. Zapłaciliśmy jedynie 300 zł za dodatkowe ubezpieczenie (w zewnętrznej firmie, od razu na cały rok, a więc również na kolejne wypożyczenia za granicą) oraz drugie tyle za paliwo potrzebne do pokonania tysiąca kilometrów. 600 zł za sprawne przejechanie 1.000 km przez 4 osoby w Europie zachodniej? Ciężko o lepsze rozwiązanie.
Trochę kosmos, ale wszystko poszło jak po sznurku.
- Zabieramy ze sobą foteliki dla dzieciaków, oszczędzając kilka stówek za ich wypożyczenie. To mało popularne rozwiązanie, z którego wiele osób nie zdaje sobie sprawy, a linie lotnicze mają obowiązek przewiezienia takich sprzętów bez pobierania dodatkowych opłat.
Przyznaję, zabrakło czasu (i materiału!) na odpicowanie ciekawszego pokrowca…
- Mamy auto na LPG, więc podróż do i z Berlina kosztowała nas tyle, co nic. Jednocześnie, mamy dość luźny stosunek do naszej LPG-strzały, więc zostawiliśmy ją na jednym z darmowych parkingów Park+Ride, zamiast płacić za przylotniskowy parking z dowozem pod terminal.
- Podróżujemy w formule DIY (również w kwesii zakupów i posiłków), w związku z czym koszty życia w Hiszpanii nas nie przeraziły. Nie podchodzimy do naszych podróży na zasadzie „wszystko nam się należy, wszystko mają podać i przygotować”. Nie żyjemy też na szybkości – wręcz przeciwnie, całkiem sporo czasu spędzamy chociażby na przygotowywaniu posiłków czy inne czynności, które wiele osób deleguje w czasie wakacji. Nasze wizyty w knajpach policzyłbym na palcach jednej ręki, a standardem było raczej powolne chłonięcie kolejnych miejsc z plecakami pełnymi jedzenia i znajdywanie jak najciekawszych okoliczności przyrody na posiłki na świeżym powietrzu. Przygotowane wcześniej posiłki czasami budzą zdziwienie na lotniskach czy w innych miejscach, gdzie ludzie raczej jedzą to, co oferują pobliskie skepy i restauracje, ale kiedy widzę jakość tego, co w tych miejscach ludzie wkładają do ust, absolutnie nie zazdroszczę.
Z dietą jest niemal jak z balansowaniem na krawędzi… 😉 I tak, przemoczyłem sobie buta podczas tych wygibasów!
- Ceny żywności w popularnych marketach są w Hiszpanii porównywalne do tych w Polsce (czasami z narzutem rzędu 10-20%). Jeszcze taniej można kupić niesamowicie smaczne warzywa i owoce na lokalnych targach, których pełno w różnych miejscowościach.
Tanie pyszności, swąd fajki w gratisie.
- Nie kupiliśmy dodatkowego ubezpieczenia, a zamiast tego zabraliśmy ze sobą karty EKUZ. Z których do tej pory nie musieliśmy korzystać.
Zapytam przewrotnie: czy można było taniej? Oczywiście, przede wszystkim ograniczając podróżowanie na miejscu. Wypożyczenie auta było najbardziej optymalnym kosztowo rozwiązaniem w naszym przypadku, ale pokonanie 1000 km już na pewno nie. Ponadto rezerwując aż 4 różne miejsca noclegowe, każdorazowo pokrywaliśmy koszty airBnB jako pośrednika (service fee), płaciliśmy za sprzątanie itp. „Bunkrując” się w jednym miejscu oszczędzilibyśmy co najmniej 500 zł z końcowego rachunku, które moglibyśmy przepuścić w restauracjach 🙂 Ale ponieważ podróż sama w sobie jest jednym z naszych priorytetów, postanowiliśmy nie oszczędzać na siłę.
Czy można było drożej? Sky is the limit, jak to mówią 🙂 A poważnie: pieniądze wydawaliśmy ostrożnie (mamy wręcz poczucie, że aż nazbyt) i niemal na każdym kroku można było porządnie rozdmuchać koszty.
Kilka zdań o tym, jak, gdzie i za co płacimy.
Od kiedy na własnej skórze przekonałem się o niemal 6-procentowej prowizji banku Citi za transakcje w walutach obcych, staram się wybierać Revoluta tam, gdzie to możliwe.
Zapraszam do kliknięcia w kartę i odebrania 15 zł bonusu na dobry start.
Przed wyjazdem zasilam mój rachunek w Revolut kwotą większą niż ta, którą planuję wydać. Czasami korzystam z wymiany w czasie dokonywania transakcji, kiedy indziej dokonuję wymiany na Revolutowe konto walutowe, gwarantując sobie niezależność od wahań kursów w czasie naszych wakacji, a także unikam wymian w ciągu weekendu, kiedy jest to nieco droższe.
Revolut działa bezproblemowo przy rezerwacjach noclegów przez portal airBnB (przetestowane do tej pory na kilkunastu rezerwacjach), a także pozwala rezerwować bilety lotnicze (ponieważ lecieliśmy z Berlina, wybraliśmy płatność w europejskiej walucie i przy zerowym wysiłku, korzystając z Revoluta zaoszczędziliśmy w okolicach 60 zł na samej płatności!). Nigdy też nie mieliśmy problemu z użyciem tego sposobu płatności w sklepach, barach czy restauracjach.
Z pamiątek to właśnie musze sprawiły najwięcej radochy dziewczynom…
Oczywiście, o ile płatność kartą była w ogóle możliwa. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że Revolutem nie zapłacimy za benzynę na stacjach z terminalami typu pre-paid zamiast standardowej obsługi. Z tych powodów podróżujemy z niewielką (~100-200 EUR) sumą pieniędzy w gotówce i zwykle coś z tego uszczkniemy. Oczywiście, mając Revoluta możemy skorzystać z wypłaty gotówki z bankomatu za granicą (do równowartości 800 zł miesięcznie bez dodatkowych opłat), ale należy mieć świadomość, że o ile Revolut nie pobierze od nas prowizji, to są na to inni chętni :). Będąc w Hiszpanii, sprawdziłem (głównie dla testów) mniej więcej 10 bankomatów różnych banków czy instytucji i jedynie jeden z nich pozwolił na bezprowizyjną wypłatę gotówki.
Oto i nasz bohater.
W zdecydowanej większości przypadkach byłem informowany o tym, że mniejsza lub większa prowizja będzie pobrana (można wtedy zrezygnować z transakcji). Przy kwocie 40 EUR prowizja pośrednika wahała się w przedziale 1,5 – 7 EUR, przy czym ta największa (17,5 – procentowa!!!) wprawiła mnie w osłupienie. W razie konieczności skorzystania z karty kredytowej mamy dwie w zanadrzu – to przydatne produkty finansowe, jeśli ktoś podróżuje za granicę.
Oraz anty-bohater. 7 EUR? Toż to wystarczy na parę pysznych tapasków 🙂
Przemyślenia, wnioski na przyszłość
Może i utrzymałem pracowitość na wysokim poziomie, może i zadbałem o regularny wysiłek fizyczny, za to nasza dieta nieco kulała. Owszem: na co dzień wpadała cała masa lokalnych warzyw i owoców, których smak naprawdę się wyróżniał. Jedzenie zdecydowanie było smaczne, mimo że w naszym wykonaniu bardzo proste.
Ale urlop rządzi się swoimi prawami i praktycznie codziennie jedliśmy sporo rzeczy, od których na codzień trzymamy się z daleka. Przy tak intensywnym urlopowaniu było po prostu zbyt dużo pokus i wymówek. Całe dni na zewnątrz pomogły poradzić sobie z gorszym niż zwykle jadłospisem, ale ewidentnie czułem jego efekty podczas treningów biegowych. Nie mówiąc o tym, że wyrzuty sumienia niejednokrotnie dawały o sobie znać kiedy po raz n-ty w ciągu dnia złamałem się i zjadłem coś, czego nie powinienem lub o czasie, w którym mój organizm zwykle już dawno odpoczywa od trawienia. Na szczęście udało mi się zrobić (wspólnie z Wolną) jeden dzień (~30-34h) głodówki, zgodnie z planem na 12 głodówek w roku 2020 (tu znajdziesz moje plany na ten rok, a tu przeczytasz o tym, czemu podejmujemy się jednodniowych postów). Po powrocie do domu powtórzyłem całość, z radością resetując się przed powrotem do naszej standardowej diety. Tyle dobrego.
Przykład lokalnych, niezbyt zdowych pyszności które pochłanialiśmy…
Podczas tej podróży wiele się nauczyliśmy: lepiej pakować, zwracać uwagę na niektóre rzeczy w mieszkaniach, które wynajmujemy (na przykład: ogrzewanie, które zimą w Hiszpanii jest rzeczą przydatną, a niekiedy po prostu niedostępną), lepiej dobierać miejsca, w które się wybieramy. Ciągle uczymy się balansować pomiędzy leniuchowaniem a intensywnym zwiedzaniem: z jednej strony mamy świadomość, że to pierwsze też jest potrzebne (zwłaszcza na urlopie!), z drugiej: trochę szkoda nam tego czasu, skoro jesteśmy w pięknych miejscach, w które być może już nie wrócimy. Nawet będąc z dziećmi nie odpuszczamy i pokonujemy codziennie pomiędzy 20 a 30 tysięcy dorosłych kroków. Nasze dziewczyny po prostu się przyzwyczaiły, że 5-6 godzin w ciągu dnia się chodzi, co chwilę podziwiając różne wspaniałości i zatrzymując się na dłużej w ciekawych dla nich miejscach (plaża, place zabaw itp). To niesamowite, jak plastyczne są dzieciaki.
Co ciekawe, przyzwyczajamy dzieci do trybu podróżowania, którego nie wybiera niemal nikt poza nami. Szlaki były praktycznie puste, a turystów (głównie z Wielkiej Brytanii) widywaliśmy głównie w dużych miastach, najczęściej siedzących w knajpkach i popijających rozmaite trunki. To po prostu nie nasz styl, chociaż okazjonalnie pozwalaliśmy sobie na jakąś kawę czy loda na mieście.
Muszę jednak przyznać, że nieco bagatelizowaliśmy koncepcję hiszpańskiej zimy. Myśleliśmy, że prognozowane ~15 stopni nie tylko nam wystarczy, ale wręcz jest idealne do zwiedzania. Owszem: w okolicach południa termometr dobijał do takich, a nawet wyższych wartości i to było coś wspaniałego (mimo, że nie było tak ciepło jak pod koniec listopada), a słupek rtęci trzymał ten poziom do późnych godzin popołudniowych. Słońce, które nie wstydziło się świecić niemal codziennie, a do tego zachodziło aż 2,5 godziny później niż w tym samym okresie w Polsce i dawało masę pozytywnej energii.
Ale noce do najcieplejszych nie należały – zwłaszcza kiedy wybraliśmy się w okolice Sierra Nevada (Granada), temperatura potrafiła spaść mniej więcej do zera stopni, a kiedy zaczynaliśmy kolejne wyprawy w okolicach 10ej rano, nadal musieliśmy zakładać kurtki i czapki. Ostatnie dni całkiem nas zaskoczyły przeciągającymi się deszczami, wiatrem i brakiem słońca (to chyba efekt szalejącego niedaleko nas sztormu, o którym było głośno), przez co nawet kilkunastostopniowe temperatury nie zachęcały do dłuższych wypraw.
Mimo kiepskiej pogody, zwiedzać warto!
W mieszkaniach nie było dużo lepiej. Hiszpańskie budownictwo niestety nastawione jest na minimalizowanie skutków wysokich temperatur w sezonie i większość mieszkań, które wynajmowaliśmy była nijak przystosowana do zewnętrznych temperatur w okolicy kilku stopni. Przede wszystkim, terakota jest absolutnie wszędzie. Przedpokój, salon, kuchnia, łazienka, sypialnia… w każdym z wynajętych mieszkań całość podłogi wyłożona była zimnymi, nieprzyjemnymi kaflami. To zabieg, który pewnie sprawdza się w takim klimacie w sezonie, ale styczniowe chłody sprawiają, że jeśli nie masz kapci, to po prostu marzniesz, z każdym krokiem postawionym na podłodze nieco bardziej. Nawet podwójne skarpety nie pomagały – dopiero przebywanie w mieszkaniu w butach łagodziło problem. Po drugie, wszystkie z mieszkań były niezwykle przewiewne i chyba zupełnie nie izolowane termicznie. Styropianu raczej tutaj się nie stosuje, a jednoszybowe okna (sic!) to standard. Efekt: temperatura w środku mocno zależała od tego, co się działo na zewnątrz. Niektóre pomieszczenia (na przykład dość przewiewne kuchnie) zamykaliśmy na noc, a rano moglibyśmy przysiąc, że nie ma tam więcej niż 12 stopni. Brrrrrr.
Jeśli się dobrze przyjrzysz, zobaczysz padający z nieba… śnieg!
„Trzeba było sobie nagrzać” – mówisz? Uświadomię więc Cię, że w Hiszpanii centralne ogrzewanie to chyba całkiem niespotykane rozwiązanie, a olejowe grzejniki na prąd były dla nas na wagę złota, zwłaszcza że tylko jedno z czterech mieszkań nimi dysponowało. W pozostałych była klimatyzacja z funkcją grzania, która działała co najwyżej tak sobie. Te wszystkie fakty kazały nam nieco zrewidować poglądy na temat „15 stopni zimą to idealna temperatura” i w przyszłości albo wybierzemy jeszcze przyjemniejsze temperaturowo okolice, ograniczymy się raczej do przebywania na samym wybrzeżu południowej Hiszpanii (gdzie temperatura nie spadała raczej poniżej 7-10 stopni nawet w nocy), lub… zainwestujemy w dodatkowy bagaż do samolotu i zabierzemy ze sobą kapcie i nieco cieplejsze ubrania 🙂 Podsumowując, niejednokrotnie zmarzłem (dziewczyny z niewyjaśnionych względów znacznie mniej) podczas naszych wakacji na słonecznym południu Europy 🙂
Krótka wzmianka odnośnie nauki języków obcych: otóż wszyscy chwyciliśmy sporo słówek jak na tak krótki pobyt. Dzieciaki w czasie dwóch tygodni nauczyły się więcej, niż w prywatnym przedszkolu przez 2 lata, w którym teoretycznie były zajęcia z języka hiszpańskiego. Jeśli uczyć się języka, to najlepiej właśnie w warunkach bojowych!
Kiedy człowiek tak się odepnie od codzienności, dochodzi do ciekawych wniosków. Dopiero podczas takiej podróży widać, jak mało potrzeba do szczęśliwego życia i jak wiele problemów na co dzień stwarzamy sobie sami. Do szczęścia wystarczy miejsce do spania, trochę prowiantu w plecaku, mały samochodzik dla całej rodziny czy inny środek transportu. Oprócz tego dobre towarzystwo i sporo ruchu na świeżym powietrzu – tak można spędzić tydzień, miesiąc czy rok. Podróż potrafi zająć cały dostępny czas, a jeśli jest go zbyt dużo: można gdzieś po prostu przystanąć, pomedytować, popatrzeć się na przyrodę, przytulić do drzewa i tak dalej. Wolnego czasu w czasie takich wakacji nie zabija się sufrowaniem w Internecie, byciem na portalach społecznościowych, czytaniem o autach, gadżetach czy sporcie. A dzięki temu jest czas na to, co dla każdego ważne. Można złapać dystans i chwilowo lub na stałe zapomnieć o wielu przyziemnych problemach, obowiązkach i zadaniach.
Czego Tobie również życzę podczas kolejnych wojaży 🙂 My z kolei dopięliśmy jedną podróż w formie Home Exchange i w sierpniu spędzimy dwa tygodnie w okolicach Paryża. Mamy też ochotę na jakiś dłuższy wyjazd pod koniec marca, ale na razie konkretów brak. Myślimy też o jakiejś wakacyjnej wymianie domów w Polskich górach, zachęcamy więc do kontaktu. Z podróżnczym pozdrowieniem,
Rodzina Wolnych 🙂
PS Tak, doznaliśmy szoku po powrocie i najchętniej wrócilibyśmy z powrotem, być może nawet na stałe. Różnica w krajobrazach, klimacie, pogodzie, kolorach świata i energii, jaką człowiek w związku z tym ma jest niesamowita.
PS2 Chcesz być na bieżąco z moimi wpisami? Zapraszam do absolutnie bezspamowego newslettera!