Wolnym Byc

Suma małych kroków, czyli jak realizować cele.

Witam Cię w tym nieco zakurzonym, a nawet poniekąd zapomnianym miejscu. Doceniam, że jesteś i chcesz spędzić ze mną kilkanaście kolejnych minut. Mam nadzieję, że dzisiaj – oprócz tego, że mocno osobiście – będzie też dość nieco motywująco, a Ty zakończysz lekturę z garścią przydatnych informacji i technik dla samego siebie.

Jednak nadrzędnym celem tego wpisu jest upamiętnienie wydarzenia, które uwieńczyło kolejny etap mojego życia. Otóż w ostatnią niedzielę, 6.09.2020 miałem swoje wielkie święto. Wbrew wszelkim ograniczeniom, obostrzeniom i pandemiom przeżyłem dzień, który dał mi całą masę radości, całe wiadra emocji, a także to, co – sam nie do końca rozumiem czemu – lubię najbardziej, czyli porządny wpier%&#… Ekhmmm… znaczy się wycisk, zarówno fizyczny, jak i psychiczny. A do tego pamiątkowy medal, który dowodzi, że – wbrew nauce i biologii – jestem człowiekiem z żelaza.

To wydarzenie zakończyło coś, co zacząłem lata temu. A dokładniej… jakieś 5 lat temu, kiedy pierwszy raz usłyszałem o szalonej formule zawodów triathlonowych na dystansie Iron Man, przeznaczonych – w moim ówczesnym mniemaniu – dla robotów, nie-ludzi, mutantów i innych szaleńców, „bo przecież normalny człowiek nie da rady”. Kto inny przepłynie 3,8km, później przepedałuje na rowerze 180km, żeby na koniec przebiec maraton (42km). A to wszystko jednego dnia, który zacznie się od wejścia do wody (nieco chłodniejszej niż w basenie ;)) o 6ej rano i zakończy, kiedy słońce będzie się już chyliło ku zachodowi. Wtedy po prostu nie wierzyłem, że jest to wykonalne przez sportowca-amatora, który poświęca na trening zaledwie godzinę dziennie. W kolejnych latach bardziej zainteresowałem się tematem i dokonałem kilku nieśmiałych prób zmierzenia się z mniejszymi dystansami. Kilka zawodów na dystansie 1/4 i 1/2 Iron Man, aż w końcu poczułem się na tyle mocny (chyba bardziej psychicznie niż fizycznie), że zapisałem się za wspomniany wyżej dystans. Nie wiedząc do końca jak to zrobię (i czy w ogóle zrobię…). Wierząc natomiast w to, że to droga – a nie jej cel – jest najważniejsza. I że aby w nią wyruszyć, trzeba wykonać ten pierwszy krok. A później kolejne. Które w końcu zsumują się do tego, co na początku wydawało się niewyobrażalne i nieosiągalne.

To trochę tak, jak zdobywanie szczytów górskich. U stóp góry patrzysz i myślisz „ożeszku&$^, ja taki mały, ona taka ogromna, może lepiej usiąść, spić browara i poczekać na powrót do domu” :). Ale robisz ten pierwszy krok, potem następne i ani się obejrzysz, a w oddali, gdzieś w dole widzisz punkt, z którego wyruszyłeś wiele godzin wcześniej i czujesz satysfakcję z tego, że nie zwątpiłeś, a zamiast tego: podjąłeś wyzwanie.

Dzisiaj już wiem, w jaki sposób ukończyć triathlon na dystansie Iron Mana. Powiem więcej – na podstawie tego, co zrobiłem w różnych obszarach życia mam patent na osiąganie niemal dowolnego celu:

  1. Zdefiniuj go. Niezależność finansowa? Maraton? Cokolwiek innego…
  2. Poznaj go nieco lepiej, podziel na mniejsze etapy i określ, co musisz robić, żeby je osiągnąć.
  3. Rób to. Śledź rezultaty i rozliczaj się z nich z samym sobą.

Niesamowicie proste, wręcz banalne, prawda? A jednocześnie takie trudne do wykonania… Patrząc na to wszystko z odpowiedniej perspektywy zauważam, ile wspólnego ma sport i niezależność finansowa. A może raczej: jak podobne w realizacji wydają się wszystkie ambitne, dalekosiężne i niemal abstrakcyjnie trudne cele. I ile frajdy dają te kolejne kroki, których zwieńczenie to tylko ta przysłowiowa wisienka na torcie.

Podstawą jest wiara, że wszystko jest sumą małych kroków. Każdy trening przybliża Cię do celu, każdy wybór (nawet dotyczący codziennych posiłków lub podobnie „błahych” spraw) może Cię przybliżyć lub oddalić od upragnionej mety. Wreszcie – już podczas samych zawodów – każdy krok zmniejsza dystans, który został do pokonania. Gdybym myślał o mecie i medalu który otrzymam za wiele godzin, nie wiem czy tak odległa perspektywa nie odebrałaby mi woli walki. Zamiast tego – moim celem było dotarcie do kolejnego punktu pomiarowego, kolejne kilka minut do następnego planowanego posiłku czy następny kilometr. Matematyka musi się zgadzać: kroczek za kroczkiem, suma na końcu wyjdzie taka, jak wyjść powinna.

Słonia nie da się zjeść w całości. Trzeba go konsumować kawałkami. Dużego, ambitnego celu nie da się osiągnąć ot tak. Czasami wręcz na początku nie za bardzo wiadomo, która ścieżka do niego prowadzi i jak się przygotować do wyprawy. Dlatego większość z nas zostaje w ciepłych kapciach w domu. Tylko nieliczni mają na tyle dużo ciekawości i wiary w siebie, że wyruszają. Kluczą, błądzą, czasami zawracają, w trasie modyfikują cel, cieszą się drogą, doceniają lekcje które otrzymują po drodze, wyciągają z nich naukę, zmieniają to i owo. Czasami zawieszają na chwilę starania, koncentrują się na czymś innym, albo podejmują równolegle kolejne wyzwania, zdając sobie sprawę (albo i nie), że ciągnięcie wielu srok za ogon nie przynosi optymalnych rezultatów. Ale nadal brną przed siebie, czasami przewracając się i podnosząc, czasami robiąc krok w tył po to, żeby dwa kolejne były do przodu.

Czas mija, a wraz z nim wykonywane kroczki sumują się w coraz dłuższą drogę. A my ze zdziwieniem zauważamy, że ten niegdysiejszy, abstrakcyjny wręcz cel staje się coraz bardziej realny, nabiera kształtów i przyciąga tym bardziej, im jest bliżej. Ileż to razy przerobiłem na sobie klasyczne wręcz dla ludzi przecenianie tego, co mogę zrobić w ciągu jednego dnia i olbrzymie niedocenianie tego, do czego jestem zdolny w perspektywie kilku lat. Dzisiaj już mnie to nie dziwi i zamiast wahać się i zastanawiać, po prostu obieram cel i „robię to”. Aż dojdę do mety, względnie aż stwierdzę, że ten szczyt nie jest mój i warto poszukać innego.

W ciągu ostatnich kilku lat ani przez chwilę nie wątpiłem, że bardzo chcę i że zostanę człowiekiem z żelaza. To był jeden z ważniejszych punktów na mojej życiowej liście TODO, a także – jeden z dwóch celów sportowych, którymi chciałem zbadać swoje limity i możliwości (drugim jest nadal przebiegnięcie 100km – niestety z racji pandemii w tym roku nie miałem możliwości spróbowania). Takie sprawdziany to doskonała okazja, żeby poznać siebie lepiej i dotrzeć do miejsc, do których inaczej nigdy byśmy nie trafili. W takich ekstremalnych warunkach wypala się nasz charakter, pewność siebie i wiara we własne możliwości. A to wszystko później jest wręcz nieocenione w życiu prywatnym i zawodowym, kiedy to wszystko procentuje – niezależnie od tego, czy sobie z tego zdajemy sprawę, czy nie.

A trudności? Przeszkody na drodze? Oczywiście, że to wszystko jest, ale czy zwycięstwo smakowałoby tak dobrze, gdyby przychodziło zbyt łatwo? To naturalne, że niektóre z kroków są łatwiejsze, natomiast inne przychodzą z olbrzymim trudem. Również w Malborku nie uniknąłem kilku kryzysów i miałem parę szczerych rozmów z samym sobą, gdzie stosowałem techniki psychologiczne, które wypracowałem na własne potrzeby (auto-motywacja typu „Iron Man nie nazywa się tak dla picu„, „chciałeś cierpieć, to właśnie masz to, po co tu przyszedłeś„, „chłoń ten ból, ciesz się nim” czy „robisz to pewnie jedyny raz w życiu, jak spojrzysz sobie w lustro, jeśli odpuścisz?„). Myślę, że każdy ma swoje sposoby na radzenie sobie z trudnościami i dopóki one działają, chyba nie ma co za bardzo wnikać w to, jak i dlaczego tak się dzieje :).

Co dalej? Przede wszystkim, muszę się zregenerować, bo to wyzwanie przemieliło mnie dość mocno, a Wolna będzie się jeszcze parę dni ze mnie śmiała, że chodzę jak kaczka ;). Po drugie, planuję nieco spuścić z tonu i nie obciążać organizmu zbyt mocno. Sport to zdrowie, ale tylko do pewnego poziomu, który podczas przygotowań do ostatnich zawodów zdarzało mi się świadomie przekraczać. Dlatego na tą chwilę nie planuję kolejnych tak trudnych wyzwań (chociaż ta „stówka” nadal mnie nęci…). Nie znaczy to jednak, że odpuszczę całkiem: analogicznie jak nie zatrzymał się pociąg do osiągniętej jakiś czas temu niezależności finansowej, tak samo nie zamierzam przestawać się ruszać po realizacji sportowych celów. To mój sposób na życie (od którego – przyznaję, jestem już nieco uzależniony), dlatego – analogicznie do finansów – przegrupuję się nieco i zmniejszę swój „focus” na ten obszar mojego życia. Ale to wszystko już tak głęboko we mnie siedzi i jest na tyle „zautomatyzowane”, że wystarczy zastosowanie zasady Pareto (w tym wypadku: 20% wysiłku prowadzi do 80% rezultatów), żeby nadal być na fali, a jednocześnie móc podjąć nowe wyzwanie.

Co to tym razem będzie? Mam kilka pomysłów, ale muszę jeszcze przeprowadzić bardzo poważną naradę z samym sobą, żeby ostatecznie zdecydować, w którą stronę aktualnie chciałbym pójść. W ostatnim czasie koncentrowałem się na moim celu sportowym i świadomie zostawiałem sobie planowanie kolejnego zdobywania szczytu na „za jakiś czas”. Myślę, że nie będzie tragedii, jeśli przez krótką chwilę pożyję bez parcia na osiąganie rzeczy rozmaitych; czuję też, że raczej prędzej niż później poczuję potrzebę powrotu do zadaniowości, którą tak lubię ;).

Na koniec chciałbym tysiąckrotnie podziękować Wolnej, dzięki której te moje szalone cele nabierają kształtów i stają się najzwyczajniej w świecie możliwe do wykonania. Wsparcie, które otrzymuję od Niej na co dzień i podczas zawodów jest nieocenione, a ta wiara w męża i jego czasami niestworzone wyzwania sprawia, że i ja sam zaczynam wierzyć, że to da się zrobić. DZIĘKUJĘ!!!

PS Jeśli chciałbyś wiedzieć, ile kosztuje tego typu zabawa w amatorskie i zdecydowanie optymalne kosztowo uprawianie triathlonu, zapraszam do tego wpisu.

Exit mobile version